02 listopada 2015

Pocieszałka dla Camelmana

Kim jest Camelman? Wie ten kto go zna. Skąd dziwoląg słowny "pocieszałka" to tylko jedna osoba wie.
Od dni kilku rozmawiam z wieloma ludźmi o tym samym. Wszystkie rozmowy krążyły wokół jednego tematu: WYNIK WYBORÓW.
Nic w tym dziwnego. Choć wydaje mi się, że taki wynik nie powinien być dla nas zaskoczeniem. 
To było widać, słychać i czuć.
Poruszyła mnie wypowiedź Hani na FB, której nikt myślący, nie może posądzać o zaślepienie i jednostronność. Odpowiedziałem jak umiałem, choć to co dla mnie jest intelektualną wspinaczką wysokogórską, dla Hani jest rutyną. Także Camelman podzielił się ze mną swoim żalem i vice versa...
"Vice versa politechniki stoi kiosk" 
/wypowiedź pewnego pułkownika Studium Wojskowego PG/

Odpowiem Ci Piotrze i każdemu kto brnie przez moją pisaninę jak ja to widzę. Będę "pocieszał" tych którzy tu zajrzą, a przede wszystkim siebie samego.

Tak stać się musiało !

Wszyscy dzisiejsi wyborcy urodzili się w czasach PRL lub są dziećmi tych którzy swoje życie w realiach PRL, w większej części spędzili. Stąd wynika wiele naszych ułomności i zaszczepionych bodźców, które nami powodują. Okupacja radziecka po 1944 roku niosła mniej spektakularne okrucieństwa niż niemiecka z lat 1939-45, ale skrzywiła nas mentalnie. Jest i będzie w nas jeszcze długo przeświadczenie, że trzeba się sprzeciwiać władzy, każdej władzy. Najwłaściwszym sposobem postępowania wydaje się nam walka, bo tak się nauczyliśmy od końca XVIII wieku. Praca organiczna zwana też pracą u podstaw? Szanujemy, ale jakoś nas nie przekonuje. Sięgnijcie pamięcią do liceum. Romantyzm nam się podobał. Modernizm (Młoda Polska) zachwycał, a "jakaś tam" codzienna, pożyteczna nawet praca, opisywana w lekturach? Nudziła!
Nie umiemy żyć pracą, codziennymi sprawami, cieszyć się normalnością. Musi się coś dziać. I dlatego wybieramy tych, którzy naszym zdaniem przyniosą nam codzienne sensacje. No to wybraliśmy. I codziennych sensacji, na miarę naszego dzisiejszego poziomu nam nie zabraknie.
Historia tak zrządziła, że kiedy w XIX wieku kształtowały się mechanizmy organizujące społeczności w nowoczesne państwa, Polski nie było. Kiedy większość narodów europejskich uczyła się jak korzystać z powszechnych praw obywatelskich i jaka z tego wynika odpowiedzialność, my uczyliśmy się konspiracji i zorganizowanego oporu. Bo taka była konieczność, wynikająca z warunków w których się znaleźliśmy. Czy z własnej winy, czy z racji działań mocarstw ościennych, to osobna sprawa i dyskusja. "InteligJenci" piszą DYSKURS, bo sądzą, że to ich nobilituje. 
Ale to, że czas ten, który inni na naukę, dziś pożyteczną mogli  poświęcić, my zmuszeni byliśmy strawić na innych działaniach, spowodował opóźnienie brzemienne w skutkach. Dwadzieścia lat chwilowej niepodległości, na naukę i praktykę to zbyt mało. Uważam jednak, że nie zmarnowaliśmy tego czasu. Kolejne 50 lat nieobecności Polski jako państwa, to znów zatrzymanie rozwoju. Mało tego. To czas kiedy znów doskonaliliśmy się w działaniu opozycyjnym, konspiracyjnym itp. A że jesteśmy nacją bystrą, to czego się uczymy, uczymy się dobrze i szybko. Naturalne jest też to, że najlepiej opanowane umiejętności chcemy wykorzystywać.
Zatem wciąż mamy chęć walczyć z kimkolwiek, bo to umiemy świetnie. Buntować się przeciw czemukolwiek, bo w takich sytuacjach organizujemy się błyskawicznie i doskonale. Co gorsza, jeśli wrogów/przeciwników nie możemy znaleźć to ich sobie tworzymy. Nawet między sobą, co już jest bardzo złym objawem i prowadzi nas w obłęd.
Tego czego inni uczyli się wcześniej uczymy się dopiero od 1989 roku. Szybko? Wolno? Nie umiem ocenić. Wierzę, że jednak się uczymy.
Będą jeszcze niejedne, takie czy inne wybory, kiedy będziemy sobie z własnej woli "jeża w majtki wkładać" (to z bułgarskiego przysłowia). Będą się z nas śmiać inni? Bzdura! Nie patrzy na nas cały świat z wielką uwagą, jak nam się wydaje. Czytają nagłówki newsów i przechodzą do swoich spraw.
Choć będzie to kosztowne, to musimy przejść drogę która nauczy nas jak korzystać z narzędzi demokracji. Tak żeby nam te narzędzia paluchów nie obcięły. Albo czegoś ważniejszego.

Elity ?

Pamiętam rozmowy z Tatą, tuż po wprowadzeniu stanu wojennego. Byłem rozgoryczony. Ojciec starał się wytłumaczyć mi realne warunki i szanse. Przekonywał, że ZSRR się chwieje i kiedy padnie, możemy wykorzystać okazję i odzyskać niepodległość. Taty wiedza i mądrość to jedno, ale upadek ZSRR - NIEREALNE. Tak wtedy myślałem. Pamiętam słowa Taty: 
"Ja tego dożyję !" 
Miałeś Tato rację...
Jedna z wielu Twoich racji także się niestety sprawdza. Opowiadałeś o okropnych skutkach wojny, która zabrała życie milionom i zniszczyła nas gospodarczo. Jak tłumaczyłeś mi, te straty choć niełatwo, da się odrobić. Najtrudniej będzie odzyskać właściwy porządek międzyludzki. Lata PRL nawet wśród ludzi myślących zasiały zamęt. Autorytetami stali się ludzie nędznego pochodzenia. Literatów zastąpili "putramenci". Polskich generałów "jaruzelscy". 
To trudno do dziś zatrzymać. A czy da się odwrócić i przywrócić ład, to już bardzo trudno powiedzieć. 
Dziś o powyborcze refleksje pytamy takich jak Kupa Wojewódzki, a mentorem świata polityki jest dla nas niejaki Kwaśniewski. Inny zaś człowiek, fenomenalny nawiasem mówiąc  jako trybun ludowy, zastępuje nam dziś autorytet ponad podziałami. To są ludzie których opinie uznajemy.  To chyba potwierdzenie obaw Taty?

To gdzie ta tytułowa "pocieszałka" ?

