26 kwietnia 2021

OW Piecki. Rozmowa z "Lesiakiem" czyli zmierzch autorytetów.

Poznaliśmy się w lipcu 2006 roku na brydżowym spotkaniu "Sekty Fabiana", w Kazimierzu Dolnym. Ponieważ nie mam jakże modnej dziś, skłonności do mężczyzn, moja fascynacja Lesiakiem ma charakter wyłącznie intelektualny. 
Zawiedzeni?! A Lesiak i ja chyba nie.
Wiedza z tak wielu dziedzin, że zwraca to uwagę każdego, kto Lesiaka poznał. Umiejętność wypowiedzi, której mu zazdroszczę. I jeszcze najważniejsze. Wyważenie. Wie kiedy zakończyć wypowiedź stwierdzeniem: "Dalej wiedza moja nie sięga". I zawsze jest to w pół kroku przed rzeczywistym kresem wiedzy. Jak z płaszczem przedostatnim w piosence Młynarskiego. 

O.W. "Piecki" i rozmowa nad jeziorem

W przerwie między turniejami wdałem się w pogawędkę z Lesiakiem.
Rozmawialiśmy o zadziwiającej aktywności trolli internetowych. Facebook i Twitter były wówczas na początku rozwoju. Zatem ten zajadły i dokuczliwy jak wszy, podgatunek internautów, manifestował swoją obecność głównie w komentarzach notatek i artykułów na popularnych witrynach informacyjnych. Sama nienawiść do świata i ludzi. Składanie słów zdradzające marne opanowanie języka. Nie szanują niczyich dokonań, opinie specjalistów danej dziedziny mają za nic. Nawet Einsteina gotowi nazwać niedouczonym, nie wstydząc się śmieszności. Żadnych autorytetów. I absolutny brak określenia swoich przemyśleń na dany temat.

Skąd lub Z KĄD się biorą? Kim są? Dlaczego jest ich tak wielu? Czy kiedyś ich nie było?

Takie mi się nasuwały pytania. W swoim dość naiwnym, ale jak wówczas wydawało mi się logicznym rozumowaniu, wyobraziłem sobie, że to dzieci, które nudzą się podczas lekcji WueFu, z której są zwolnione i siedząc w pracowni komputerowej piszą bzdety. Leszek mnie w tej kwestii wyprowadził z błędu. 
To, że ktoś mówi lub pisze coś co wskazuje, że jest intelektualnie i komunikacyjnie na poziomie dziesięciolatka, nie wyklucza tego, że może mieć lat... 40. 
Lesiakowa teza zakłada także, że tej intelektualnej mierzwy i szlamu jest tyle samo co dawniej. Tyle, że dotąd nie mieliśmy z tego typu ludźmi nizin bezpośredniego kontaktu. Operowali gdzieś w swoich grupach. Bez możliwości zamanifestowania swoich "przemyśleń" na jakimkolwiek forum. Prócz ławki w obsranym przez psy i ludzi zakątku parku czy baru "Zulana".
Internet dał ten szeroki przekaz, a złudna anonimowość wypowiedzi w nim, wyzwoliła swobodę dotychczas niespotykaną. Bezkarność. Można powiedzieć wszystko. Zrównać się z tymi którym zazdrościmy. Wykrzyczeć swoje frustracje. Zapudrować kompleksy. I choć na chwilę uwierzyć, że nie ma żadnych autorytetów. Zatem? Nawet stać się autorytetem dla samego siebie. Absurdalne, ale możliwe.
A to właśnie autorytety przez całe życie wskazują nam drogę. Są jednak także presją. Jeśli są wyznacznikiem zadań, które sobie stawiamy to dopingują. Pomagają w rozwiązaniu i pokonaniu przeszkód. Często jednak jeśli nie umiemy tym zadaniom sprostać, wybieramy linię najmniejszego oporu, próbując je zdyskredytować. Głupie? Ale częste. I w jakichś momentach dotyczy to każdego chyba.

