30 sierpnia 2013

"Obłęd 44" i refleksje 2013

Piotr Zychowicz w swoich publikacjach jest bardzo radykalny i jednoznaczny. Momentami może bezkrytyczny. Wygłasza stanowcze opinie, poparte jednak starannymi analizami dokumentów. I odwaga i dociekliwość warte docenienia. Z początkiem sierpnia zachęcałem do przeczytania jego książki 


W końcu lipca ukazała się druga książka Piotra Zychowicza, pod tytułem "Obłęd 44", traktująca o ciągu zdarzeń poprzedzających i mających wpływ na wybuch Powstania Warszawskiego. Samo powstanie i jego przebieg nie jest w tej książce opisane. Ilość publikacji, opisujących bohaterską walkę powstańców i tragiczny los cywilów, to dziś już setki pozycji, z których część każdy przeczytał.
Pierwsza książka Piotra Zychowicza dotyka problemu, z którym w powszechnej wiedzy łączy się miasto w którym mieszkam. Choć po jej przeczytaniu można zrozumieć, że nie był to spór o Gdańsk.
Podmiotem drugiej książki, jest tragedia miasta w którym się urodziłem. Zatem pokuszę się o kilka refleksji i o tej publikacji. Nie jest to recenzja, ani obiektywna ocena. Do tego mam zbyt wątłą wiedzę. Takie tam moje przemyślenia i refleksje.

 

O co się spierać ?

Najlepiej o nic, bo jak twierdził O.Wilde, w eleganckim towarzystwie spory nie mają miejsca, bo wszyscy powinni mieć to samo zdanie. Wielki był to psotnik i autor niezliczonych bon motów. Jednak są kwestie, które warte są zastanowienia.

 

Kto odpowiada za rozkaz rozpoczęcia walk?

Zwykle każdy z nas, na to pytanie odpowiada logicznie dwoma nazwiskami:
T. Komorowski - Bór i A.Chruściel - Monter.
Monter, był dowódcą Okręgu Warszawa - Miasto, a Bór dowódcą Armii Krajowej i na nim zgodnie z zasadami wojskowymi, spoczywa odpowiedzialność za decyzje o najwyższym znaczeniu. Komorowski nie miał ani charyzmy, ani zdecydowania niezbędnego na tym stanowisku. Zastąpił aresztowanego w 1943 roku gen. S. Roweckiego, który być może jako silniejsza osobowość, w tej trudnej sytuacji uratowałby miasto i podległych sobie żołnierzy przed samobójczą walką. Tego zgadnąć jednak się dziś nie da.
Generał Bór w ostatnich dniach lipca, zwoływał codziennie dwie narady najwyższych dowódców. Omawiano najnowsze doniesienia i debatowano o możliwościach działania. Stworzyło to atmosferę "sejmiku", rozmywającego odpowiedzialność za decyzje, a najważniejsze z nich poddawano głosowaniu. W czasie pokoju demokracja jest systemem kalekim, choć podobno lepszego nie wymyślono. Natomiast w wojsku, dla demokracji nie ma i nie może być miejsca. Bór zdobył się raz na stanowczość i odwołał rozpoczęcie walk 29.VII. Żołnierze Armii Krajowej zdali broń i rozeszli się z punktów koncentracji. Była to armia zdyscyplinowana. Dwa dni później tej stanowczości mu zabrakło. I tak 1.VIII.44 wybiegli na ulice prawdziwi bohaterowie, w większości nieświadomi beznadziejności swej walki.
Zychowicz w swojej analizie nie zwalnia od winy Bora i Montera, ale wskazuje na kilka innych osób, znanych nam z historii. Przyjrzyjmy się im.

 

Żołnierze i dowódcy



Nikt nie kwestionuje szaleńczej wręcz odwagi większości żołnierzy Powstania Warszawskiego. Dotyczy to tych nielicznych, wyszkolonych i doświadczonych w walkach oraz tych, którzy z walką zetknęli się po raz pierwszy. I tu cieszę się, choć może to niefortunne w tych okolicznościach słowo,  że Zychowicz obnażając bezsens samobójczej walki i zapędzając się przy tym w zbyt wysokie tony, ani przez moment nie zapomina o bohaterstwie Powstańców.
Dowódcy mający wykształcenie wojskowe i zdający sobie sprawę z konsekwencji rozpoczęcia walki, w sytuacji z jaką mieliśmy do czynienia 1 sierpnia 1944 postąpili w sposób niezrozumiały. 
Autor "Obłędu 44" próbuje dociec jak mogło dojść do tej dziwnej i tragicznej w skutkach decyzji, która zniszczyła trzon 300 tysięcznej Armii Krajowej, budowanej z wielkim wysiłkiem od pierwszych dni okupacji niemieckiej i sowieckiej. Trudna to sprawa. Komuniści po 1945 roku głośno, choć nieszczerze, wychwalali bohaterstwo walczących, wskazując jednocześnie na nieudolność, a często mówiąc o "celowym zbrodniczym działaniu dowódców AK".
Szkody z tego są moim zdaniem dwie:
1/ Częściowo zdyskredytowali wszelkie ruchy niepodległościowe, czy to wojskowe czy polityczne, wskazując nam z jaką łatwością poświęcono Warszawę i co najmniej 200 tys. istnień ludzkich, dla "gry politycznej". Podłe to kłamstwo, ale komunistom pomagało.
2/ Naturalną reakcją na propagandę PRL, było budowanie przez nas pamięci o Powstaniu jako czynie w całości i w każdym aspekcie słusznym. To teraz, po odzyskaniu niepodległości nam przeszkadza. Trudno nam omawiać to tragiczne zdarzenie i oceniać jego winowajców. Ale myślę, że trzeba. 
Skoro komuniści oskarżali dowództwo AK o błędną czy wręcz karygodną decyzję, to dowód, że było odwrotnie?
Według takiej logiki, jeśli to Niemcy ujawnili wymordowanie polskich oficerów w Katyniu przez Rosjan, do dziś powinniśmy wierzyć, że to nieprawda ...