Otóż jeśli nie jest błędnym, moje twierdzenie, że tak się stać musiało, to:
  • Dobrze, że teraz. Bo im szybciej coś nieuniknionego przychodzi, tym szybciej przeminie
  • Dobrze, że Prawo i Sprawiedliwość ma samodzielną większość bo to ogromna odpowiedzialność, która powinna studzić absurdalne zapędy. Nie będzie się kim osłonić
  • Jeśli przez ćwierć wieku niepodległości wypracowane zostały solidne, a choćby tylko dostateczne mechanizmy działania państwa, to nie da się ich zepsuć szybko i łatwo
  • Jeśli marzeniem niektórych gorących głów było wyłącznie dojście do władzy, to zajmie ich polowanie na przeciwników politycznych, popisy medialne i być może nie znajdą czasu na majstrowanie przy ekonomii i gospodarce
  • Retoryka partii politycznych (wszystkich bez wyjątku) zrównała się na najniższym poziomie. Może jej zestawienie z rzeczywistością też nas czegoś nauczy
  • Ci wszyscy dla których wynik wyborów jest tym czego oczekiwali może poczują się lepiej, zniknie choć częściowo frustracja. A to korzyść dla wszystkich
  • W państwie niepodległym i demokratycznym nawet najbardziej zacietrzewiony "wódz", krzywdy nam nie może zrobić ...
A co moim zdaniem najważniejsze. Każdy z nas może przy tej okazji zmiany władzy coś fundamentalnego zrozumie:

Na jakość indywidualnego bytu nie ma decydującego wpływu rząd, tylko nasza własna zaradność... lub jej brak.

I drobna nieistotna, ale dla mnie ogromna przyjemność, to zawiedziona mina towarzysza Millera i jemu podobnych. Bezcenne...





"Gdyby wyniki wyborów o czymś decydowały,
 nie dano by nam praw wyborczych"
/M.Twain/ 
 

  

24 października 2015

Głosy nieważne (?)

Przez 50 lat nie mogliśmy głosować, choć większość z nas do urn karteczki wrzucała. Komuniści szli z postępem. Najpierw podmieniali głosy, a później dokonali usprawnienia i mieli gotowe urny, pełne kart z "prawidłowymi" głosami i z frekwencją na poziomie dla siebie zadowalającym . Okropne to, ale cieszę się, że dziś możemy o tym wspominać z pogardliwym uśmiechem.
26 lat temu odbyły się wybory, których wynik wszystkich..., no prawie wszystkich ucieszył. W najbliższą niedzielę powinniśmy głosować moim zdaniem. Ważne oczywiście na kogo, ale najważniejsze żeby wziąć udział w wyborach, a nie "olać wybory" i siedzieć przed TV przez następne 4 lata i grymasić na kiepski (?) rząd. 

WYJAŚNIENIE: 

"wziąć" - oznacza to samo co  
"wziąść" dla niektórych elektoratów. 
Może jeszcze "wzionć",
ale nie wiem czy ta partia jeszcze istnieje.

Nie spełniły się moje marzenia z roku 1989... Wtedy sądziłem, że koniec PRL i odzyskanie niepodległości jest równoznaczne z tym, że będziemy wybierać najlepszych spośród dobrych. W sensie fachowości oczywiście, a nie moralności. To ostatnie pojęcie choć właściwe i niezbędne w indywidualnym kodeksie postępowania każdego z nas, w sensie zbiorowym czy wręcz masowym jest idiotyzmem. Nie stało się tak jak mi się wtedy marzyło, ale wybaczcie, byłem wtedy dzieciakiem dwudziestokilkuletnim. Miałem jeszcze prawo wierzyć, marzyć ...
Marzenia prysły szybko. Już wkrótce stanąłem nad urną z głosami (i prochami moich ideałów), oddając głos nie "ZA" (bo nie było za kim w drugiej turze), a "PRZECIW", po to żeby trefniś Tymiński nie został prezydentem. Trudno, tak bywa.

Wśród różnych przedwyborczych prognoz, opinii i dyrdymałów, pojawiają się stwierdzenia, że karty do głosowania na posłów do sejmu są skomplikowane i nieczytelne. Może to spowodować, że wiele głosów w sposób niezamierzony przez wyborców, będzie nieważnych. Już dziś mogę prorokować, że taka konstrukcja karty do głosowania, a de facto książeczki będzie podstawą do wytłumaczenia się dla tych partii, które nie osiągną zadowalającego dla siebie wyniku.
Nie doceniamy i nie zauważamy, że dużo zmieniło się w kwestii możliwości głosowania osób niepełnosprawnych. Mamy już dobre sposoby na pomoc wyborcom niewidomym, czy tym którzy z racji choroby nie mogą swobodnie się poruszać. To ważne i dowodzi tego, że szanujemy się nawzajem (choćby w wąskim zakresie). Dbałość o ludzi dotkniętych chorobą czy jakąś utrudniającą życie ułomnością to rzecz ważna. 
Natomiast argument oparty na rzekomo zbyt skomplikowanej konstrukcji kart do głosowania, jest dla mnie niezrozumiały. Jeśli jestem wyborcą  (dumniej brzmi elektorem), to mój głos musi być przemyślany i oparty na jako takim rozeznaniu swoich preferencji politycznych, ocenie przydatności partii/kandydata. To wymaga pewnej, choć niewielkiej umiejętności myślenia, logiki i analizy. Choć ona niewielka, to bez porównania większa niż ta, która jest niezbędna do poprawnego (w sensie technicznym) oddania głosu.
Każdy, nawet ten kto pewien jest, że wie jak głosować, powinien przeczytać:

Dlatego koziołkowa myśl przedwyborczego wieczoru brzmi:

Jeśli ja lub ktoś z Was, odda niechcący głos nieważny, z powodu niezrozumienia samej techniki głosowania to nie widzę problemu. Znaczyłoby to, że nasz aparat umysłowy wystarcza ledwie do obsługi czynności podstawowych, z których jednoczesna obsługa noża i widelca to maksimum. Zatem jeśli taki ktoś nawet postawi "X" jak należy, ale przez przypadek... to ten głos choć formalnie ważny jest NIEWAŻNY... Może ściślej - nieistotny.
W koziołkowym pojęciu głos ważny to ten, który oddaję zgodnie z zasadami technicznymi, ale także poparty przemyśleniem. 
A głos oddany ŚWIADOMIE jako nieważny?! No.... to temat na odrębną dyskusję.

A w niedzielę, moja sąsiadka mimo, że niewidoma, pójdzie głosować. Nie widzi, ale myśli! I pomożemy jej wspólnie z sąsiadem choć... głosujemy chyba na inne stronnictwa. 


17 października 2015

"Zapomnieć" o tej rocznicy !

Ponad dwa lata temu pisałem o różnicy pomiędzy piłką kopaną, a innymi dyscyplinami sportu. W aspekcie jej ponadnaturalnej popularności. Koziołkowym zdaniem, nie do końca zasłużonej.

Zdania nie zmieniłem, ale zmienia się lub zmienić może, polska piłka nożna (oby !). To kolejna szansa, a było już kilka, niestety straconych.

