03 maja 2020

Jak NIE zapisałem się do "Solidarności" czyli zupa Mamy

SOLIDARNOŚĆ wielkie słowo.
Dziś, ta pisana stylizowaną unikalną czcionką, kojarzy się z eksplozją wolności roku 1980. Wyidealizowanym wizerunkiem naszego patriotyzmu. Choć słowa patriotyzm nie rozumiemy. Ruchem niepodległościowym, który koniec końców tę wolność nam przyniósł. A w każdym razie tak to zapamiętamy.
A teraz? Związek zawodowy postrzegany chyba jak CRZZ.  Obłąkany Andrzej Gwiazda może miał rację, już w 1980 roku postulując, prawo do powstawania nowych związków zawodowych co kilka lat. Na zasadzie wymiany pampersa.
Zaś "solidarność" pisana zwyczajnie, małymi literami, ma i miała ogromne znaczenie. Choć chyba silna i szczera jest i była rzadkością. Raczej bywa merkantylna. A merkantylna solidarność? To oksymoron prawie.
Ale do rzeczy. Będzie o mnie i NSZZ Solidarność. Do tego sprowokowała mnie mądra ale smutna wypowiedź Marzeny Krystyny. Kto zna ten wie.

AKT I

("zdrada", gorycz i zastanowienie)

31 sierpnia 1980 roku byłem przed bramą nr 3 Stoczni Gdańskiej im. Lenina i słuchałem końcowych obrad Wałęsa-Jagielski. Słuchałem, wzruszałem się, śpiewałem hymn, cieszyłem się i ... paliłem Stuyvesant'y. Mentolowe. I tylko tego się wstydzę.
Wieczorem 31 sierpnia wyszliśmy z siostrą na spacer po Zaspie. Przed jednym z bloków stała karetka pogotowia Fiat 125p. Kierowca czekając na coś, palił spokojnie papierosa. Opuszczone szyby w upalny wieczór i głośno grające radio. Słuchał Głosu Ameryki. Szok! Słuchał bez obawy konsekwencji. Za czasów Gierka słuchanie zagłuszanej Wolnej Europy czy Waszyngtonu nie groziło już więzieniem, ale z różnymi szykanami mogło się wiązać. Raczej nikt przed obcymi, słuchaniem tych stacji się nie chwalił. A tu proszę, bez obawy. To był dla mnie właśnie pierwszy drobny, ale namacalny symptom wolności.
Z tygodniowym opóźnieniem zaczął się rok szkolny. Taki tam bonus wynikający ze strajków. Także nam dzieciakom udzielała się atmosfera czegoś wielkiego i podniosłego. Czegoś czego nie pojmowaliśmy, ale czuliśmy wagę zmian i na swój dziecinny sposób wyobrażaliśmy sobie Polskę, która miała jak się zdawało, lada moment powstać. Bardzo byłem dumny, że moja lubiana Wychowawczyni oraz Pani prof. od historii, w której wszyscy uczniacy się kochali, zostały przewodniczącymi Solidarności w TBO Conradinum. Były dobrymi nauczycielkami i jak wiele razy to mogliśmy zaobserwować, mądrymi i wartościowymi ludźmi.
Chyba koło połowy października pojechałem na weekend do domu rodziców. Nie każda sobota wówczas jeszcze była wolnym dniem. Rozgorączkowany opowiadałem o wolności, którą widać w Gdańsku na każdym kroku. O wydawnictwach nielegalnego obiegu. O stoczni, w której co tydzień uczniowie Conradinum mieli tzw. warsztaty. Euforia w każdym aspekcie. Spytałem Tatę o Solidarność w zakładzie, którego był kierownikiem, a na którego terenie mieliśmy mieszkanie przez 9 pierwszych lat mego życia. Znałem wszystkich robotników, maszynistów, dozorców czy magazynierów. Ojciec oznajmił, że do Solidarności... się NIE zapisał! Szok i niedowierzanie. Przez lata opierał się pokusom i zachętom. Od PZPR trzymał się z daleka. Względy oczywiste. Uczył nas czym była kiedyś Polska i jak zachować się uczciwie nawet w PRL. Poczułem żal i ogromny zawód. Tata traktował mnie w dyskusji zawsze jak partnera. Co przyznacie, wobec dzieciaka zwykle plotącego głupoty łatwe nie jest. I tym razem "nie zauważył" moich emocji i spokojnie wyjaśnił swoje racje. A na koniec wymienił nazwiska pracowników stanowiących grupę inicjatywną Solidarności. Dla uproszczenia: dwóch pijaków obiboków, magazynier robiący lewe interesy i zakładowa niedojda. Znałem ich i choć z żalem, to zrozumiałem decyzję Taty. Nie wiem czy wtedy, ale z pewnością dziś rozumiem, że moje rozgoryczenie wobec jego decyzji to nic. Pikuś! To Tata mógł czuć się zawiedziony tym jakich jego pracownicy wybrali sobie liderów. Czy już wtedy OTAKE Polskie walczyliśmy?
Kiedy siedziałem osłupiały, nie rozumiejąc mechanizmów tych zdarzeń, głos zabrała Mama. I jednym zdaniem podsumowującym została królową wieczoru:
- Jak się gotuje zupę, to zawsze na wierzch wypływają szumowiny.
Byli kochającym się małżeństwem. Ojciec łeb razem z płucami ukręciłby każdemu, kto chciałby Mamę skrzywdzić. Okazywał jej szacunek na każdym kroku. Mama zaś, co dziś nie do przyjęcia dla niektórych, podporządkowywała się Ojcu. Dzisiejsze feministki spaliłyby ją na stosie. Tak jak wielokrotnie, tak i tej naszej dyskusji dała mistrzowskie podsumowanie.