 

Przegrana i "domordowywanie" Warszawy

Za koziołkowy neologizm - "domordowywanie" przeklnie mnie prof. J.Miodek.
Dziś może łatwo nam stwierdzić, że powstanie przegraliśmy w ciągu pierwszych kilkunastu godzin.  Nie udało się siłami około 2-3 tys. uzbrojonych żołnierzy, opanować żadnego ze strategicznych punktów Warszawy w pierwszych godzinach powstania. Plan rozpoczęcia walki, starannie tworzony od początku okupacji niemieckiej, odnosił się do sytuacji, kiedy okupant byłby zdezorganizowany i opanowanie naszej stolicy byłoby częścią powstania powszechnego. Sytuacja 1 sierpnia 1944 była inna. Tragicznie dla nas inna. Niepowodzenie powstania w prawobrzeżnej Warszawie spowodowało rozkaz rozwiązania oddziałów i rozejścia się "do domu". Na lewym brzegu Wisły tak się nie stało.
Izolowane strefy, zajęte przez powstańców walczyły, systematycznie likwidowane przez niemieckie oddziały w sposób barbarzyński.
Nie wiem i nie znalazłem odpowiedzi w źródłach, czy można było zaprzestać walk, kapitulując po 2 czy 3 dniach sierpnia. Trudno to sobie chyba jednak wyobrazić.
Wyprowadzenie wojsk powstańczych przez Wolę z miasta i walka w otwartym polu to zagłada 20-30 tys. żołnierzy armii podziemnej, ale bez unicestwienia miasta i ogromnej części jej mieszkańców. Takie rozwiązanie było rozważane do momentu upadku Woli.
Rozmowy o warunkach kapitulacji rozpoczęto z początkiem września. Ale Sowieci czuwali. Stalin wydał długo oczekiwaną  zgodę na lądowanie alianckich samolotów na wschód od Warszawy. W połowie września na Żoliborzu i Czerniakowie wylądowały oddziały tzw. "Ludowego Wojska Polskiego", tworząc pozory pomocy. W rzeczywistości, byli to polscy żołnierze, nieprzygotowani do walki, o słabym wyszkoleniu, których życie nic nie znaczyło dla sowietów czy też niejakiego Berlinga, renegata noszącego dystynkcje generalskie.  Nad Warszawę nocami nadlatywały radzieckie PO-2 i w zwykłych workach lub skrzynkach zrzucały zaopatrzenie... zwykle zniszczone samym upadkiem z wysokości kilkudziesięciu metrów. Cel Rosjan został zrealizowany. Podsycone zostały nadzieje na pomoc i rozmowy kapitulacyjne z Niemcami zerwano co przyniosło następne ofiary.

 

Ostrzeżenia ...

I tu Zychowiczowi bym laurkę wystawił. Wskazał na szereg zdarzeń, od początku wojny do lipca 1944, z których jasno wynika czym było w tym czasie ZSRR dla Polski, a Polska dla ZSRR. Okupacja sowiecka 1939-41 miała nieco inny przebieg niż okupacja niemiecka, ale była równie bezwzględna.
Po ataku Niemiec na ZSRR, wspieranie sowietów było w interesie Wlk. Brytanii, a po wejściu do wojny Japonii, powody do tego miały również Stany Zjednoczone. To zrozumiałe i rozsądne. Churchill mimo jednoznacznej opinii o zarazie komunistycznej, przyznał otwarcie, że jeśli diabeł byłby wrogiem Hitlera, to bez wahania z tym diabłem by się sprzymierzył. Jak powiedział tak uczynił.
Chyba nie dostrzegali tej konfiguracji nasi politycy.
Wielkim wysiłkiem i kosztem życia żołnierzy AK, zrealizowano akcję Wachlarz. Destrukcja na tyłach frontu niemiecko-radzieckiego, wspierała sowietów, a nam oprócz ofiar co przyniosła?
We wschodniej Polsce radzieckie oddziały partyzanckie i komunistyczne bandy były uciążliwe dla Niemców, ale stanowiły śmiertelne zagrożenie dla ludności. I tu lokalni dowódcy AK w wielu wypadkach wykazali zrozumienie sytuacji. Ich głównym celem była ochrona ludności przed bandami.
Z początkiem stycznia 1944 Armia Czerwona weszła w granice Polski. Uruchomiono akcję Burza. Jej znaczenie militarne było znikome, co nie umniejsza waleczności żołnierzy w niej uczestniczących. Celem było zaznaczenie naszego udziału w walce i wystąpienie wobec Sowietów jako gospodarze terenu. Efekt? Niepotrzebnie polegli żołnierze i ujawnienie oddziałów wobec wkraczających Rosjan. NKWD z łatwością oddziały te zneutralizowała. Tak działo się na Kresach, a w lipcu 1944 na Lubelszczyźnie. Co innego zrobiliby oni wkraczając do Warszawy, nawet gdyby powstańcy ją opanowali?
Chyba w świetle tych wydarzeń jasnym było, że nie ma możliwości "braterstwa broni" z Bolszewikami?

 

Sowieckie wpływy i agenci

Po kilkudziesięciu latach, wiele mamy wiedzy o sowieckich agentach czy informatorach w najważniejszych i najtajniejszych strukturach Wlk. Brytanii, USA, a nawet III Rzeszy. Niezrozumiała sympatia do kraju "powszechnej szczęśliwości", była jeszcze w latach 50-tych często spotykana wśród społeczeństw, których prawdziwy koszmar komunizmu nie dotknął. Francuzi do dziś nawet na odmiany tej choroby cierpią. Taka skłonność ludzi często ułatwiała działalność szpiegowską sowieckim służbom.
W II RP ruchy prosowieckie były marginalne i rekrutowały się najczęściej z pospólstwa i  sfrustrowanych pięknoduchów. Podczas wojny pojawili się przerzucani z ZSRR renegaci tworzący struktury mające na celu legitymizację przyszłej władzy okupacyjnej.
W naszej świadomości struktury polskiego państwa podziemnego i AK, od infiltracji bolszewickiej chroniły się skutecznie. Czy słuszne to przekonanie? Byliśmy jedynymi, których działalność służb sowieckich nie dotknęła? "Obłęd 44" i ten aspekt sprawy porusza.
Czy jedynymi środkami prowokującymi do wybuchu powstania były radzieckie ulotki zrzucane z samolotów i "szczekaczka" pod nazwą Radio Kościuszko. I choć wiele faktów i opinii znajdziemy w książce, to Zychowicz jednoznacznych oskarżeń nie stawia. Może słusznie, może jeszcze nie czas? Ileż nazw ulic i placów przyjdzie nam zmienić, jeśli kiedykolwiek upublicznione zostaną moskiewskie archiwa. Póki co tylko mroczna postać Tatara jest ogólnie znanym przykładem kolaboracji.