17 października

Tego dnia, w 1973 roku zagrali nasi piłkarze z ówczesną potęgą futbolową, na Wembley, otwierając sobie drzwi do światowej rywalizacji. Cenne !
W okresie II RP we wszystkich dziedzinach nadrabialiśmy stracony czas. W sporcie także. Mieliśmy sukcesy w różnych dyscyplinach. Nasz udział w mistrzostwach świata w piłce nożnej (1938) został zapamiętany dzięki zaciętemu spotkaniu z reprezentacją Brazylii (1:3, 4:4, 5:6). II Wojna Światowa odebrała nam możliwości normalnego rozwoju na 50 lat.
Podczas okupacji radzieckiej, manifestacją tożsamości narodowej i jakąś enklawą wolności był sport. Na bieżniach, boiskach czy lodowiskach świata występowali POLSCY zawodnicy i tam mogliśmy pokonać taką czy inną drużynę, w tym także ZSRR. A udawało się to wiele razy.
I tak w dniu zwycięskiego remisu na Wembley, każdy, nawet ja jako gówniarz, widział sukces POLSKI jako kraju, choć własnego państwa nie mieliśmy.
Skład naszej drużyny umie do dziś wyrecytować chyba każdy:




Grzegorz Lato - Jan Domarski - Robert Gadocha

Każde nazwisko zawodnika to link. Można kliknąć i poczytać 

Dlaczego "zapomnieć" ?!

Tak napisałem w tytule. Fantastyczny występ reprezentacji pod wodzą Kazimierza Górskiego w eliminacjach do MŚ 74, był wydarzeniem sportowym i wielką radością dla nas. Znakomity występ w RFN wyniósł naszą piłkę na szczyty. Szkoda, że uwarunkowania polityczne nie pozwoliły najlepszym z naszych zawodników na grę w klubach europejskich. Choć były wyjątki. Późniejsze sukcesy, to srebro na olimpiadzie w Montrealu, uznane za porażkę (apetyt rośnie w miarę jedzenia). Całkiem dobry, choć może bez łutu szczęścia występ na MŚ 78. Medal w Hiszpanii to bez wątpienia zasługa Antoniego Piechniczka, który zmobilizował weteranów i dobrał najlepszych spośród młodych utalentowanych. I tu wyczerpał się kapitał zbudowany w wielkim trudzie przez Kazimierza Górskiego i jego zespół.
Od tego czasu gra naszej reprezentacji to raczej mizeria. Pomeczowe dyskusje, o tym że gdyby się udało, a niewiele zabrakło... Pocieszające nie były. Wyliczanie trafień w słupek i podań które "prawie doszły" to raczej smutne. Dobrym podsumowaniem jest stwierdzenie K.Górskiego, który nie tylko wyśmienitym był trenerem, ale i autorem licznych bon motów:

"Mnie się wydaje, że strzał w słupek jest zasadniczo strzałem niecelnym..."

I tak przez wiele lat patrząc na niemrawe poczynania, pocieszaliśmy się sukcesami z przeszłości. Mecz na Wembley obrósł legendami i anegdotami. Z racji niepowodzeń, nawet kabarety budowały na nim skecze.
Nie zapominajmy o Wembley - 1:1 i o bohaterach tego październikowego wieczoru. Ale oby nieco przyćmiły ten blask bieżące osiągnięcia naszej reprezentacji. Jest szansa ? 
Tego Wam i sobie życzę !

A na koniec ...

Każdy pamięta słowa Jana Ciszewskiego:
"Lato... w środku mamy dwóch zawodników... Grzegorz Lato, sam McFarland... Ucieka teraz Gadocha ... Domarski ! Gol !!! itd.
To popatrzcie na kilka fragmentów komentowanych przez spikera angielskiego i zwróćcie uwagę na ostateczne podsumowanie:

"All is over..."
Dla nas był to sukces, a dla Anglików to tak jakby powtórzyli Waterloo i je sknocili.

06 października 2015

Kocie doktoraty a przypadek kota Sylwestra

Są tysiące blogów, portali, poświęconych kotom, ich figlom i naszemu bzikowi na ich punkcie. Nie będę konkurował z nimi choć pochwalam, bo bzik na punkcie zwierząt to objaw pozytywny. Jest miarą naszego człowieczeństwa, o którym im głośniej trąbimy tym coraz marniejsze. 
Pokusiłem się o tą refleksję ... zapłodniony przez moją koleżankę (twórczo!!!). Powodem jest dramatyczne, sensacyjne i mrożące krew w żylakach, zaginięcie kota znanego pod pseudonimem Sylwester.

Nawet przypadkowe i wyrywkowe obserwacje kotów uświadamiają nas, że:
  • Oszukują każdego jak i kiedy chcą
  • Jeśli jest jakaś rzecz, sytuacja, przedmiot, który posłużyć może do psoty, bądźmy pewni, będzie wykorzystany
  • Dostają smaczne i obfite jedzenie bez pracy, dom bez kredytu i miłość bez konieczności jej nam odwzajemniania /to cytat/
  • Wypoczynek i sen nigdy im się nie nudzi, a my gotowi jesteśmy na własnej kanapie zwijać się w kącie, żeby PANA kota nie obudzić i nie obrazić
Podobno autentyczne
Dłuższe obserwacje powodują niepostrzeżenie, że to my stajemy się obserwowani, a kot z chłodną ironią patrzy na nasze poczynania. Jeśli mu odpowiadają, to z wyższością ale przychylnie. Jeśli nie, szybko przywołuje nas do porządku. W krótkim czasie kot nas wychowa i już wiemy czego robić nam nie wolno, a ewentualny błąd wywołuje w nas automatycznie poczucie winy. W razie niewystarczającej skruchy, do porządku i dyscypliny przywołuje nas karcące i przenikliwe spojrzenie kocich oczu. 
Pięknych ...
Tadeusz

Gdzie się kształcą?

Manipulowanie tłumem ludzi, jak wiemy z przykładów dalszej i bliższej historii jest dość łatwe i opiera się na zaledwie sześciu głównych zasadach. Manipulowanie pojedynczym człowiekiem jest nieporównywalnie bardziej skomplikowane i w pojedynku człowiek vs. człowiek mało kto potrafi to robić, a bezbłędnie prawie nikt. Bo potencjały są zbliżone. W wypadku pojedynku kot - człowiek, nie silmy się na ocenę szans. Nasze są ŻADNE ! 
Pomyślałem zatem, że koty od najmłodszych lat spotykają się na tajnych szkoleniach na poziomie uniwersyteckim i uczą się jak szybko i co ważne, małym wysiłkiem wytresować CZŁOWIEKÓW. Trochę zwątpiłem, bo stopień zaawansowania i utajnienia tych kocich wszechnic musiałby być taki, że masońskie loże i mityczni Mędrcy Syjonu to przy nich WUML lub co najwyżej przyszkolne kółko naukowe. 
Poza tym mój kot Tadeusz, który wychowywał mnie przez 10 lat, nigdy z domu nie wychodził, a z pewnością nie z tornistrem i kredkami świecowymi. Tygrys, u którego jestem obecnie sublokatorem, także z domu nie wychodzi. Z internetu nie korzysta, więc nie kształci się zdalnie. Czasem tylko obserwuje moje poczynania w internetowym brydżu. Strasznie mnie tremuje. 
"Puść do waleta" - Tygrys
Wyjaśnienie pochodzenia ogromnej wiedzy psychologicznej kotów musi być zatem inne. Pewnie tak jak my, mają swojego boga, swoją księgę świętą itp. Każdy kot  w momencie narodzin lub poczęcia otrzymuje gigantyczny transfer danych... i już wie wszystko. Tu miejsce na spór teologiczny, o tym w którym dokładnie momencie zaczyna się życie. To czy kocicom powinno przysługiwać ustawowe in vitro to już temat na wielką dysputę. Może ktoś podchwyci i wykorzysta w kampanii wyborczej?
Fundamentem wiedzy każdego domowego kota jest to, że w hierarchii ewolucji stoi wyżej niż CZŁOWIEKI. A Darwin? Cóż, każdy może się mylić.
Nie martwmy się tą naszą "klęską". Wszak sprawia nam ona radość, a każdy dobry uczynek wobec psa, kota, chomika czy innego stworzonka o które dbamy, to coś pięknego.
Pamiętam moją koleżankę z pracy, która nie bacząc na pieniądze starała się uratować swojego szczura Bobka, który ciężko zachorował. Żył szczęśliwie w Anglii, przyjechał z Agnieszką do Polski. Zachorował i niestety, mimo starań nie przeżył. Kilka miesięcy temu wraz z mężem towarzyszyła Borysowi (miłej fretce) w trudnych zabiegach ratujących życie. Czy się udało? Niestety nadal nie mam wiadomości.