Na początku jest łatwo

Autorytetami są rodzice. Wszak zanim nauczymy się mówić i chodzić, obserwujemy, że znają receptę na wszystko. Wiedzą co zrobić kiedy jest zimno. Jak zasznurować buty. Potrafią wyczarować jedzenie, kiedy jeść się chce. Z zupełnie niewiadomego źródła mają wiedzę o tym, że w kontakcie jest prąd, który kopie, a żelazko parzy. Zwykle i tak paluchem swoim to sprawdzamy. I to może pierwszy akt działania małego kandydata na człowieka przeciw autorytetom.
Jak trochę podrośniemy, to zadajemy 120 pytań na godzinę, a mama i tata, zaciskając czasem zęby, cierpliwie na nie odpowiadają. Znają odpowiedź na pytanie z każdej dziedziny!
Ale nikt nigdy nie miał ojca ani matki, którzy byliby profesorami biologii, matematyki, chemii, astronomii, historii i filozofii oraz teologii i jeszcze kilkunastu dyscyplin nauki jednocześnie. Prawda?

Zatem czas do szkoły

W szkole jest PANI. Uczy czytać, pisać i rachować. Zwykle 7-8 latek zafascynowany jest kolejnymi porcjami wiedzy. Przy czym, nauczyciele na tym etapie naszego rozwoju, są jakimiś genialnymi tworami ponadludzkimi. Wydaje nam się także, że są integralnym elementem szkoły. Nie mają własnego życia. Po ostatnim dzwonku dematerializują się, aby pojawić się o 8ej rano następnego dnia.
Z czasem u młodego KANDYDATA na człowieka, pojawiają się wątpliwości. I to bardzo ważny moment próby dla jakości wychowania, nad którym pracują rodzice.

"Pani od biologii to wredna małpa!"

Z takim "odkrywczym" stwierdzeniem pewnego dnia wracamy do domu. Nawet jeśli to prawda, rodzice ustawiają nam ponownie azymut:
Może pani B. jest dość trudna, ale... 
Uczy cię biologii i na tym się zna! Skoro jest według ciebie wredna, to musisz uczyć się ile sił żeby przebrnąć. Jakim jest człowiekiem pani B. nie ma znaczenia dla twojej edukacji. To nauczyciel. Zatem w kwestii merytorycznej autorytet. Szkoła ma dawać wiedzę i po to tam chodzisz!
KONIEC. Dalszej dyskusji nie ma.

Ale Zenek Z. ma fajniejsze życie

To kolejna pokusa. Mama i tata mówią swoje, co jeszcze wiele znaczy, ale to ciągłe wymagania, którym coraz trudniej sprostać. I zaczynają uwierać. 
A Zenek? Dziewięć lat zajęło mu przejście siedmiu klas. Ale wieczorem siedzi w parku z kolegami. Pali papierosy "Orient", pije wino marki "Wino" i nikogo nie musi słuchać. Na dokładkę śmiało chwyta za kolano jedną z koleżanek, do której my nie mamy śmiałości nawet się odezwać. Za to śni nam się ona często i... Może Zenek to autorytet i dobry wzór do naśladowania?!
I tu rodzice nadal korygują. Tyle, że są jak operator latawca, który szybuje na coraz dłuższym sznurku. Korekta coraz trudniejsza, a im wyższy pułap tym wiatry i zawirowania coraz silniejsze. Z tej fascynacji Zenkiem, jeśli są cierpliwi i inteligentni, jeszcze nas jakoś wyprowadzą. Pokażą innych, którzy mają zainteresowania i umiejętności wyższej próby niż on. Wskażą jakiś atrakcyjny, wartościowy wzór. A jeśli mamy w domu normalne relacje i inteligentnych rodziców, to szybko zauważamy, że w zenkowym domu raczej patologia. Jeśli któryś element wychowania zawiedzie, wywracamy się na kolejnej zwrotnicy początkowego toru życia i z kandydata na człowieka stajemy się "czymś". Na przykład, ... kolejnym "Zenkiem". Szlamem i mierzwą o której rozmawialiśmy z Lesiakiem. (scroll up)
Te przykładowe bardzo proste dwie sytuacje z Zenkiem i panią od biologii, dotyczą wychowywania dzieci, które są dopiero kandydatami na ludzi. Rodzice, jeśli kochają i są odpowiedzialni za to co nomen omen zrobili, to dołożą wszelkich starań żeby ich dzieci stały się ludźmi. I to ludźmi wartościowymi i szczęśliwymi.
Coraz częściej jednak dzieci się hoduje, a nie wychowuje. Zamiast rodziców jest para reproduktorów, losowo wybranej jakości i dalszy los kandydata na człowieka zależy od najmowanych opiekunek i dziadków oraz szkoły, która w pojęciu coraz częstszym ma... wychowywać (!!!). Los takiego prefabrykatu człowieka jest już na starcie przesądzony. A wyjątki? Nie podważają moim zdaniem reguły.
Ale nie mam wykształcenia pozwalającego na wiarygodną ocenę skutków tej katastrofy, więc nie będę wątku rozwijał.
Nawet jeśli według "staromodnego" modelu, dom wychowuje, a szkoła daje edukację to w końcu...