 

Nasza miara drogi do wolności

I tu Zychowicz podnosi temat tyleż historyczny co socjologiczny. Mamy skłonność do oceny naszego wysiłku w walce o niewątpliwie słuszne cele, mierząc go niewłaściwie. Liczymy krzyże na grobach naszych rodaków walczących z zaborcą czy najeźdźcą. A przecież to nie liczba naszych poległych jest miarą efektywności walki. Ta efektywność to zabici przeciwnicy.
Celnie ujął to gen. G.Patton przemawiając do swoich żołnierzy:
"Przybyliście tu nie po to aby ginąć za naszą ojczyznę. Chodzi o to żeby jak najwięcej tych sukinsynów zginęło za swoją !"
W wypadku Powstania Warszawskiego liczba naszych ofiar w stosunku do zabitych wrogów to proporcja porażająca.


Powstanie Warszawskie uszanować należy i śmieciami są ci, którzy wykorzystują rocznicę tej tragedii do swoich "buczących manifestacji". Dumni mamy prawo być z bezprzykładnego męstwa walczących, ale sam fakt wybuchu Powstania Warszawskiego to nie powód do dumy. Obojętnie czy daliśmy się sprowokować, czy sami rzuciliśmy się w przepaść.

Chciałbym, żeby ktoś z Was po przeczytaniu książki Piotra Zychowicza "Obłęd 44" podzielił się ze mną swoimi refleksjami.



15 sierpnia 2013

Dzień niepodległości - koziołkowy postulat

Każde państwo celebruje różne ważne rocznice, utrwalając w pamięci swoich obywateli wydarzenia, mające istotne dla jego historii znaczenie. Znajomość historii ułatwia zrozumienie dnia dzisiejszego oraz wielu mechanizmów wpływających na los narodów, krajów, większych i mniejszych wspólnot.


Dla nas jednym z tych świąt jest 15.VIII, upamiętniający Bitwę Warszawską 1920 roku. To ważna data. Powstrzymaliśmy wtedy sowiecką nawałę i zapewniliśmy sobie wolne państwo na 20 lat. Na dodatek, dzień ten, to kościelne święto "Matki Boskiej Zielnej". Większość z nas jeśli nawet nie jest zbyt gorliwymi katolikami, docenia rolę kościoła w naszej historii i ją szanuje. 
Dość niefortunnie utrwaliło się określenie tych wydarzeń "Cudem nad Wisłą". Tak nazwali to zwycięstwo przeciwnicy Marszałka, dając do zrozumienia, że był to przypadek a nie efekt rozumnego i dobrego planu działań Piłsudskiego i jego sztabu kierowanego przez generała Rozwadowskiego, o którym mało kto dziś  pamięta. Ale tak zostało... 
Jak mówił mój Tata: "Mądry zrozumie, a głupi pomyśli, że tak ma być".


Mamy oczywiście święto o najwyższej randze, jakim jest 11.XI. Data ta przyjęta jest jako dzień symbolizujący odzyskanie niepodległości. Chylę czoła, ale się buntuję (w kwestii klimatu). 
Amerykanie mają swoje święto niepodległości 4 lipca. Szwedzi i Norwegowie w czerwcu. Francuzi których nie wiedzieć z  jakiej przyczyny, darzymy nadmierną estymą, mają swoje święto w lipcu. Wszyscy wymienieni świętują w letniej aurze, kiedy dzień długi i można cieszyć się i bawić na wolnym powietrzu. A i "karuzel" jakby powiedział subiekt Rzecki, można wystawić ku uciesze gawiedzi.
A my w listopadzie... Zimno zwykle, dzień krótki zawsze, a bywa, że i deszcz ze śniegiem. 
Komuniści przez 50 lat robili "Święto Cukrowej Waty" 22 lipca, ale o tym lepiej zapomnieć.
Może jednak warto wybrać jakiś dzień w sprzyjającej festynom porze roku, a ważny ze względu na jakieś przełomowe wydarzenie historyczne?

Król Władysław Jagiełło, swoje zwycięstwo grunwaldzkie upamiętnił między innymi tym, że 15.VII ustanowił świętem państwowym. Data mi pasuje. Nie wiem jak to wtedy wyglądało. 
Kazimierz Jagiellończyk oprowadzał wycieczki po Wawelu? 
Bona Sforza rozdawała dzieciom lizaki? 
Stańczyk układał ad hoc fraszki na zadany przez zgromadzonych widzów temat?
Może by to święto zamiast 11 listopada? Sympatyczna skądinąd kanclerz Merkel-Kaźmierczak się chyba nie obrazi? 
Póki co cieszmy się z 15.VIII, jako rocznicy ważnej bitwy, święta WP, a i 11 listopada, choć pod parasolem i zziębnięci, radośnie świętujmy.

13 sierpnia 2013

"Tajemnica Westerplatte" upadek drugiego mitu...

Ten tytułowy "drugi mit" upadł w ciszy, bo trochę jest jak w znanej sztuce "Wiele hałasu o nic".
Na początek jednak złożę samokrytykę:
O rzeczywistym przebiegu upartej obrony placówki Westerplatte, wiedziałem dość dużo już od połowy lat 80-tych. Wtedy jako młody chłopak odczuwałem pewne rozczarowanie, bo wolałem myśleć o tym boju, jako o 7-dniowej nieustannej wymianie ognia, spiżowych bohaterach i tysiącach zabitych agresorów. Osiemnastolatkowi wychowanemu w szacunku dla bohaterów i przekonanemu, że kiedyś niepodległość odzyskamy w jakiejś krwawej i heroicznej walce, można chyba(?) to wybaczyć. Na dodatek mam naturę tchórza, podziwiam zatem ponad wszystko tych których los zmusił do wykazania się odwagą. Tak, zmusił. Bo nikomu nie życzę, aby musiał stawać w sytuacji takiej jaką los ofiarował Westerplatczykom, ułanom płk. Masztalerza czy spadochroniarzom  gen.Sosabowskiego.
W 2006 roku, w malowniczym pałacyku w Wąsowie, który już raz przywoływałem w jednym ze wspomnień, doszło do krótkiej rozmowy. Mój kolega, z którym kilka lat współpracy mnie łączy, spytał czy wiem jak wyglądała kwestia dowództwa obrony Westerplatte? Powiedziałem stanowczo, że nie ma sensu burzyć legendy i wywlekanie prawdy nikomu nie jest potrzebne. Nie mam pojęcia dlaczego tak uważałem! Może był o jeden most... sorry, kieliszek za daleko. Dodatkowo, moją ówczesną opinię kompromituje fakt, że Olo, był wówczas absolwentem historii, a dziś ma w tej dyscyplinie doktorat. Dysproporcja fachowości spojrzenia... miażdżąca.
Po 200 latach, z Sommosierrą kojarzymy wyłącznie Kozietulskiego, a nikomu to nie przeszkadza i pewnie tak zostanie. W ten prosty sposób myślałem też o stworzonym obrazie majora Sucharskiego. Mea culpa...