A co z Sylwestrem ?

Sylwester jest postacią mroczną. Sądzę, że kocia policja kryminalna to i owo o nim wie. Pojawiał się na tarasie sopockiego mieszkania z niemym ale jasnym żądaniem:

- Chcę coś smacznego i proszę mnie pomiziać !

CZŁOWIEKI posłusznie wykonywały swoje obowiązki. Sylwester przyjmował to co mu się należy i po wypoczynku wychodził, aby grasować w pobliskich lasach lub podwórkach.
Nie był anonimowy. Miał obrożę z zapisanym adresem i numerem telefonu. 
Przy okazji apel do posiadaczy kotów i psów, które swobodnie biegają po okolicy. Taka obroża z informacją to ważna rzecz. Niewiele zachodu a naszemu pupilowi pomóc może
Chyba ze dwa miesiące temu przestał przychodzić. Zaginął? Przyznam, że się zmartwiłem, choć Sylwestra nigdy nie poznałem. Znam go tylko z opowiadań. Wyjaśnienie, że zmienił swoje ścieżki z powodu wykonywanych przez CZŁOWIEKÓW prac budowlanych w okolicy nie było zbyt wiarygodne. Szkoda Sylwestra ... Pojawiły się jednak informacje, że widziano go w dobrym zdrowiu gdzieś w okolicy. Niepewne, niesprawdzalne ...

Ale koniec koziołkowej bajki będzie dobry!

Sylwester kilka dni temu pojawił się znów na sopockim tarasie. Dostał swoje smakołyki, pozwolił się pogłaskać i ... poszedł dalej cieszyć się światem.
Nie czuł się zobowiązany do tłumaczenia z długiej nieobecności. Przecież CZŁOWIEKI są po to żeby mu dogadzać i mają czekać w gotowości. Lubię go, choć nie znam i życzę żeby jak najdłużej cieszył się swoim światem, w którym tylko dobrych CZŁOWIEKÓW niech spotyka.

Wszystko co tu koziołek naplótł to oczywiście żarty, choć historia prawdziwa. Nie muszą wnosić niczego. 
Ale może?
Dbajmy o zwierzęta które są naszymi domownikami. Pamiętajmy też o tych kotach i psach, które domu nie mają. Urodziły się bezdomne lub straciły dom przez naszą ludzką podłość. Uważamy,że jesteśmy ludźmi, udowodnijmy to ! Bądźmy dla nich CZŁOWIEKAMI.
przyjaznymi i pomocnymi 
CZŁOWIEKAMI !

02 października 2015

30 września... i co dalej?

30 września mija dokładnie 76 lat od wkroczenia wojsk niemieckich do Warszawy. Kiedy pierwsze oddziały Wehrmachtu maszerowały ulicami miasta, Polskie Radio Warszawa nadało ostatni komunikat. Odczytał go Józef Małgorzewski. Wersję angielską Jeremi Przybora, a francuską  Maria Stpiczyńska:
Halo, halo. Czy nas słyszycie? To nasz ostatni komunikat. Dziś oddziały niemieckie wkroczyły do Warszawy. Braterskie pozdrowienia przesyłamy żołnierzom walczącym na Helu i wszystkim walczącym, gdziekolwiek się jeszcze znajdują. Jeszcze Polska nie zginęła! Niech żyje Polska! 

Chyba nikt z pracowników radia i słuchaczy nie przypuszczał, że następna audycja Polskiego Radia Warszawa wyemitowana będzie po 50 latach.
Po upadku Warszawy, dalsze walki choć na szacunek i pamięć zasługują, nie miały już znaczenia. Nastał czas walki poza granicami Polski i walki konspiracyjnej w kraju. W początku tej drugiej brało udział dwóch "aktorów" - człowiek i samolot. 
A aktualna na dziś i zawsze(?) refleksja będzie na końcu. Uprzedzam, że będzie koziołkowa, więc niektórych zęby rozboleć mogą.

PZL-46 "Sum"

Lekki bombowiec, czy też według nomenklatury francuskiej - bombowiec liniowy. Miał zastąpić samoloty PZL 23 "Karaś". Oblatany w 1938 roku. Oceniony przez Bolesława Orlińskiego jako bardzo dobry. Drugi oblatywacz, Jerzy Widawski ocenił, że Sum nie nadaje się do niczego. Która ze sprzecznych opinii była trafna, nie wiem. Z dwóch wyprodukowanych prototypów, jeden odegrał ważną rolę. 5 września samolot odleciał z Warszawy do Lwowa, a 18-ego do Bukaresztu. Internowany, pod pretekstem przebazowania do fabryki IAR w Brasow, wystartował 26.IX ze specjalnym pasażerem i skierował się do Warszawy. Samolot pilotował inż. St.Riess, pilot doświadczalny PZL.
Fatalna pogoda męcząca dla pilota i załogi, sponiewierała pasażera. Rzygał całą drogę. Lądowanie w Warszawie odbyło się w okolicznościach dramatycznych. Na podejściu do lotniska Okęcie, samolot został ostrzelany przez Niemców. Pilot nie wiedział, że lotnisko zostało już przez nich opanowane. Skierował się zatem na Pola Mokotowskie i tam wylądował, pomiędzy pozycjami polskimi i niemieckimi, uszkadzając podwozie. 
Ważne, że cenny pasażer dotarł cało do Warszawy. Sum po prowizorycznej naprawie, przed świtem następnego dnia wystartował i z pięcioma osobami na pokładzie odleciał do Kowna. Przechwycony przez litewskie Devoitine D.501 wylądował szczęśliwie. Relacja litewskiego pilota Jonasa Dovydaitisa z tego wydarzenia jest publikowana w różnych źródłach. Po zagarnięciu Litwy przez Sowietów samolot został wcielony do lotnictwa Armii Czerwonej. Nie był używany, bo jak sądzę, dla sowieckiej swołoczy zbyt to skomplikowana była technika. Niemcy w 1941 roku, po ataku na ZSRR, uznali przejęty samolot za nieprzydatny i zezłomowali go.