AKT II

(zmienia się wszystko a nie zmienia się nic)

Mieliśmy Stan Wojenny i marazm połowy lat 80tych. Przyszły obrady Okrągłego Stołu i wynikające z nich kontraktowe wybory 4 czerwca 1989. W maju 1991 roku skończyłem studia i poszedłem do pracy.
Za radą mojego dziekana i promotora trafiłem do RN czyli biura projektowo-konstrukcyjnego Stoczni Gdańskiej (już bez Lenina). 
Wyburzanie budynku RN (2012)
Po kilku dniach pracy czyli zderzeniu wiedzy szkolnej z praktyką, przyszedł do mnie przewodniczący Solidarności naszego działu i jego zastępca. Byli to panowie pracujący jako projektanci już od lat dwudziestu. Zachęcili do zapisania się do związku i wręczyli stosowne formularze. Obaj z moim przyjacielem Maciejem, zapisanie się do Solidarności uważaliśmy za oczywiste. Trochę nas tylko zmierzwił protekcjonalny styl rozmowy z nami tych dwóch związkowców. Na to byłem i jestem zawsze uczulony. Być może dlatego, jeśli chcę kogoś wkurzyć, do dziś sam taki styl stosuję.
Z prostego lenistwa naszego, nie wypełniliśmy formularzy od razu. Leżały w szufladzie. Nienachalne ponaglenia jakoś zbywaliśmy, a w międzyczasie rozglądaliśmy się po biurowej rzeczywistości. Kto jest kim, jakie ma uznanie u współpracowników itp.
Kierownik naszego działu, choć z amuletem w postaci czerwonej książeczki doszedł do swojego stanowiska, cieszył się uznaniem jako dobry menadżer i człowiek o pewnym autorytecie. Prowadzący projekty, to ludzie o doświadczeniu i umiejętnościach imponujących całemu chyba 80osobowemu zespołowi. Choć oczywiście byli i lepsi i gorsi. Kilku tzw. zwykłych projektantów zaś, z racji swoich umiejętności i predyspozycji, w naturalny sposób było liderami dla młodszych i mniej doświadczonych.
A wspomnieni dwaj "liderzy" związkowi... Od 20 lat wykonywali najprostsze prace projektowe, a i z tym mieli problemy. W tym dziale trudno mówić o "szumowinach" bo inna to rzeczywistość, ale jakoś definicja autorstwa mojej Mamy ma tu także zastosowanie. Niewiele umiesz, niewiele ci się chce... zostań DZIAŁACZEM.