Druga "bitwa" o Westerplatte



Paweł Chochlew absolwent PWSTiF w Łodzi, podjął się realizacji filmu "Tajemnica Westerplatte". O 7 dniach walki naszej załogi, w obronie Wojskowej Składnicy Tranzytowej. Film miał być ukończony w takim czasie, aby jego premiera odbyła się w 70 rocznicę wybuchu wojny. Zanim rozpoczęły się zdjęcia, rozpętała się burza i histeria, której powody trudne są do pojęcia. Oskarżano film o antypolskie zabarwienie, poniżanie obrońców Westerplatte, szarganie świętości narodowych, deprecjonowanie bohaterów kampanii wrześniowej itp. 
Efektem było wstrzymanie dotacji, perturbacje przy realizacji filmu i nawet nie szum, a wręcz jazgot w mediach. I powiem Wam, że to ostatnie ma swoje plusy. Może dzięki temu wielu ludzi, niezbyt zainteresowanych historią, zainteresowało się epizodem obrony Westerplatte i sięgnęło do książek. Polecam "Westerplatte - w obronie prawdy" Mariusza Borowiaka. Książka "nudna", ale stanowiąca zbiór dokumentów i relacji obrazujących przebieg wydarzeń.


Premiera i cisza ....

Film Chochlewa pomimo wielu trudności doczekał się realizacji i premiery w lutym tego roku. Przyznam, że bardzo na tę premierę czekałem. Los bywa wredny. Złamana noga uwięziła mnie w domu. Wszak z zagipsowanym kulasem i w gaciach od piżamy do kina wybrać się nie godzi! Śledziłem recenzje i wypowiedzi. Ale jestem nieufny... Póki sam nie zobaczę, nie uwierzę. Piotr czy Tomasz, ważne, że niewierny. 
Kilka dni temu obejrzałem film. Dwa razy uważnie w całości i dwa razy prześledziłem fragmenty, które uważałem za ważące dla dramaturgii filmu. I już wiem czemu po premierze nie powrócił jazgot i nawoływanie do linczu nad jego autorami.
Bo nie ma w filmie "Tajemnica Westerplatte" 
NICZEGO (!!!) 
o czym mówili jego przeciwnicy, podczas realizacji. 
I to jest tytułowy upadek drugiego mitu Westerplatte. Cieszę się ! I chyba cieszy się każdy wspominający z należnym szacunkiem dzielnych obrońców Westerplatte.
To jest fabularny obraz siedmiu dni dramatycznych przeżyć załogi Westerplatte. Scenarzysta i reżyser w jednej osobie, chciał pokazać przeżycia pojedynczych członków załogi i grozę dotyczącą całej "Załogi śmierci". Tak jak je sobie wyobraża. Ciskajcie we mnie kamienie... uważam, że mu się udało.

Sucharski kontra(?) Dąbrowski

W filmie "Tajemnica Westerplatte", mjr. Henryk Sucharski to postawa zachowawcza. Uważa, za nadrzędne wykonanie rozkazu i oszczędzanie życia oddanych mu pod komendę żołnierzy. Kapitan Franciszek "Kuba" Dąbrowski to uosobienie determinacji, fachowości i gotowość do najefektywniejszej walki w danych warunkach. Obaj mają swoje racje. Obaj mają charakter i wyrazistą osobowość.
Chochlew, oddał obu oficerom szacunek. Sucharski, wiedząc o tym, że pomoc jest niemożliwa, myśli o jak najmniejszych stratach. Dąbrowski, nie znając realiów w skali globalnej, robi wszystko aby podlegli mu obrońcy byli jak najbardziej skuteczni. Dziś z perspektywy czasu zdecydowanie zbyt łatwo przyznajemy słuszność jednemu lub drugiemu. Głównym wątkiem ekranizacji jest konflikt pomiędzy komendantem, a dowódcą kompanii wartowniczej, ale ujęty z wielu różnych stron. Rację jednemu z nich ma przyznać widz, ... jeśli uważa, że musi.  Ja rację tą przyznaję obu, ale i Sucharskiego i Dąbrowskiego w kwestii decyzji oceniam. Po swojemu. Zdając sobie sprawę, że to łatwe dziś, po latach, na chłodno, siedząc w fotelu.

Major Henryk Sucharski

Wiedział od pułkownika Sobocińskiego, że pomoc nie nadejdzie. Oficerskim słowem zapewnił, że nie wyjawi tego nikomu z podkomendnych. Chodziło o zachowanie morale. Rozkaz zobowiązywał go do utrzymania placówki przez 12 godzin. Po 12 godzinach miał podjąć decyzję według własnej oceny sytuacji. I tu może zabrakło mu stanowczości. Może powinien wydać rozkaz kapitulacji wieczorem 1.IX ? Nie byłoby legendy i wielkiego przykładu męstwa obrońców. Ale przeżyłoby o kilku więcej żołnierzy.

 

 

Kapitan Franciszek "Kuba" Dąbrowski

Po nalocie Sztukasów, kiedy Sucharski rozpoczął przygotowania do poddania. Według niemożliwej dziś do sprawdzenia wersji, nawet polecił wywieszenie białej flagi, Dąbrowski sprzeciwił się swojemu dowódcy i faktycznie przejął komendę. Taka niesubordynacja, w szczególnych okolicznościach, jest w regulaminach wojskowych dopuszczalna. Czym się kierował? Zapałem bojowym i przekonaniem, że każdy opór wiąże nieprzyjaciela. Że choć minęło nie 12, a 36 godzin, to wytrwać należy bo nadejście pomocy jest kwestią czasu. Złamał rozkaz, a właściwie przeciwstawił się mu, z pewnością ze szlachetnych pobudek. Niepisane prawo wojny mówi jednoznacznie. Jeśli złamanie rozkazu przynosi sukces, łamiący ten rozkaz otrzymuje Virtuti. Jeśli przynosi klęskę, oznacza to dla delikwenta pluton egzekucyjny. Tak by się stało w wypadku kpt. F. Dąbrowskiego gdyby po upartej obronie zginęło nie 15, a 50 żołnierzy. Według wspomnień wielu Westerplatczyków to Dąbrowski był tym, który podtrzymywał wiarę w sens walki i jego uznają za swojego dowódcę. Chyba ich ocena, choć subiektywna, ma wielką wagę. Można przypuszczać, czytając wypowiedzi członków załogi, że bez stanowczości i determinacji kapitana Dąbrowskiego, Westerplatte nie utrzymałoby się tak długo.
Choć głos to tych, którzy przeżyli... A tych 15?
Przypomina mi się sytuacja po szarży lekkiej kawalerii na miasto Beer Szeba w 1917. Adjutant meldując dowódcy o sukcesie kawalerzystów ANZAC, mówi:
- Panie pułkowniku, to cud! Miasto zdobyte, a w szarży zginęło tylko 80 żołnierzy !
- Tak... cud. Ale nie dla tych 80 - odpowiada płk. E.Allenby.