Major Galinat i jego misja

Ryzykowny i trudny lot Bukareszt - Warszawa miał cel specjalny. Z ważną i tajną misją do stolicy dotarł w ten sposób mjr Edmund Galinat. Przywiózł do Warszawy instrukcje od marsz. E. Rydza-Śmigłego, dotyczące organizowania konspiracyjnych struktur na terenach okupowanych. Na wzór POW. W samą porę, bo właśnie tego dnia podjęto decyzję o rozmowach kapitulacyjnych. Miał też podpisaną przez Wodza Naczelnego WP nominację dla dowódcy organizowanych struktur. Nominacja była in blanco ...
Rydz-Śmigły nakazał mu przekazać ją najwyższemu rangą oficerowi, ale legionowemu (!). A gdyby pojawił się następnie wyższy rangą oficer, ale także piłsudczyk, ten miał przejąć komendę. Dziwne? Nieregulaminowe... Nieistotne moim zdaniem, ale symptomatyczne. Nawet w obliczu całkowitej klęski, najistotniejsze  dla Rydza-Śmigłego było, żeby zwierzchnikiem konspiracyjnej armii był człowiek z "właściwej" opcji politycznej.
Wybór padł na gen. Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego. Wybór trafny, a może szczęśliwy. Tokarzewski był nie tylko dobrym dowódcą, ale sprawnym organizatorem i dobrym mediatorem. Szybko stworzył zręby siatki na całym okupowanym terytorium, pozyskując wartościowych ludzi z różnych stronnictw politycznych. Zdawał sobie sprawę, że nie czas na wewnętrzne podziały i drugorzędne spory. Tak powstała Służba Zwycięstwu Polski, przekształcona wkrótce w Związek Walki Zbrojnej, a finalnie w Armię Krajową.

Przynależność przeznaczeniem  ?

Czasy nie były zabawne i każdy zaangażowany w walkę ryzykował. Konsekwencje tego nie wynikały jednak wyłącznie z bezwzględnych i nieludzkich działań Niemców i Rosjan. Ech... znów zamiast "Niemców" chyba trzeba było napisać "nazistów". Popatrzmy na los tych kilku osób rozpoczynających walkę w warunkach okupacji:

Marsz. E. Rydz-Śmigły

Internowany w Rumunii, obwiniany o zbyt szybką klęskę naszej armii i chyba wszelkie nieszczęścia, które na nas wówczas spadły. Rząd emigracyjny oparty na przeciwnej sanacji opcji politycznej, nie próbował nawet wydobyć go z Rumunii. Dużo o tym człowieku czytam, niewątpliwie dzielnym, ale nie pozbawionym słabości. Nie umiem nadal wyrobić sobie zdania. Ucieczka z Polski nie jest dla mnie jednoznacznie obciążająca. Tak oceniał tę "ucieczkę" prof. P.Wieczorkiewicz, który jest dla mnie autorytetem:
 
"Trzeba być człowiekiem zupełnie nieznającym historii Polski, aby widzieć w niej coś złego. (...) Gdy walka militarna nie ma szans, trzeba opuścić kraj i próbować kontynuować ją gdzie indziej. Warto zwrócić uwagę, że w PRL kłamliwie nie łączono wyjścia naczelnego wodza z atakiem sowieckim. Przedstawiano to jako ucieczkę, a nie tak, jak było w rzeczywistości, reakcję na 17 września. Stalin marzył o złapaniu Mościckiego, Rydza czy Becka i należało zrobić wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Mam tylko jedno zastrzeżenie do naczelnego wodza, który się wahał, co ma robić. Wracać do okupowanej Warszawy i walczyć do końca czy też, na co namawiali go wszyscy, wyjechać. Chociaż opuścił kraj później niż Mościcki i rząd, to powinien był to zrobić jeszcze później. Proponowano mu, i to było genialne, żeby przekroczył granicę z karabinem w ręku, ostrzeliwując się symbolicznie nadciągającym oddziałom sowieckim. Byłby to piękny czyn i myślę, że wtedy nikt nie mógłby mieć do niego nawet cienia pretensji"

Marszałek Śmigły-Rydz powrócił do Polski w 1941 roku i wkrótce zmarł. Z jego powrotem wiąże się wiele legend, a i śmierć, jej powód i okoliczności obrosły wieloma teoriami. Ich analiza przerasta moje możliwości.

Major Edmund Galinat

Po wypełnieniu misji zleconej przez Naczelnego Wodza, przez krótki czas był zastępcą gen. M.Karaszewicza-Tokarzewskiego. W końcu 1939 roku wysłany został do Francji. Jako człowiek związany z nieakceptowaną opcją polityczną, został odsunięty. Koniec końców znalazł się w odosobnieniu na wyspie Bute zwanej "Wyspą Węży". Był to ośrodek odosobnienia dla oficerów uznanych przez premiera Władysława Sikorskiego za przeciwników/wrogów politycznych.


 

Generał Michał Karaszewicz-Tokarzewski

Po utworzeniu rządu na emigracji, stał się niewygodnym partnerem. Przekształcenie SZP w ZWZ przyniosło zmianę. Dowódcą ZWZ został gen. Stefan Rowecki-Grot, a gen. M.Karaszewicz-Tokarzewski objął dowództwo Okręgu Lwowskiego. To właściwie tak jakby otrzymał jedwabny sznur od sułtana. Był we Lwowie znany i wysłanie go tam było równoznaczne z wydaniem go w ręce NKWD. Tak się też stało. Schwytany trafił do łagru, a zdekonspirowany przez złamanego w śledztwie gen. L.Okulickiego znalazł się na Łubiance. Szczęśliwie przetrwał i w 1941 roku objął funkcję dowódcy 6 DP w Armii Polskiej na Wschodzie. W 1943 roku był zastępcą gen. Wł. Andersa. Premier i Naczelny Wódz gen. Wł. Sikorski rozważał jego dymisję z racji... niezgodności politycznych.

Po co to piszę?