Epilog

Akt I od aktu II dzieli około 10 lat Drugi, to dziś zdarzenia sprzed lat 30. Przemknęło jak z bicza strzelił. Cały czas byłem ciekawy świata, uczyłem się go. Miałem w życiu wiele szczęścia. Spotkałem wielu wartościowych ludzi, których podziwiam. Zawodowo? Kilka dziedzin poznałem dość gruntownie, kilka pobieżnie. Splot zdarzeń spowodował, że spadłem w niebyt, ale nadal obserwuję świat. Dziś w "smudze cienia". Nie mam żalu do nikogo (prawie). Ale wielkim dla mnie zawodem jest to, że z tego 31 sierpnia czy 4 czerwca powstała Polska, a sprowadziliśmy ją do postaci gotującej się bardzo niestrawnej zupy z szumowinami na wierzchu. I sami te szumowiny promujemy do stanowisk decydujących o losach i kształcie państwa.  
I nie o nich to źle świadczy a o nas.
Nie zdaliśmy egzaminu z wolności. Nie mamy pojęcia do czego ona służy, a już zupełnie nie zdajemy sobie sprawy, że wiąże się z ogromną odpowiedzialnością. Liderów nawet na najwyższym szczeblu wybieramy według kryteriów takich jak wybiera się ulubioną szansonistkę. Może nigdy nie mieliśmy jako społeczeństwo umiejętności niezbędnych do budowy i utrzymania państwa?
Oblany egzamin dał nam Rozbiory. W 1918 po długim oczekiwaniu dostaliśmy szansę egzaminu poprawkowego, ale tu niemal wszystko i wszyscy byli przeciw nam. Egzamin roku 1939 był nie do zdania. W 1989 był termin drugiej poprawki. Tu mimo licznych pomocy naukowych, ściągawek i przychylności... Zdawaliśmy jak Jaś Fasola. I to koniec. Na żadnej uczelni nie ma trzeciego terminu poprawkowego.

A zupa mojej Mamy?

Nigdy nie była za słona! 
A szumowiny starannie zebrane, lądowały via zlew w ściekach. Tam gdzie ich miejsce. 
Jakby to skończył Szekspir? 
"Reszta jest milczeniem"
Jemu talentu starczyło jednak na pięć aktów mistrzowskich. Mnie na dwa i to koziołkowe.  



1 komentarz:

  1. Anonimowy03 maja, 2020

    Piotrze. Moja mama choć wydawałoby się rozsądna kobieta i wiedząca czego chce tak zafascynowała się "Solidarnością", że całym sercem była za tym by należeć do tego związku. Jej czujność, do dzisiaj nie wiem dlaczego tak nagle uśpiona, nie zadziałała. Nie mogła zrozumieć mojego toku myślenia. Ja myślałam bardzo podobnie jak Twój tato. Gdy ktoś pytał dlaczego nie należę jeszcze do solidarności głośno i wyraźnie mówiłam to co Twoja mama. Zbyt wiele szumowin zapisało się i robi karierę w tym związku i dlatego ja się do niego nie zapiszę. Przez to, że nie owijałam moich przemyśleń w bawełnę i pytana o przyczyny bez zahamowań wypowiadałam swoją opinię, nie byłam lubiana przez działaczy związkowych. Powodowało to, że by zbudować swoją pozycję w pracy musiałam włożyć dużo więcej wysiłku.
    Wracając zaś do samych początków powstawania "Solidarności" słuchając Wałęsy, którego cenię bardzo za to, że jego działania dały nam szansę na wolną Polskę, wiedziałam, że on jest zbyt ( nie chciałabym użyć tego słowa, ale chyba tylko oo tu najbardziej pasuje ) głupi by sam ogarnął to wszystko. Od początku był skazany na doradców i wiadomo było, że będzie mu trudno oddzielić plewy od ziarna. Był zbyt prostym człowiekiem i nie mógł w związku z tym ocenić kto i na ile chce ugrać swoją grę, a kto faktycznie chce dobra dla naszego kraju i narodu.
    Tak to w wielkim skrócie wyglądało.

    OdpowiedzUsuń

Każdego zapraszam do uwag i dyskusji. Także tych którzy chcą pozostać anonimowi.