 "Tajemnica Westerplatte"  
(ocena wyłącznie koziołkowa)

Obejrzyjcie sami i odpowiedzcie sobie na pytanie, czy film wart jest obejrzenia. Ja uważam, że tak. Pokazuje wojnę w jej przerażającej i jedynie prawdziwej wstrętnej postaci. Samotność, strach, nadzieje i załamania. Nie ma tu zbyt wielu scen gdzie flaki i krew bryzgają i słusznie. Początkujący reżyser i scenarzysta ustrzegł się tego dość taniego efektu. Cały film jest w dość szarawych barwach i mrocznych. W sensie dosłownym - wizualnym także. Wszystko i wszyscy pokryci pyłem i kurzem, a nie jak chłopcy malowani na paradzie. W żadnym momencie nie miałem wrażenia, że fabularna wizja Chochlewa odbiera obrońcom WST choć odrobinę chwały. Wręcz przeciwnie. Pokazuje w jak trudnej sytuacji się znaleźli.

Animacja

Tu mam pewne zastrzeżenia. Nie wiem czy to tylko kwestia kosztów i dostępności narzędzi. 
Schleswig-Holstein jest dość podobny do prawdziwego pancernika o tej nazwie, ale...tylko podobny.
Smugi towarzyszące pociskom i efekty slow motion mają chyba dodać pewnej dramaturgii i grozy, ale wypada to "rysunkowo".
Nadlatujące bombowce JU-87, są już bardzo "rysunkowe". Ponadto, zbliżają się lecąc na wysokości kilkudziesięciu metrów, a w chwilę później mamy widok nurkujących bombowców z wysokiego pułapu. To już niestaranność, a nie ograniczenie narzędziami.

Uzbrojenie i wyposażenie

Tu, uchylam kapelusza. Broń jest starannie dobrana lub odtworzona. Od km-ów po armatę polową 75 mm. Nie wiem tylko czy możliwe jest, żeby część żołnierzy w walce używała miękkich czapek polowych zamiast hełmów? To nie złośliwość, tylko pytanie.

Aktorzy

Nie zauważyłem żadnego, który raziłby skrajnie złą grą. Może tylko jeden... Ale ponieważ został ciężko ranny w pierwszej godzinie walki, a zatem w pierwszych minutach filmu, to i niewiele go widzieliśmy.

Mjr. Sucharski - M. Żebrowski 

Świetny. Skłonność do hamletyzowania, tego dość lubianego przeze mnie aktora, tu podkreśla pewne aspekty, ważne dla koncepcji filmu

Kpt. Dąbrowski - R. Żołędziewski

Nie znam innych jego ról. Tu pokazuje zapał i szaleńczą wręcz wolę walki powierzonej mu postaci wyraziście. Tak jak umie. Momentami przesadnie i trochę tu razi brak dojrzałego warsztatu. Jest zbyt słaby do tak trudnego zadania aktorskiego. Zabrakło doświadczenia aktorskiego i reżyserskiego?

Kpt. Słaby - P. Adamczyk

Jednoznaczny, bez przesadnych gestów. Może za 20 lat osiągnie to co J.Gajos, który w biegunowo różnych wcieleniach jest świetny? Adamczyk wszak gra role bardzo różne i jak dotąd wygrywa.

Por. Grodecki - B.Szyc

Ten aktor z racji swoich cech zewnętrznych, z żołnierzem/oficerem raczej trudno się kojarzy. Ale w "Tajemnicy twierdzy szyfrów" sprawdził się, a i tu jest dobry. W niektórych momentach bardzo dobry.

Chor. Gryczman - M. Zbrojewicz

Mam ogromną sympatię dla tego aktora i może dlatego oceniam go wśród całej ekipy najwyżej.

Kpr. Grabowski - M. Baka

Świetny zarówno w chwilach bohaterskiej walki jak i zwątpienia i ponurych refleksji. Ale Baka to po prostu dobry i dojrzały warsztatowo aktor. Pewnie by się na mnie obraził, gdyby przeczytał to co teraz napiszę:
zawsze widząc go, myślę o Cichym z "Demonów wojny".

Różewicz kontra Chochlew

Film Różewicza i Chochlewa dzieli pół wieku. Różewicz to weteran, a Chochlew jest na początku drogi. Bierzmy to pod uwagę zanim zaczniemy oceniać.
Różewicz pokazał obronę Westerplatte w sposób zgodny z mitem, który był nam potrzebny (!) w latach kiedy Polski nie było i nie wiedzieliśmy kiedy ją odzyskamy. Fałszu jednak zasadniczego w filmie "Westerplatte" nie było. Nawet konflikt pomiędzy Sucharskim, a Dąbrowskim był tam zarysowany wyraźnie. Duet A.Bazak (chyba nigdy niedoceniony) i Z. Hubner był świetny.
Bohaterowie filmu Różewicza są może jednowymiarowi. Waleczni, nieugięci... ale wtedy takich wizerunków potrzebowaliśmy.

Chochlew miał tą możliwość, żeby pokazać niuanse, ludzkie słabości i to wykorzystał.
Czy w pełni?
Czy właściwie?

Tego nie wiem. Gdybym wiedział, ...  byłbym reżyserem.













07 sierpnia 2013

Lidia Korsakówna i osobliwe fatum....

Zmarła Lidia Korsakówna. Jak zwrócił mi uwagę jeden z anonimowych czytelników, mój blog to "bredzenie o nieboszczykach" i "zaśmiecanie internetu". Jego prawo, skoro tak uważa to widocznie tak mnie odbiera. 

O tytułowym "osobliwym fatum" słów kilka...