W kwestiach historycznych nic odkrywczego. Zdarzenia te pewnie wszyscy znamy. Sensacji tu także żadnej nie ma. Ot, dramaturgia czasu wojny. Popatrzcie jednak na koleje losu tych trzech powyżej wymienionych oficerów. Nie oceniam ich. Nie krytykuję i nie wyróżniam. Ale o ich losie zdecydowano nie na podstawie umiejętności i przydatności, tylko według klucza "nasz czy nie nasz" w ocenie stronnictwa politycznego. Nawet w sytuacji kiedy gra szła o byt naszego państwa.
W każdej sytuacji, różnica zdań powoduje u nas gigantyczne zacietrzewienie i nienawiść. Tą drugą stronę postrzegamy jako wrogów. 
Może trochę zastanowienia? Jest jedna racja? Święta racja? Moja racja i "najmojsza" racja?
Jeśli na przykład na FB, w tempie karabinu maszynowego umieszczamy "dowody" na to, że napływająca do Europy fala z Bliskiego Wschodu i Afryki to dzicy mordercy to jest to dla mnie wyłącznie świadectwo naszej małości, strachu, a przede wszystkim bezradności wobec tej fali zagrożenia. Inni pisząc i spazmując o obowiązku ratowania poszkodowanych wojną ludzi, sięgają do innych urywków TYCH SAMYCH fotoreportaży. Przykład węgierskiej reporterki, która kopnęła według jednych trenera piłkarskiego, według innych terrorystę, a później okazało się, że... nikogo nawet nie dotknęła. 
Odwołują się ci "obrońcy" praw człowieka do solidarności z pokrzywdzonymi i różnych pięknie brzmiących komunałów. 
Jesteśmy TU i TERAZ. 
Myślmy jak utrzymać nasz świat... Niedoskonały, dobry czy zły, ale spójny... jeszcze. Napływ ludzi różnego autoramentu ze świata arabskiego to fakt dokonany. Teraz od naszego wyważenia zależy czy poradzimy sobie z nimi, czy.... ONI z nami.
Ledwie 25 lat państwowości przekonało nas, że nic złego nas nie spotka w poukładanej Europie. Jeśli wewnątrz Polski będziemy się gryźć w imię iluzorycznych pryncypiów, będziemy tylko błaznami Europy, przywołującymi nasze dawne zasługi. Wiele warte, to fakt, ale są one już historią. Między innymi, a może głównie dlatego, że nasza duma nadęta do entej potęgi zastąpiła nam zdrowy rozsądek.
W 1939 roku mieliśmy dwóch śmiertelnych wrogów, dziś tylko jednego. 

Na pewno? 

Do kwietnia 1939 nasze relacje z Niemcami były poprawne, a może bardzo dobre. Jeśli nie wierzycie poczytajcie niemiecką prasę z lat 30-tych. Nasze decyzje, które krytycznie zbyt łatwo z perspektywy dnia dzisiejszego oceniamy, spowodowały, że Niemcy uznali wspólną drogę z nami za niemożliwą. Porozumieli się ponad naszymi głowami z Sowietami.
No ale w dzisiejszym cywilizowanym świecie to niemożliwe!

Na pewno?!

Niemcy wiodą prym w Europie. Dobierają sobie rozgrywających i partnerów nawet tak śmiesznych jak Francja, ale przewidywalnych. Jeśli będziemy nieprzewidywalni i będziemy śnić o wskrzeszeniu naszej mocarstwowości (nie wiem na jakim fundamencie), to główni gracze chętnie nas oddadzą jako "Czarnego Piotrusia" Rosji, bądź komukolwiek. A Rosja w każdej postaci to kraj zaborczy i dziki. Zapóźnienia swoje cywilizacyjne nadrabiał dynamicznie w latach 1905-1914. Krótko... 
Późniejsze 70 lat komunizmu to rozwój potwora, który choć oparty na chorych zasadach i kaleki, to niezmiernie groźny. I taki będzie zawsze, bez względu na fasadę.
A jeśli komuś z nas przychodzi do głowy, że za nasz wkład w walkę o wolność Europy, wszystkie cywilizowane narody staną za nami murem to niech spojrzy wstecz... albo przypomni sobie, że:

"Narody sumienia nie mają"

/Aleksander hr. Fredro/

A na koniec wrócę do lat II WŚ i naszych dziwnych pryncypiów, od których uwolnić się nie możemy:
 
Polscy naukowcy, pod przewodnictwem Rejewskiego, Różyckiego i Zygalskiego złamali algorytm Enigmy. Ich dokonania pozwoliły Brytyjczykom na zbudowanie maszyny deszyfrującej Colossus i pracę zespołu Turinga. Miała /nomen omen/ kolosalne znaczenie dla wyniku zmagań wojennych. Słusznie domagamy się pamięci o dokonaniach naszych kryptologów, choć czasem używamy argumentów obnażających naszą niewiedzę. To też powinno nas zastanawiać i niestety zawstydzać. Po klęsce w 1939 roku znakomity zespół, ewakuowany z Polski zszedł na boczny tor. Pracowali we Francji, później w Algierze, odsunięci. Mogli być przecież istotną, a może główną siłą w Bletchlay Park... 
Nie odsunęli ich Anglicy. Odsunął ich premier gen. Wł.Sikorski. Uznani zostali za zespół stworzony przez minioną niewłaściwą grupę rządzącą... A że mogli wiele dokonać na rzecz walki z wrogiem? Toż to przecież "drobiazg". Takie rachunki często decydowały i decydują. Wiem, że nie tylko u nas, ale za inne kraje nie mam potrzeby się wstydzić... 

27 września 2015

Dwa wcielenia Arsene'a Lupin

Georges Descrieres (1930-2013)

 

Francuski aktor teatralny i filmowy. Rektor i wykładowca szkoły teatralnej. Członek zespołu francuskiego teatru narodowego Comedie-Francaise. W 1967 roku zagrał w filmie "Dwoje na drodze" u boku A.Hepburn o czym pewnie nie pamiętamy. Znamy go jako Atosa w jednej z licznych ekranizacji powieści Dumas'a.
Atos
Jak pogrzebiemy w pamięci to przypomnimy sobie kryminalno-komediowy serial "Sam i Sally". Tandetny, ale przyjemny i zabawny.
"Sam i Sally"
Jako hrabia de Beaufor, wystąpił także w jednym z odcinków serialu "Słynne ucieczki". Ten serial bardzo mi się podobał, ale... nic już z niego nie pamiętam. Chyba tylko jedno. Ucieczkę hrabiego umożliwiła pewna dama, przesyłając ogromny pasztet w którym ukryta była drabinka sznurowa. Pani ta była urody takiej, że żadną miarą nie określiłbym jej "pasztetem" jak czasem z dezaprobatą o pewnych typach urody mówimy (choć to nieładnie).
Tyle z pamięci niektórzy z nas o eleganckim i przystojnym G.Descrieres umiemy przywołać. Niektórzy, bo... 
K A Ż D Y 
pamięta go z serialu:

"Arsene Lupin" !

Oglądany i lubiany w TV w latach siedemdziesiątych. Czekałem niecierpliwie na cotygodniowy odcinek. Wszystko było znakomite... WTEDY. Kilka innych ekranizacji tej samej powieści M. Leblanca to dość marne produkcje. Wypożyczałem też wówczas z biblioteki przy ul.Bonifacego (istnieje do dziś), powieści będące kanwą serialu. Niezbyt zajmująca lektura. Zaskoczyło mnie coś kilka miesięcy temu. Obejrzałem cztery odcinki "Arsena Lupine" i choć przyjemnie wspomnieć, to jakoś powrót do dziecinnych emocji nie udał się...

Dlaczego? Co się zmieniło?