"Latawiec" zaczyna latać sam

Przychodzi moment kiedy dalsze kierowanie naszym życiem przez rodziców jest niemożliwe, a próby czynione w tym kierunku szkodzą. Z kapitałem ich wskazówek i choć skromnym, to jednak bagażem własnych doświadczeń, decydujemy i wybieramy samodzielnie. Jeśli mamy szczęście, takie jak na przykład ja miałem, to nadal mamy wsparcie rodziców. Nie są już trenerami czy mentorami, ale szczerymi kibicami. Doradcami o wielkim zaufaniu. To bardzo uskrzydla. Znajdujemy kolejne autorytety. W różnych sferach życia i wiedzy inne. Wiemy już, że nie znajdziemy guru, który wie wszystko o wszystkim. A im bardziej poznajemy bezmiar świata tym więcej mamy niepewności. Coraz więcej pytań.
Wybieramy autorytety w tej dziedzinie nauki, która z racji wybranego zawodu nas interesuje. Może być to wykładowca lub ktoś kto w danej dziedzinie osiągnął wiele. Mimo, że możemy nie znać go osobiście. Ba! Może być to ktoś kto przez świat ten przemknął wiele lat przed naszymi narodzinami. Zostawił jednak po sobie imponujący dorobek i osiągnięcia, które pomagają następnym pokoleniom.
Jeżeli mamy jakieś pozazawodowe zainteresowania to też potrzebujemy w tej dziedzinie autorytetu. On nam wskazuje do czego w danej dyscyplinie dążyć i jak się doskonalić. Jakich ograniczeń przestrzegać. Gdzie szukać nowych doświadczeń. 
Jeśli pasjonujemy się na przykład żeglarstwem i przeczytamy w książce Mateusza Kuśnierewicza, że nie należy zbyt często zmieniać halsu w danych warunkach, to słusznym jest przyjąć to za pewnik, a nie merdać łódką dziwiąc się czemu przegrywamy.
Tak korzystamy z autorytetów. Ale czasem ...

... je zmieniamy

I to też jest w porządku. Uczymy się z życia, z książek, słuchając ludzi. I nierzadko stwierdzamy, że ktoś kto jest naszym autorytetem w jakiejś dziedzinie poszedł w innym kierunku niż ten, który nas najbardziej interesuje. Taka zmiana raczej nie dotyczy matematyki, fizyki i wszelkich dziedzin ścisłych. ale już w architekturze? To dziedzina wymagająca opanowania nauk ścisłych, ale i wolnej myśli, natchnienia. Takim natchnieniem może być autorytet powszechnie uznany jak Gaudi, ale i inżynier Karpieliński, który zaprojektował funkcjonalne i finezyjne budowle użytkowe. Nagle jednak poznajemy dzieła kogoś innego i one zaczynają nas inspirować. Nie przekreśla to ani naszych dotychczasowych dążeń i ścieżki rozwoju, ani też wartości autorytetów dotychczasowych. To po prostu nasz zwrot.
Zdarza się też, że ktoś kogo uznajemy za autorytet, oceniając według swoich zdolności analizy, zawodzi nas. Czy to jakimś czynem, czy sprzeniewierzeniem się idei lub zasadzie za którą go podziwialiśmy. To wielkie słowa, ale chodzi mi także o małe sprawy i autorytety także w dziedzinach drobnych pobocznych. W takiej sytuacji podążanie za "idolem" byłoby nierozsądne. Ten zawód jaki nam sprawił przyjmujemy jako gorzką naukę i idziemy dalej. Boli trochę, czasem bardzo. Zależy jak ważnej sfery dotyczył podziw i zawód.
Źle się dzieje jedynie wtedy gdy wybieramy model działania nazwany przeze mnie

"Drabiną Englerta"