Parę lat temu, siedząc przy kominku, gdzieś w jeleniogórskim, dyskutowaliśmy sobie o Gustawie Holoubku i jego fascynującej osobowości. Następnego dnia rano, jadąc samochodem usłyszałem w radio, że G.Holoubek zmarł. Jakiś czas później spytałem znajomą, czy nie wie, czym obecnie zajmuje się Wojciech Siemion. Koleżanka ta, obyta w świecie ludzi sztuki i kultury opowiedziała to i owo. Następnego dnia... (już wiecie?) ukazała się wiadomość o śmierci W.Siemiona w wyniku wypadku samochodowego. 
Wczoraj oglądałem jeden z odcinków serialu "07 zgłoś się" pod tytułem "Bilet do Frankfurtu". Nawiasem mówiąc, o tym osobliwym serialu, koziołkowy felietonik jest w przygotowaniu od kilku miesięcy. Nieopublikowany, bo ważę słowa. Obejrzałem po raz chyba dwudziesty ten odcinek, bo.... lubię. I pomyślałem o tym co dzieje się z piękną aktorką, grającą tam podłą postać. Co przeczytałem o niej dziś, wiecie z pewnością. Boję się teraz pomyśleć o jakimkolwiek aktorze, którego lubię. Fatum?
Chyba w życiu zawodowym, Lidia Korsakówna nie miała zbyt wiele szczęścia do dobrych propozycji filmowych. Piękna i przyciągająca uwagę, wystąpiła jednak w wielu produkcjach telewizyjnych i filmowych. Najbardziej znaczące jej kreacje, to role teatralne w spektaklach teatru "Syrena". Niektórzy wspominają także jej zabawne role w kabarecie. "Korsakówna, do tablicy!" - wołał wredny belfer - Kazimierz Brusikiewicz. W "realu" byli małżeństwem, podobno udanym. 
Każdy pamięta L.Korsakówną z jej debiutanckiego filmu "Przygoda na Mariensztacie". Pierwszy kolorowy film PRL-u, o odbudowie Warszawy i socjalistycznym współzawodnictwie pracy. Nie dziwmy się. Film z roku 1954. Gra aktorska straszna, ale jeszcze wtedy reżyserzy i aktorzy nie wyczuwali różnic. Kamera wymaga zupełnie innego aktorstwa niż teatralne. A przesłanie filmu? Cóż takie były czasy. Myślmy przychylnie. Odbudowa Warszawy, pomimo okupacji radzieckiej, to coś wartościowego.
Ja z koziołkowego łebka wydobywam wspomnienie o rolach Korsakównej w "Sprawie Stawrogina" (Biesy), budzącym dziś kontrowersje "Klossie", a chyba najbardziej utrwaliła mi się jako Marina z serialu "Królowa Bona". Dwórka intrygantka, mająca ogromne znaczenie dla biegu wydarzeń i mimo swej podłości zachwycająca. Nie mam wiedzy pozwalającej powiedzieć Wam, na ile serialowa Marina, ma odniesienie do jakiejś postaci historycznej.
Zakończenia nie będzie. Ani internetowej świeczki, ani stereotypowych frazesów. 

Po prostu szkoda !

06 sierpnia 2013

Docent Wewiórski o humaniźmie inżynierów

Doc. dr inż. Stefan Wewiórski - nauczyciel akademicki Wydz. Budowy Okrętów PG, autor podręczników, kierownik Zakładu Konstrukcji na wydz. BO, dwukrotny prodziekan ds. studenckich. Zmarł w wieku 87 lat, 21.II.2011 roku... 
Tyle można przeczytać i tyle pozostało?

Miałem szczęście studiować na dobrej uczelni, jaką była wówczas Politechnika Gdańska i na jej sztandarowym Wydziale Budowy Okrętów, zwanym wtedy Instytutem Okrętowym. Jak często lubię z przymrużeniem oka zaznaczyć, data urodzenia pozwoliła mi zakończyć edukację "za darmo" w PRL, a rozpocząć pracę już w Polsce. Studia programowo 6-cioletnie, zajęły mi lat siedem. Selekcja była dość poważna. Ze 126 przyjętych w 1984, studia ukończyły 32 osoby, uwzględniając tych w terminie i tych opóźnionych (jak ja). Pozdrawiam Asieńkę, jedyną dziewczynę wśród nas, dziś piękną dyrektorkę dużej firmy.
Miałem wielu wykładowców/nauczycieli. Większość wspominam dobrze. Tych którzy w percepcji smarkacza uważającego się za dorosłego, oceniałem absolutnie, wyłącznie negatywnie było może 5... 6 ?
O jednym z wielu, których ceniliśmy i podziwialiśmy, napiszę jak umiem. To co nam przekazali, dziś doceniam, bo do pewnych prawd się dojrzewa. Wierzę, że ktoś ten wątek zechce rozwinąć. Panie Docencie, pozwoli Pan?

"Wewiór"

Tak powszechnie mówiliśmy o docencie Stefanie Wewiórskim. Będę tej ksywy używał i jestem pewien, że patrzący z chmurki, S.Wewiórski nie zgani mnie. Każdy prawie wykładowca, miał jakieś przezwisko i nie było to lekceważące. "Ziółek" też się nie gniewa.
Kiedy w październiku 1984 rozpoczęliśmy studia, doc. Wewiórski zakończył właśnie swoje panowanie jako prodziekan ds. studenckich. Jego następca nie miał tej charyzmy i popularności wśród żaków, co być może nie było efektem obiektywnej oceny, ale utrwalało sławę "Wewióra" jako sprawiedliwego i wyrozumiałego. Oj... wiele wyrozumiałości trzeba było dla takiej menażerii jak nasza. Z doc. Wewiórskim na V semestrze, spotkali się ci z nas, którzy wybrali specjalność kadłubowca. Prowadził wykład z PKO (Podstawy Konstrukcji Okrętu), a 2 lub 3 semestry później wykłady z wyposażenia. Wykład jak wykład i w kwestiach merytorycznych, gdzieś w obszarze średniej oceny. Ale kilka perełek było. Kilka zapamiętanych impulsów, które może nam pomogły.

O humanistach...

Na jednym z wykładów, w jakiejś luźnej dygresji, "Wewiór" przestrzegł nas: 
- Pamiętajcie, jako inżynierowie będziecie w trudnej sytuacji. Inżynier w powszechnym mniemaniu, musi radzić sobie z techniką w każdej jej postaci. To nic, że jesteście okrętowcami. Jak popsuje się lodówka, każdy oczekuje, że umiecie ją naprawić. Żelazko, telewizor, samochód... 
Historyk, filolog wobec przepalonej żarówki, ma prawo poddać się, bo przecież jest.... HUMANISTĄ. Nawet mu ta bezradność wobec prozaicznej techniki, powagi doda. Ale jeśli ktoś z was wykaże się nieznajomością literatury czy historii będzie według tego samego obiegowego schematu oceniony jako niedouczony.
Zaprawdę powiadam wam, wiele razy przestroga ta sprawdziła się.

"Koń jaki jest... Każdy widzi"

Tłumacząc nam jak ważny jest trafny dobór rozstawienia wzmocnień dna statku, powiedział:
- Jak źle rozstawicie denniki, to po kilku rejsach dno w części dziobowej  będzie wyglądało jak brzuch zabiedzonego konia
Rysując zapamiętale schematy, obrazujące zjawisko tzw. slammingu... zawahał się i zamyślony spojrzał na nas. Po chwili, z życzliwym politowaniem, spytał retorycznie:
- Czy wy chociaż wiecie jak wygląda koń?

"Leserzy"

Tak się złożyło, że na 6 pierwszych wykładów z wyposażenia, z moim przyjacielem Maćkiem do Wewióra nie przyszliśmy. Ziółek, nasz promotor dyplomu, doradził żebyśmy poszli i przeprosili, wyjaśniając powody, które naprawdę były ważne (SŁOWO !). Poszliśmy...
Przywitał nas z uśmiechem:
- No i co tam ... leserzy?
Nasze wyjaśnienia i szczere przeprosiny przyjął z pełnym zrozumieniem. Ale wtedy musieliśmy zadać mu cios...
- Panie docencie, ale w najbliższą środę znów nas nie będzie, bo musimy jechać do Ustki.
Z trudem zachował przytomność, jęknął... Konsekwencją było kolokwium zaliczające, zwane "zbójem", ale łagodne. Do dziś pamiętam jak należy narysować schemat instalacji gaśniczej CO2.

Opłakiwanie Stalina

Był rok 1988, kiedy byliśmy o krok od niepodległości, choć nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Maciek i ja, jako dyplomanci zakładu kierowanego przez docenta Wewiórskiego byliśmy traktowani jako współplemieńcy niemal. Oczywiście zachowując wszelkie proporcje. Wewiór mając dystans do świata jakimkolwiek on był, oczekiwał spokojnie rozwoju wydarzeń. Nie miał się czego wstydzić ze swej przeszłości. Niektórzy z pracowników dydaktycznych i naukowych, w nerwowej sytuacji szukali nowej "tożsamości". Powiedział nam wtedy o jednym z nich, nadal pracującym na wydziale, nie zdradzając jednak personaliów:
- Pamiętam jak stał w 1953 na honorowej warcie przy portrecie Stalina  i płakał !
Do dziś nie wiem o kim mówił, ale pamiętam. wypowiedź i naukę z niej płynącą.
I pamiętam docenta Stefana Wewiórskiego jako przychylnego studentom. Choć jako masa byliśmy zbieraniną chyba niezbyt zachęcającą. Może choć trochę, którykolwiek z nas dzięki takim nauczycielom sięgnął/sięgnie do wyższego poziomu?

 

05 sierpnia 2013

Internetowy substytut brydża

Naukę brydża rozpocząłem w gronie kolegów z podwórka na warszawskiej Sadybie. Dość pocieszne to było, bo mentorem naszym był Piotr H., który obserwując grę swoich rodziców w sobotnie wieczory, zdobytą przy tym "wiedzą", dzielił się z nami. I tak otwieraliśmy 1C na składzie bez starszej "piątki", z 13+PC, a odpowiedzi wskazywały siłę w PC. Otwieraliśmy także na 1 ręku mówiąc KONTRA - otwarcie kontrą wywoławczą... Śmiesznie? Oczywiście, ale mieliśmy 12-14 lat i żadnej książki. Później w szkole średniej ta nauka nabrała normalnych kształtów. Smaczek szczególny to fakt, że dyscypliny brydżowej i podstaw wiedzy uczyłem się grając z pewnym wiekowym proboszczem i jego dwoma wikariuszami. Fajni i sympatyczni ludzie. W tym zawodzie też bywają ludzie wartościowi.
Po studiach, brak czasu i kłopot z zebraniem czterech graczy spowodował przerwę kilkunastoletnią. Internet, który jest dobrodziejstwem ostatnich kilkunastu lat pozwala na namiastkę brydża bez konieczności umawiania u siebie w domu czterech graczy. Możemy zagrać ad hoc, mając nagle wolną godzinę, a nasi współgracze mogą być z każdej części świata. Fajna to zabawa i bardzo dobry trening do gry w realnym świecie. Dostęp do internetu ma jednak teraz niemal każdy i jeśli chce, to na którąkolwiek platformę brydżową wejść może. I tak spotykają się na BBO czy innym portalu brydżyści, ale i proletariusze, którzy traktują brydża na równi z grą w zehcyka lub maśkę. Bo internet to pewnego rodzaju komuna, gdzie każdy jest "równy" każdemu. Przy brydżu w realnym świecie człowiek nieumiejący się zachować byłby z każdego grona wykluczony. W internecie nie... A i świat realny idzie chyba w tę stronę.
Przekrój kulturowy od operatora sztanctygla ze spółdzielni "Cerata", do profesora Sorbony. Emocjonalnie, od 4 latka z zaburzeniami osobowości do dojrzałych i statecznych ludzi czerpiących przyjemność z samej gry. 
Jest kilka stałych polskich turniejów mających wielką popularność i gromadzących stałych uczestników. Lista dopuszczonych do udziału w danym turnieju jest ciągle weryfikowana. Są sankcje za niewłaściwe zachowanie. Ogromna większość graczy ma dystans do siebie i innych oraz umiejętność zachowania się wśród ludzi. Dla nich bez względu na przykrości warto te turnieje organizować. A jednak co jakiś czas zdarzają się sytuacje, które nawet pod przysłowiową "budką z piwem" uznane byłyby za żenujący incydent. Czasem grając czy prowadząc turniej zastanawiam się czemu tak się dzieje. Pewnie dla psychologów, kalejdoskop zachowań na BBO to materiał na kilkanaście doktoratów.


Po koziołkowemu myślę tak...

 

To tak jak z kierowcami w kolizyjnym incydencie na drodze. Wykonujemy różne gesty z wykorzystaniem palca wskazującego i czoła oraz palca środkowego w wersji "teatr jednego aktora". Czujemy się bezkarni w swoich drapieżnych i obraźliwych gestach. Ci sami, bez "pancerza" samochodu czy złudy anonimowości nigdy na tak drastyczny gest by się nie zdobyli. Dlaczego? Bo trzeba by się wstydzić publicznie, a i czasem dostać w pysk.
Czy gramy w brydża czy w 3-5-8 korzystajmy z okazji wspólnej zabawy i nie szukajmy okazji do "dowartościowania" czy odwetu. Bo w pracy nas sekują, bo żona nie szanuje ("Pensje też masz małą"), bo czujemy się niezauważani i niedoceniani... Zapewniam, będąc sobą i zachowując się normalnie, na BBO spotkamy wiele fajnych osób, z którymi mile spędzimy czas.

02 sierpnia 2013

Godzina "W", czyli kiedy przegraliśmy wojnę ?

Wczoraj minęła kolejna rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. Od kilku lat, obchodom tej rocznicy jak i kilku innych, towarzyszą różne napięcia i prymitywne pyskówki. Sami je generujemy wskutek naszej głupoty i nie warto się nad tym rozwodzić.
Dla mniej zapalczywych, data 1.VIII czy 1.IX jest okazją do zastanowienia nad wojną, która bezpośrednio dotknęła naszych rodzin, a miała pośredni wpływ na nasze życie. Jej skutki w sensie globalnym będą odczuwalne jeszcze przez wieki. Fachowcy i amatorzy rozważają przyczyny Powstania Warszawskiego. Czy można go było uniknąć? Kto ponosi odpowiedzialność za decyzje podjęte i niepodjęte? Przy mnogości trudnych do jednoznacznego określenia warunków brzegowych, otrzymujemy coraz więcej pytań i żadnej jednoznacznej odpowiedzi. Ja mam swoje koziołkowe przemyślenia na temat powstania. Szanując gigantyczną ofiarę z życia kilkunastu tysięcy żołnierzy i 200 prawie tysięcy cywilów (nawet tych liczb nie można dokładnie określić), powiedzieć można, a nawet trzeba, że Powstanie Warszawskie wybuchło wtedy kiedy wojna była już przegrana i nic zmienić nie mogliśmy. Nawet gdyby ułożyć jakiś fantastyczny scenariusz, według którego nasza Armia Krajowa opanowuje Warszawę, to ciąg dalszy byłby i krwawy i ponury.


Kiedy więc przegraliśmy wojnę?

W Jałcie ! Tak wielu z nas mówi. Konferencja, która odbyła się w lutym 1945 roku faktycznie sankcjonowała okupację radziecką środkowej Europy i jest symbolem, ale tylko symbolem. Roosevelt i Churchill podpisali wyrok na tą część świata, który już był wydany i realizowany. Wojska sowieckie zbliżały się do Odry, a armia ta choć dzika i byle jaka, była ogromna. Miała jeszcze tę osobliwą cechę, że terenów opanowanych, dobrowolnie nie oddawała nigdy.
Może więc jesienią 1943 w Teheranie?
Churchill forsował koncepcję lądowania aliantów na Bałkanach. Ocaliło by to nas i inne kraje przed okupacją radziecką, a do Warszawy wjechaliby pancerniacy gen. Maczka, a nie Rosjanie. Churchill, którego bez miary oskarżamy o to, że nas zdradził, znacznie mniej do naszej klęski się przyczynił niż powszechnie się sądzi. W Teheranie byliśmy przedmiotem transakcji pomiędzy Rooseveltem, a Stalinem. Głos premiera gasnącego imperium brytyjskiego miał niewielkie znaczenie.
Nie byłoby jednak Teheranu gdybyśmy nie dali do tego okazji...


"Pakt Ribbentrop - Beck"

To niestety (?) tylko tytuł książki. Autor, Piotr Zychowicz, jest z wykształcenia historykiem, zajmującym się obecnie publicystyką historyczną. Często bywa dość może jednostronny w swoich felietonach. Każdy ma jednak prawo do własnej opinii. Z rezerwą sięgnąłem więc po tę książkę i jestem zaskoczony.
Zychowicz snuje alternatywny scenariusz wojny opierając się na dokumentach i faktach. Ustrzegł się zbyt emocjonalnego podejścia, może z wyjątkiem ostatnich dwóch rozdziałów, gdzie podpiera swoje tezy powtarzając po raz kolejny niektóre argumenty.
Najciekawsze jest jednak to, że stawia wiele pytań, które skłaniają do zastanowienia. Stara się na nie odpowiedzieć analizując dokumenty do których się odwołuje.


  • Kto kogo wciągnął do wojny? My Wielką Brytanię czy Anglicy nas?
  • Czy przyłączenie Gdańska do Niemiec na zasadzie porozumienia byłoby realną stratą?
  • Kto i kiedy wyszedł z propozycją eksterytorialnej autostrady, łączącej Niemcy z terenami Prus Wschodnich? 
  • Czy minister Beck zdawał sobie sprawę, że sojusze  z Anglią i Francją nie mogą nas ocalić i jego rozgrywka opierała się na blefie? 
  • Czym groził nam sojusz z Niemcami?
  • Czy pakt Ribbentrop - Beck byłby hańbą?
  • Czy Hitler byłby lojalnym sojusznikiem?
  • Czy ryzyko utraty suwerenności na pewien czas da się porównać z utratą państwa na lat 50 ?
Czy tak mogło być ?
Książkę tą bardzo krytycznie ocenił prof. A. Nowak, określając wręcz jako szkodliwą. A ja uważam ją za wartą przeczytania. Zabawne zestawienie... Opinia profesora historii i moja ... W tym wyjątkowym wypadku uważam, że mogę sobie na to pozwolić. Po wysłuchaniu argumentacji A. Nowaka wiem, że książkę "Pakt Ribbentrop - Beck" przeczytał tylko jeden z nas.
Kilka wersji przebiegu wojny opisanych przez Zychowicza, skłania mnie do przekonania, że wybraliśmy najgorzej, a wojnę przegraliśmy w kwietniu 1939 roku w Londynie. Podpisane przez Becka porozumienie, przekreślało wszelkie szanse na układ z Niemcami.
Gdyby było inaczej, trudno ocenić koszty ludzkie i materialne naszego udziału w wojnie. Ale odwołując się do logiki Piłsudskiego, do wojny która była nieunikniona trzeba wejść jak najpóźniej. Zrobiliśmy odwrotnie i zapłaciliśmy za to cenę straszną ...
Jedna koziołkowa uwaga. Na samym początku książki autor uprzedza. Patrzmy na Niemcy i Hitlera zapominając o zbrodniach i nieprawościach, których doświadczyliśmy. Był jednym z najpodlejszych zbrodniarzy w historii, ale czytając nie mąćmy własnych rozważań, tym co działo się po 1.IX.39. Analizujmy tak jakbyśmy przestawili bieg historii przed tym dniem.