"Dziękuję Grognar, mój przyjacielu"
Zmienił się świat - to truizm. Ja się zmieniłem. Zestarzałem i choć nie dorosłem (punkt dla mnie!) to jakoś inaczej takie filmy odbieram. Gra aktorska jest inna dziś niż niemal pół wieku temu. I to myślę, że nieistotne. Bo choć dziś inna, to warsztatowo z pewnością nie zawsze lepsza. Z pewnością również nastolatek, obserwując akcję i podstępne rozgrywki bardziej wczuwa się w fabułę i emocjonuje. Z wiekiem już w połowie każdej historii ekranowej domyślamy się zwykle w jakim kierunku zmierza i raczej domyślamy się jej końca. Tak jest też z historiami i historyjkami w życiu. Wiemy, domyślamy się i celnie odgadujemy zakończenie, nawet konsekwencje, jeśli ... nie jest to nasze życie. Wiedzy pozwalającej przewidzieć własny los w małych i dużych bataliach własnego życia także nabywamy z wiekiem, ale zbyt wolno. Szybsze będzie wieko... wiecie czego. 
A wracając do serialu. W tych odcinkach, które ponownie oglądałem był lektor, a nie dubbing... Przypomnijcie sobie. Ujmujący G.Descrieres jako Arsene Lupin to połowa postaci. Druga niemniej istotna to podkładany w polskiej wersji głos. Głos Wojciecha Pokory. Tak świetna interpretacja to majstersztyk i dodatkowy blask tej sympatycznej postaci. Wielkie ukłony dla obu aktorów, którzy choć pewnie się nie znali wspólnie skonstruowali ten wizerunek dżentelmena włamywacza, konesera sztuki, szampana i pięknych kobiet ...

I ja padłem ofiarą A. Lupin !

Połowa lat 80-tych. DS nr 8 "Koga" pok. 913. Sobotni listopadowy wieczór. Co robią studenci? Uczą się? Czytają? Ech... Piją wódkę. Wbrew legendom, nie były to częste wieczory, bo alkohol jak na nasze kieszenie był dość drogi.
Z zakupionych dwóch butelek jedna była już w obróbce i prowadziliśmy jakieś "mądre" dysputy. Mądre czy nie, ale im płytsza robiła się flasza tym głębsze były nasze przemyślenia. W automatyce nazywa się to sprzężeniem zwrotnym ujemnym (semestr IV).
Druga butelka chłodziła się. Nie w lodówce, bo to urządzenie było raczej rzadko spotykane wówczas w akademiku. Zastępował ją druciany koszyk, przytwierdzony do parapetu za oknem. Koszyki takie zdobyte drogą kradzieży w najbliższym SAM-ie, służyły wiele lat kolejnym rocznikom.
Kiedy Kropa lub Adi sięgnął po drugą półlitrówkę, koszyk okazał się pusty. Leżała tylko kartka z koślawym podpisem - "ARSENE LUPIN".
Ogarnął nas smutek tak wielki, że wybraliśmy się natychmiast na ul. Leczkowa, gdzie Zosia miała melinę czynną non-stop. Nie mając gotówki zostawiłem w zastaw legitymację studencką, co było powszechnie stosowane. I poprawialiśmy sobie humor do świtu.
Okazało się, że butelkę z koszyka, metodą "na wędkę" gwizdnął nam lokator z góry. Później zdradzony przez wspólnika, tłumaczył pokrętnie, że to miał być żart i zanim otworzył cenną zdobycz czekał aż przyjdziemy długo.
Drastyczna różnica w dwóch kwestiach. Filmowy Lupin miał wiernych wspólników, którzy by go nigdy nie wsypali. Druga istotna różnica jest taka, że Arsene był dżentelmenem, a nasz hmm... kolega (?) Krzysztof P. ( pamiętam cię ! ) zdecydowanie za takowego nie uchodził.

 

Sławomir Piestrzeniewicz 

alias 

Arsene Lupin

 

To tytułowe drugie wcielenie. Sławomir Piestrzeniewicz jest iluzjonistą o renomie światowej, udokumentowanej licznymi nagrodami w prestiżowych międzynarodowych konkursach. Dwukrotne wicemistrzostwo świata na kongresach w Lozannie oraz wiele innych nagród i wyróżnień. Występy na scenach całego świata. Jego sceniczny pseudonim to

Arsene Lupin

Występy dobrych iluzjonistów widziałem wielokrotnie. Bardzo lubię taką rozrywkę. Cenię ogrom pracy jakiej wymaga opanowanie tej sztuki. Ale Piestrzeniewicz imponuje mi szczególnie. Kilka cech go wyróżnia...





Kiedy miał przystąpić do egzaminu dopuszczającego go do pracy estradowej (w PRL na wszystko był potrzebny glejt), kończył medycynę. Wybrał już swoją drogę. A jednak... Zdał egzamin końcowy na AM w Łodzi, mimo że zawodu lekarza nie miał zamiaru podjąć. Dla mnie to dowód klasy tego człowieka. 
Ma ogromną umiejętność dialogu z widzem i nie popada przy tym w tanie dowcipasy. Często objaśnia mechanizm wybranych tricków, powtarzając je powoli i wskazując czynności normalnie ukrywane. Stopniuje napięcie i mówiąc, że to wszystko proste, na koniec jednak wykonuje kolejny figiel i zostawia nas oniemiałych. Okazuje się, że odkrywając przed widzem "wszystkie" tajemnice pokazał nam znów przemyconą kolejną sztuczkę. Taka piętrowa magia.
Umie mówić w taki sposób, że momentami gotowi jesteśmy zrezygnować z pokazu, byleby opowiadał. Ładne chyba? 
Na scenie grzeczny i uprzejmy, po zejściu z niej jest taki sam. To przyznacie, nie jest powszechne wśród artystów różnych dziedzin. Dziś Sławomir Piestrzeniewicz występuje wraz z synem Filipem, któremu życzę żeby godnym był spadkobiercą i kontynuatorem sztuki ojca.

Cud w Spale

Skoro pisałem o cudzie nad Wisła, to teraz o cudzie nad Pilicą...
Ponad 10 lat temu koncern w którym pracowałem, sponsorował spotkanie ZMPD w Spale. Piękne miejsce, duży rozmach i przyznam, że nadspodziewanie miła jak na takie spędy atmosfera. Jedną z atrakcji były pokazy iluzji Piestrzeniewicza. Z racji moich obowiązków byłem tam uziemiony na całe trzy dni, choć oprócz funkcji reprezentacyjnych zbyt wiele obowiązków nie miałem. Mogłem sobie pozwolić na wycieczki po okolicy, dobre jedzenie i zabawę przy kieliszku.
Trzykrotnie obejrzałem naprawdę wspaniały pokaz sztuki S.Piestrzeniewicza. Skoro trzykrotnie, to już za drugim razem znając przebieg poszczególnych sztuczek byłem przygotowany i próbowałem dostrzec szczegóły. Zapewniam Was, że z odległości 2 - 3 metrów, również z pomocą kolegów nie udało nam się odkryć tajemnic tych "czarów".
Pośrednim efektem mojego zachwytu mistrzostwem pana Piestrzeniewicza, było zaproszenie go na występ przez jeden z dynamicznych wówczas ośrodków kultury nieopodal Warszawy. Czy ten występ był udany, może w komentarzu zechce mi świadek i reżyser tego pokazu odpowiedzieć? 
Wszystko kiedyś się kończy i spotkanie ZMPD także dobiegło końca. Pośród wystawionych w ekspozycji naszych pojazdów była izoterma na podwoziu Atego (10 t DMC). Jeśli ktoś z samochodami ciężarowymi miał do czynienia, to wie, że niezaładowany samochód z napędem na tylną oś w lekkim piasku szybko się zagrzebie i ruszyć nie może. Trzeba mu pomóc. Poproszony o pomoc pan Piestrzeniewicz podczepił hol do swojej terenówki i lekkim szarpnięciem wydobył nasz samochód z opresji. Skomentował to szef sprzedaży jednego z dealerów:
- Wszystko co tu pokazał podczas występów to drobiazg, w porównaniu z tym cudem prawdziwej magii !
W prywatnej i miłej rozmowie przy bigosie czy też kiełbasie z rusztu, S. Piestrzeniewicz wyjaśnił mi, że głównym orężem iluzjonisty jest pewna umiejętność. Zmusić widza żeby patrzył na to co chce kreator pokazu i odwrócenie uwagi od tego czego w danym momencie widzieć nie powinien...
Panie Sławku... (przepraszam za poufały zwrot), to wie każdy! Ale niewielu umie to spowodować. Pan robi to świetnie !!!
A tu link na stronę znakomitego S.Piestrzeniewicza:
Taka bezpłatna promocja od koziołka... 