Świetny to aktor, kiedyś idol pań w wieku dowolnym. A i chłopców. Kiedy "Zygmunt" stracił oko, płakałem. 
Zauważyłem, kilkanaście lat temu, że także człowiek o ciekawych przemyśleniach i inteligencji, która nawet najznakomitszym aktorom nie musi towarzyszyć. Holoubek uważał, że nawet przeszkadza.
W jednym z wywiadów sprzed roku może, opowiadał o drodze zawodowej aktora.
To świetny przykład. Bo tu autorytet dla każdego adepta sztuki scenicznej jest nieodzowny. Przedstawił to Jan Englert jako drabinę. Stoimy na dole i na szczycie drabiny siedzi sobie nasz autorytet. Mistrz. Z wielkim wysiłkiem wyciągając ręce sięgamy jego stóp. Ale pracą, talentem i szczęściem wspinamy się. Nielicznym po latach udaje się wejść po kolejnych szczeblach drabiny i spojrzeć mistrzowi w oczy. Osiągamy jego poziom. Świetna metafora i przemawia do wyobraźni. Nie odnosi się do świata teatru jedynie, ale ten przykład łatwy jest dla wszystkich do wyobrażenia. Ale zamiast pracą, nauką i wielkim wysiłkiem wspinać się po szczeblach bez gwarancji, że wejdziemy na szczyt, można ...

... przewrócić drabinę!

Jeśli ją obalimy i w naszym przekonaniu mistrz spadając z niej rozkruszy się w kawałki, to możemy stworzyć nową hierarchię. Nowe wartości. Te wieloletnie czy nawet wielowiekowe podważamy i zyskujemy w naszym dążeniu poklask gawiedzi. Składającej się z tego omawianego w Pieckach szlamu i mierzwy. A w miejsce autorytetów ustawiamy ludzi o pewnych zdolnościach uwodzenia tłumu, błyskotliwych lub choć chwytliwych wypowiedziach. Przede wszystkim takich, którzy głoszą poglądy takie jakie nam odpowiadają. A czasem sami kreujemy się na autorytet i NAPRAWDĘ wierzymy, że to zasadne.
- Co z tego, że oblałem II semestr z matematyki, skoro czuję i wiem jak budować statki! (autentyczne).
Znam takich paru. A równie szkodliwi są ci, którzy w jakiejś dziedzinie zdobyli wykształcenie, doświadczenie i niekwestionowane sukcesy. Sukces ich uskrzydlił, ale szybują już bez nawigacji jaką jest racjonalna samoocena. Tu posłużę się wypowiedzią prof. J.Doerffera. Znam ją z przekazu jego synowej. Sam z Profesorem nigdy nie miałem możliwości rozmawiać.
Otóż po powrocie z jakiegoś międzynarodowego sympozjum:
- Czy ty sobie wyobrażasz. Naukowiec z wieloma dokonaniami, potwierdzonymi doświadczalnie, uhonorowany przez najlepsze uczelnie, nagle uznaje, że skoro jest niekwestionowanym autorytetem w np. spawalnictwie, to musi zająć stanowisko w sprawach GMO i jego głos ma być przyjęty jako ocena specjalisty.
Od wielkości do śmieszności jeden tylko krok.
A jeśli doświadczony i ceniony monter konstrukcji stalowych uznaje, że doświadczenie daje mu placet na ocenę jakości szczepionek? To już chyba ma kwalifikacje na polityka. Nie mniejsze niż autorka youtubowych filmików celnie nota bene punktujących władzę. I tak została posłem... Przepraszam quasi feministki. POSŁANKĄ!.

Dość!

Kilka miesięcy te koziołkowe dywagacje przekładałem na blogowy "papier". 10 linijek napisane, 8 skasowane i tak w kółko. Piszę to sam do siebie. Coraz więcej jest rzeczy w tym naszym świecie których nie rozumiem. Mam coraz więcej pytań, a odpowiedzi?
Powodem tej mojej wydumki są fejsbukowe wymiany... Właśnie. Czego? Wydaje się, że informacji, opinii. Ale coraz częściej to tylko pole do wymiany ciosów. Nie rozmawiamy. Ripostujemy, w najlepszym razie. A zwykle strzelamy do siebie gównem i jesteśmy tym usatysfakcjonowani. Taka nasza jakość. Czy wszyscy stajemy się tą na początku przywołaną mierzwą i szlamem? Szkoda, bo internet w jego rozwijających się formach to pole do dzielenia się wiedzą, informacjami. Ale nawet na grupach, forach tematycznych, dominują frustraci i hejterzy. 

 
  
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Każdego zapraszam do uwag i dyskusji. Także tych którzy chcą pozostać anonimowi.