13 września 2015

Przez noc i przypadek do bohaterstwa

Kałuszyn. Małe miasto na trasie Warszawa - Terespol. Od ćwierć wieku przejeżdżam tamtędy regularnie. Ostatnio trochę rzadziej, zatem dopiero wiosną tego roku zobaczyłem dość niezwykły w formie pomnik...
Choć okolice Kałuszyna to miejsce trzech bitew Powstania Listopadowego, to zawsze przejeżdżając tamtędy myślałem o innej bitwie. Przeszło 100 lat późniejszej...

"Żelazna Dywizja"

Tak podobno Niemcy nazywali naszą 1 DP Legionów. Wchodziła w skład GO Wyszków i sprawnie dowodzona przez gen. bryg. Wincentego Kowalskiego w licznych walkach na określenie to zasłużyła. W nocy z 11 na 12 września uderzyła na Kałuszyn unikając okrążenia. Epizodem tej bitwy jest szarża szwadronu 11 Pułku Ułanów Legionowych im. marsz. Rydza-Śmigłego. Epizodem ciekawym.

"Naprzód !" czy "Na przód" ?

Do zgrupowania mającego uderzyć na Kałuszyn dołączył 4 szwadron 11 Pułku Ułanów pod dowództwem rtm. F.Wrzoska. Dowódca wezwany na naradę do sztabu zdał komendę por. rez. Andrzejowi Żylińskiemu. Ten zgłosił się do dowódcy 6 PP płk. St.Engela. Szwadron liczący 85 ułanów i 2 działka ppanc wraz z resztą oddziałów czekał w gotowości na wynik rozpoznania przedmieść Kałuszyna.
Około godziny 2-giej w nocy płk. Engel chcąc mieć szwadron w swej dyspozycji,  wydał rozkaz: 
"Kawaleria na-przód!"
Porucznik Żyliński uznał to za komendę do szarży. W jego pojęciu było to absurdalne. W nocy, bez rozpoznania, wśród zabudowań. Wbrew wszelkim regulaminom. Wiedział jednak, że jeśli taki jest rozkaz, to nie ma tu miejsca na konsultacje czy rozważania, a o powodzeniu szarży decydować mogą sekundy. Ruszyli zatem w ciemną noc, nie sprawiając nawet szyku. Sforsowali mostek broniony przez nieliczną obsadę i pośród zabudowań ścigali oszalałych ze strachu Niemców. Może powinienem napisać "NAZISTÓW"?
Płk. Engel widząc efekt niezamierzonej szarży, pchnął do ataku piechotę. Przytomny por. Żyliński, wiedząc że zaskoczenie to efekt krótkotrwały, zebrał swój oddział i wycofał się na stanowiska wyjściowe. Obaj oficerowie swoimi decyzjami wykazali, że nie spali na szkoleniach.
Szarża była wynikiem złego zrozumienia rozkazu. Według gen. Kowalskiego, przedwcześnie zaalarmowała Niemców i pozwoliła im uniknąć większej klęski. Jak w swoich wspomnieniach pisze por. Żyliński otworzyła bój i ułatwiła zajęcie Kałuszyna. 
Kto ma rację?

Zatem była to rzeź czy fortunny sukces?

Nocna szarża w niesprzyjającym terenie. Efekt nieporozumienia. Znakomity to materiał dla niejakiego Wajdy budującego w latach PRL wizerunek "ułana-idioty".
Jakieś dwa lata temu zacząłem szukać odpowiedzi. Czy żołnierze 4 szwadronu zaścielili trupami pole bitwy pod Kałuszynem? Bitwy zwycięskiej, bo cokolwiek byśmy nie powiedzieli, to niemieckie pozycje zostały przełamane i zgrupowanie 1 DP Legionów wraz z towarzyszącymi jednostkami przebiło się przez Kałuszyn. 
W książkach z biblioteki moich Rodziców, o Kałuszynie czytałem. Niestety dawno, a zbiór cennych dla mnie książek przepadł. Zacząłem zatem szukać innych źródeł. 
W internetowych źródłach, których prawdziwość zależy od rzetelności powielających, można znaleźć sprzeczne informacje:
Zginęło 30 (z 85) ułanów lub ocalało 30. 
Jedynym dostępnym dla mnie i wiarygodnym źródłem pozostał Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego
Tu znalazłem relacje por. Żylińskiego oraz mjr. Wieczorkiewicza:
Wynika z nich, że po szarży oddział zebrał się w liczbie około 30 ułanów. Jednak pozostali to nie polegli! Kilku rannych zebrali sanitariusze piechoty, a reszta podążyła za głównymi siłami zgrupowania. Porucznik Żyliński przejeżdżając trasę szarży, odnalazł kilka zabitych koni i licznych zabitych żołnierzy niemieckich. Naszych poległych ułanów tam nie było.

Sarmacki duch ...

Syn porucznika Andrzeja Żylińskiego, Jan Żyliński, jest człowiekiem sukcesu. Mieszka w Wlk. Brytanii. Zdolności pozwoliły mu osiągnąć wiele w biznesie. Mieszka sobie w pałacu zbudowanym według własnego pomysłu. Rozgłos przyniosło mu wyzwanie na pojedynek N.Farage'a i barwne wypowiedzi. Według swojej logiki, przedstawia Brytyjczykom wkład Polaków w rozwój Europy. Taki trochę Zagłoba naszych czasów. Dopiero niedawno dowiedział się o udziale swojego ojca w wojnie. Ufundował pomnik Złotego Ułana w Kałuszynie. Postawił twarde warunki:
"Płacę za wszystko, ale pomnik ma być według mojej wizji!"
I powstał ten pomnik ... 
Figura z pozłacanego brązu, na imponującym cokole. Szkoda, że postać jeźdźca, ułana raczej nie przypomina. Wygląda trochę odpustowo, ale cóż. Ja wolę w tym wypadku takie upamiętnienie niż żadne.
Jan Żyliński tytułowany czasem arystokratą, a nawet księciem czemu nie przeczy (skromność?), ufundował pomnik który powoduje, że wciąż...

"...jeszcze słychać śpiew i rżenie koni"

I koziołek chciałby, żeby o naszych żołnierzach pamięć nie zginęła...
Dodane III.2023

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
A to krótki film z inscenizacji zorganizowanej przez grupy rekonstrukcyjne, z okazji odsłonięcia pomnika: