30 stycznia 2015

"Wilhelm Gustloff" i koziołkowa teoria przypadku

Dzisiaj mija dokładnie 70 lat od zatopienia niemieckiego transportowca MS Wilhelm Gustloff , kilkanaście mil na północ od Łeby
MS Wilhelm Gustloff (fotografia przedwojenna)
Wiele wojennych tragedii pochłonęło niezliczoną liczbę ofiar. Ta jest dość szczególna, z racji ich liczby. Rośnie także zbiór legend tworzonych z czasem, a opartych na prawdziwych i nieprawdziwych zdarzeniach związanych z zatopieniem Gustloffa. Jest to też podstawa do koziołkowych rozmyślań o przypadku który decyduje o losie: świata, narodów, grup ludzi i pojedynczego człowieka. Zawsze? Często? Czasem?

Ani katastrofa, ani zbrodnia wojenna

S-13
MS Wilhelm Gustloff został trafiony trzema torpedami wystrzelonymi z okrętu podwodnego S-13, 30 stycznia 1945 r. o godzinie 21.16. Tonął nieco ponad godzinę. Liczby osób znajdujących się na statku ustalić się nie da. Wiarygodna i w miarę dokładna liczba to członkowie załogi, kadeci floty podwodnej (II U-boot Lehrdivision), kobiety z pomocniczej służby Kriegsmarine oraz ewakuowani ranni żołnierze. Łącznie ponad 1600 osób. Znacznie większą grupę stanowili uciekinierzy, głównie cywilni. I tu rachunki się kończą, bo od pewnego momentu na statek wchodzili ludzie spoza zatwierdzonej listy pasażerów. Ilu ich było nikt nam nie powie. W porcie były tłumy, których już żadną metodą okiełznać się nie dało. Strach przed nadciągającą armią radziecką był przemożny. Jak dziś wiemy, słuszny. Zapamiętane na wieki dzikie hordy Atylli mogłyby się wiele od czerwonoarmistów nauczyć.
Po zatonięciu statku uratowano 1215 osób. Ostatnim uratowanym było niemowlę znalezione w szalupie około godziny czwartej rano. Zginęło zatem według różnych szacunków od 6 do 8 tysięcy ludzi. Dziś często podaje się liczbę 10.000 bo medialnie "lepiej" wygląda.
Mimo, że lwia część ofiar to cywile, w tym kobiety i dzieci, zatopienie Gustloff'a było zgodne z prawem wojennym. Straszne to zdarzenie, ale nie zbrodnia
Często określane jest jako katastrofa. Dlaczego, nie wiem. O dwóch katastrofach napisałem czas jakiś temu, przy okazji innej rocznicy:
Gustloff nie uległ katastrofie! Katastrofa jest wielkim wypadkiem losowym. Gustloff zatonął wskutek świadomych działań strony przeciwnej. Choć pewna losowość tu wystąpiła.
Kpt. Aleksander Marinesko vel Marinescu

Seria przypadków czy wszechmocna władza przeznaczenia ?

Żeby S-13 spotkał swoją ofiarę we wczesnych godzinach wieczornych i po dwugodzinnym pościgu zatopił, ich drogi musiały się przeciąć w czasie i przestrzeni. Bałtyk to nie ocean, ale wymiarami nie przypomina jednak basenu pływackiego i przy fatalnej pogodzie trudno o takie spotkanie...
  • S-13 wyszedł z portu w Turku z dwudniowym opóźnieniem. Powodem było "zagubienie" dowódcy. Kapitan A.Marinesko spędzał wydłużonego Sylwestra w łóżku pewnej szwedzkiej właścicielki hotelu lub jak krócej określają inne źródła: w burdelu. Odnaleziony przez załogę i doprowadzony do jakiej takiej trzeźwości wyruszył spóźniony na patrol. Gdyby wrócił z niczym czekał go sąd wojskowy w wydaniu sowieckim
  • Na własną rękę zmienił rejon poszukiwań nie zawiadamiając na wszelki wypadek dowództwa
  • MS Gustloff wyszedł z portu z opóźnieniem. Były trudności z uporządkowaniem bałaganu na przepełnionym statku, a także konieczna pomoc pogłębiarki
  • W okolicach Helu oczekiwano na eskortę, która nie przybyła, ale to spowodowało kolejne przesunięcie czasowe
  • Koniec końców Gustloff wyruszył w towarzystwie jednego torpedowca, który ochronę stanowił raczej iluzoryczną
  • Można było wybrać dwie trasy do Kilonii. Pierwsza dalsza od brzegu, ale wolna od min narażała jednak statek na atak radzieckich okrętów podwodnych. Druga blisko brzegu, wąskim torem między polami minowymi, uznana została za bezpieczniejszą. Tę drugą wybrali Niemcy
  • Konsekwencją wyboru trasy był brak możliwości zygzakowania, które nie gwarantowałoby ochrony przed atakiem torpedowym, ale jednak czyniłoby go trudniejszym
  • Statek był całkowicie zaciemniony, ale w obawie przed kolizją włączono na pewien czas światła pozycyjne. Dzięki nim zauważono cel na S-13, choć hydroakustyk namierzył jego przybliżoną pozycję już wcześniej
Tych zbiegów okoliczności większych i mniejszych, które wyznaczyły spotkanie "myśliwego i zwierzyny" pewnie było więcej. Zmiana któregokolwiek z nich zmieniłaby historię, a z pewnością życiorysy wielu ludzi. 

Co zatem decyduje o zaistnieniu lub przebiegu wielkich i ważnych oraz małych błahych wydarzeń? 
Ślepy bezosobowy los czy "ręka Boga" ?
Ktoś wie?


21 stycznia 2015

"Bitwa pod Wiedniem" czyli z Hoffmanem przez historię

Wiele razy zdarzało mi się zrobić coś, pomimo ostrzeżeń osób, których zdanie cenię. Choć nie zawsze, ale często okazywało się, że przestrogi miały swoje uzasadnienie. Tak też stało się kilka miesięcy temu...

 

Klęska pod Wiedniem

Pomimo kategorycznych ostrzeżeń, obejrzałem coś co utrwalono na taśmie filmowej i zatytułowano Bitwa pod Wiedniem. Film to z pewnością nie jest. Zaburzenia równowagi i paranoiczne sny, to tylko drobne z wielu objawów wywołanych tą projekcją.  Obejrzałem tę ponad dwugodzinną produkcję i twierdzę, że odznacza się tak niespotykaną głupotą, że aż prowokuje do głębszych przemyśleń.
Zdarzyć się może, że scenariusz oparty na gotowej i pasjonującej historii nie "zagra". Bywa. Nierzadka jest też sytuacja kiedy niecelnie dobrana obsada rozsypie całe przedsięwzięcie i nawet wielkie starania reżyserów, operatorów i montażystów nie uratują go przed klapą. Zła reżyseria unicestwi najznakomitszą grę aktorską i zmiele nawet kunsztowny scenariusz. W Bitwie pod Wiedniem udało się w sposób perfekcyjny połączyć wszystkie elementy antysztuki filmowej i za to Renzo Martinelli otrzymuje ode mnie nagrodę Glinianego Ekranu.
To miał być król Jan III
Cała historia odsieczy jest w ogólnych zarysach znana każdemu i tylko dzięki temu wiemy mniej więcej, co przeróżne dziwne postacie w filmie robią, a w każdym razie w jakim celu. Wśród postaci historycznych pojawiają się jakieś "wklejone", mające dodać tajemniczości i magii. Ich demoniczność jest jednak na poziomie jasełek w Psich Juchach Górnych. Z kolei króla Jana III gra facet o powierzchowności agronoma z PGRu lat 60-tych. Obecny w świecie filmowym od pół wieku i zawsze umiejący się promować. Alicja Bachleda-Curuś prezentuje się w każdej roli tak samo, czyli nadal się podobno świetnie zapowiada i tak jej pewnie zostanie. Może jedynie Piotr Adamczyk jako Leopold I coś próbuje zagrać, ale i Franz Beckenbauer sflaczałą piłką na kartoflisku dryblingiem by się nie mógł popisać. Kara Mustafa przypomina terrorystę z Bliskiego Wschodu z końca XX wieku. Całości tragedii dopełniają efekty specjalne, które zadziwiają nieudolnością. 
Jedyne co się udało to równy przydenny poziom wszystkich elementów tego tworu ekranowego.
Przyznać należy, choć wstydno, że znaczna część ekipy z obu stron kamery to Polacy. Tak nam wyszedł sojusz polsko-włoski. I tu zacząłem rozmyślać sobie o naszych filmach wplecionych w historię z tamtych czasów. Chyba automatycznie przychodzi na myśl...

 

Trylogia Henryka Sienkiewicza

Powstałe pod koniec XIX w. trzy powiązane powieści, miały w zamyśle Sienkiewicza podnieść dumę w narodzie przez przypomnienie wielkich czynów z historii I Rzeczpospolitej. Choć autor spotkał się z krytyką za rozbieżność z faktami historycznymi, zarzutami dotyczącymi jakości literackiej, to ta początkowo drukowana w odcinkach w gazecie opowieść, zdobyła sobie sympatię ogromnej rzeszy czytelników. Popularność zamieniła się z czasem w miłość kolejnych pokoleń do Trylogii. Jej bohaterów mamy w świadomości na równi z postaciami historycznymi, a w obronę Częstochowy uwierzyliśmy do tego stopnia, że niejeden z nas chodząc wokół pięknego zabytkowego klasztoru, zastanawia się gdzie też stała szwedzka kolubryna. Nie ma chyba domu w Polsce w którym nie byłoby Trylogii wśród książek. Podczas ostatniej wojny żołnierze armii podziemnej przyjmując pseudonimy wybierali często z sienkiewiczowskiego zestawu bohaterów. Pewnie w każdym zgrupowaniu był jakiś Kmicic, Babinicz, Bohun czy Skrzetuski. 
Choć tzw. patriotyzm sienkiewiczowski jest infantylny i naiwny, to Trylogię traktujemy jako skarb i narodową świętość. Jej elementy i odniesienia do niej są wszechobecne. I bardzo fajnie.

 

Zmagania Hoffmana

Przeniesienie na ekran tak wielowątkowej powieści w sposób sensowny to z pewnością trudna sztuka. Jerzemu Hoffmanowi zajęło to 30 lat. Zaczął od ostatniej części i skończył na pierwszej. Przypadek to, ale jak w jednym z wywiadów, wiele lat temu  wspominał, wywieziony przez Sowietów, dostał przesłaną jakimś sposobem przez swojego ojca książkę Pan Wołodyjowski. Po jakimś czasie dotarł do niego Potop, a Ogniem i mieczem już nie... Mówił żartem, że to jakieś fatum, bo wiele lat po ekranizacji Potopu nadal mimo starań, nie udawało mu się zrealizować Ogniem i mieczem. Jednak wreszcie w 1999 r. zobaczyliśmy ostatnią/pierwszą część Trylogii.

 

Trudności NIE tylko techniczne

    Kiedy w końcu lat 60-tych powstawał Pan Wołodyjowski, to co mieliśmy zobaczyć na ekranie musiało w jakiejś formie zaistnieć przed kamerą. Zatem jeśli kilka tysięcy janczarów szło do szturmu, to tylu ich być musiało na planie. W tamtych latach najprostszym rozwiązaniem było wypożyczenie wojska. Tanio i w dowolnej ilości. W tym wypadku wsparciem była też młodzież szkolna.
Problem, to oczywiście kostiumy i uzbrojenie. Ale bez przesady. Ci na pierwszym planie mieli starannie wykonane stroje i stosowne uzbrojenie, ci dalsi już mniej szczegółowe i staranne. Najodleglejsi zaś statyści zawijali się w wielkie białe prześcieradła i dzierżyli kije zamiast strzelb czy pik. Na dany sygnał biegła ta hałastra wśród wybuchów petard i świec dymnych "hałłakując" groźnie. Po nakręconej scenie reżyser musiał  zdecydować czy wyszło dobrze, a decyzja o dublu przy tysiącach statystów i kilkugodzinnych przygotowaniach pirotechnicznych nie mogła być pochopna.
Gdy powstawało Ogniem i mieczem, technika dawała już możliwości o których Hoffman przy pracy nad poprzednimi filmami nawet nie śnił. Przy scenach bitwy, pokazanie tysięcy walczących to kwestia cyfrowego pomnożenia pewnej grupy aktorów i statystów. Odbywa się to mniej więcej według mechanizmu takiego jak u pijaka, któremu świat się mnoży przed oczami. Tu tak samo, tyle że nie wiruje. A czy scena się udała? To można w chwilę po ujęciu zobaczyć na ekranie i już jednoznacznie ocenić potrzebę ewentualnej powtórki.
Zbaraż (poligon Biedrusko)
Kamieniec (Chęciny)
    I ze scenografią można sobie poradzić. Filmowy Zbaraż to zbudowana fasada, a baszty i cała reszta to grafika komputerowa. Jakże inaczej patrzymy zatem na pracę dekoratorów przygotowujących twierdzę w filmowym Kamieńcu. Wykorzystano ładnie położone ruiny skromnego zamku w Chęcinach i... tony dykty, drewna, papieru. To co w efekcie widzimy w Panu Wołodyjowskim nie budzi zastrzeżeń, ale jak wiele pracy wymagało, mogę sobie tylko wyobrażać. 
    Kiedy kręcono w zimowej scenerii na Białorusi, pierwsze fragmenty Potopu, trzeba było nakręcić nocny najazd na Wołmontowicze. 
 
Płonące Wołmontowicze
Zespół dysponował tylko jedną (!) do tego nadającą się kamerą. Wypożyczony z Mosfilmu oddział kawalerii sprawił się dobrze, cały etap zdjęć zakończono i ekipa wróciła po kilkutygodniowej pracy do Polski. Wywołano kliszę i okazało się, że jest niemal czarna... Źle dobrano obiektyw.
Na koniu ...
... i na J.Hoffmanie
    Nawet jeśli Daniel Olbrychski umiał jeździć na koniu tak dobrze jak o tym mówi, to pojedynek z Bogusławem w efektownych ujęciach które znamy z ekranu byłby trudny do nakręcenia. Trzeba by chyba poświęcić życie lub zdrowie kilku kamerzystów wpychając ich między konie. Mniej zabójczy sposób się znalazł. W większości ujęć, Teleszyńskiego i Olbrychskiego "na barana" dźwigał Jerzy Hoffman i któryś z pracowników technicznych.
 
     
 
 
 
 
 
    W całej Trylogii jest kilka scen pojedynków, kluczowych dla fabuły. Według wielu opinii, mistrzowsko pod każdym względem jest zrealizowana scena pojedynku Wołodyjowski - Kmicic, po porwaniu Oleńki. 
Starannie zadbano o szczegóły, aby scena odpowiadała opisowi Sienkiewicza. O "deszcz" zadbali strażacy i jak możemy zobaczyć, polewali zgodnie z wymogami sztuki filmowo-strażackiej. Szkopuł w tym, że już po kilku ujęciach było tak ślisko, że obaj szermierze wywracali się przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Rada się znalazła. Podeszwy butów nabito od wewnątrz gwoździami. I w takich butach-kolcach można było kręcić kunsztowne cięcia, sztychy i uniki.
Z innym kłopotem musieli się jeszcze zmagać panowie Łomnicki i Olbrychski. Było zimno. Grali w kompletnie mokrych ubraniach. Nakręcenie sceny trwało cały dzień. W przerwach niezbędnych technicznie trzęśli się jak galareta. Gdzie się ogrzać? Wskakiwali do stawu i czekali siedząc w wodzie. Nie można przypuszczać, że było im ciepło, ale... mniej zimno. A kwestia:
"Kończ Waść. Wstydu oszczędź!"
Przeszła do mowy potocznej. Tyle, że używana w takim kontekście, który dowodzi, że "Potop" nie jest już lekturą powszechnie znaną.

    Zdarzyła się także historia ponura, która przerwać mogła realizację Pana Wołodyjowskiego. Może nawet bezpowrotnie. Był to czas represjonowania Żydów lub ludzi, których za Żydów uważano. Podczas kręcenia scen w Chęcinach przyjechało kilku UBeków w długich płaszczach i o wydłużonych, smutnych, charakterystycznych pyskach. Nie mieli chyba dobrych zamiarów. Naprzeciw wyszedł im komitet powitalny, złożony z oświetleniowców, z których każdy miał w ręku pokaźny kabel. "Smutni" porachowali siły oraz szanse i salwowali się ucieczką spod "Kamieńca". 

 

Jak wybrać obsadę ?

Sądzę, że przy każdym filmie jest to zadanie o znaczeniu kluczowym i z pewnością niełatwe. Jednak zadanie Jerzego Hoffmana było obarczone dodatkową trudnością. Na ekranizację Trylogii czekały miliony. Każdy czytając książkę wyobrażał sobie "swojego" Kmicica, Wołodyjowskiego, Radziwiłła (Radziwiłł - sztuk: dwa). Jak zatem dogodzić wszystkim widzom? Nie da się!
Pamiętam kiedy w Kulisach czy Expresie Wieczornym pojawiały się informacje o przygotowaniach do produkcji Potopu, Tata czytał nam te artykuły i dyskutowaliśmy o nich. W prasie pojawiały się liczne i ostre (jak na tamte czasy) dyskusje i krytyki obsady. Ojciec uważał, że Kmicica powinien zagrać ktoś w typie Mariusza Dmochowskiego ale sprzed lat kilkunastu, bo sam Dmochowski był już wtedy w zbyt zaawansowanym wieku. Olbrychskiego... nie poważał. Faworytką Taty do roli Oleńki była Wiesława Niemyska. Przyznam, że nieprzeciętnej urody. Małgorzata Braunek jako Oleńka najwięcej protestów budziła. Raczej średnie jej osiągnięcia aktorskie, a w ostatnich latach życia pracowała w serialowych sieczkach, ale można dziś się zastanowić. Urody była specyficznej, a uroda w wypadku Oleńki dla nas czytelników Potopu miała kolosalne znaczenie. Wizerunek dość chłodny, mówiąc delikatnie. Ale może wybór Hoffmana był trafny? Jeśli oglądamy Potop od 40 lat, to chyba usnęły już nasze sprzeciwy i Oleńka z naszych wyobrażeń, zbliżyła się do obrazu stworzonego przez Małgorzatę Braunek. Zagrała poprawnie, czy nie? 
Najmniej wątpliwości wśród pań budzi Magdalena Zawadzka jako Basia Wołodyjowska de domo Jeziorkowska. Myślę, że lubimy ją za tę i inne role, a ja także za jej opowieści o Gustawie Holoubku. Znakomitym aktorze, lubianym dyrektorze teatru, inteligentnym człowieku i ... brydżyście.  Zobaczyliśmy go jako Kisiela w Ogniem i mieczem. Epizod, ale kunszt mistrza widać.

"trzecią" została Izabela Scorupco. Tu być może moje wymagania uznacie za zbyt łagodne:
Ma być ładna i jest. Ma być zakochana. Jest ! Aż omdlewa myśląc o Żebrowskim - Skrzetuskim. Perfekcyjnie konno jeździć i fechtować nie musi. Do Tatara z guldynki też nie strzela. Ma być ornamentem tła i jest, choć pewnie feministki mój sposób myślenia oburza. A jej kandydaturę podsunęła reżyserowi jego żona Walentyna. Zresztą i Aleksander Domogarow to także jej podpowiedź.

 

Powroty, wymiany i reinkarnacje

W ciągu 30 lat aktorzy grający w Panu Wołodyjowskim posunęli się w latach, a niektórzy zmarli.

Michał Jerzy Wołodyjowski


Nigdy od nikogo nie słyszałem, żeby wizerunek wykreowany przez Łomnickiego był niedoskonały. I tu się zgadzam. Faktem jest, że najpierw obejrzałem serial, a później dorosłem do czytania, ale nie wyobrażam sobie innego Wołodyjowskiego. Tak w sensie fizycznym jak i sposobie zachowania. Warto pamiętać, że do roli której nawiasem mówiąc przyjąć nie chciał, przygotowywał się długo i niezwykle starannie. Trening jazdy konnej i fechtunku, a i 10 kg wagi zrzucił. Profesjonalizm. W Potopie, mimo że już kilka lat starszy, co sprzeczne jest z chronologią obu powieści, odnajdujemy go takim jakim być powinien.
Taka staranność przygotowań spowodowała, że nawet do najtrudniejszych scen, Tadeusz Łomnicki dublera nie potrzebował. 
A jednak raz zdarzyło się, że musiał zostać zastąpiony i to wcale nie przez kaskadera o szczególnych umiejętnościach:
Kręcono w Potopie sceny w kiejdańskim więzieniu, w którym osadzono pułkowników. Łomnicki tego dnia miał spektakl w teatrze i musiał na niego zdążyć. W pierwszej kolejności zrobiono zatem wszystkie ujęcia w których twarz aktora jest widoczna, a na końcu te gdzie jest odwrócony tyłem do kamery. Zastąpił w nich Łomnickiego ktoś z ekipy, zakładając jego kostium. Na czyich plecach widzimy "garnitur" Małego Rycerza, nie ma dla fabuły i jej dramaturgii żadnego znaczenia. Ważne, że kostium ten co trzeba.
Łomnicki nie dożył realizacji Ogniem i mieczem, a gdyby nawet jej doczekał, to obsadzenie go w roli "małego rycerza" byłoby komiczne i niesmaczne (miałby 71 lat). 
Wywarł jednak osobliwy wpływ na tę ostatnią ekranizację. Wydał "wyrok" na tego kto miał go zastąpić. 
I tak, wierząc Sienkiewiczowi, że książkowemu Wołodyjowskiemu nikt na szable zdzierżyć nie mógł, tak żaden aktor nie podołałby roli w sposób zadowalający, w zestawieniu z kreacją Tadeusza Łomnickiego. 
Ciężkie wyzwanie podjął Zamachowski. Zagrał co najmniej poprawnie i starannie. Nie próbował kopiować stylu Łomnickiego, ale i nie próbował stworzyć jakiegoś drastycznie różnego wizerunku. Zrobił co mógł, a czy się nam to podoba, oceńcie sami.

Onufry Zagłoba

Tu mamy trzech dobrych aktorów i nieco różne środki wyrazu. Każdy zasłuż na uznanie, choć mnie najbardziej odpowiada pierwszy...

Mieczysław Pawlikowski


Zaprezentował pierwszą "wersję" Zagłoby. Dobroduszny, oczywiście trunkowy i sprytny. Od pierwszych scen budzi sympatię.  





Odchodząc mocno od tematu pozwolę sobie na dygresję:
Pawlikowski podczas wojny służył w polskim lotnictwie. Był bombardierem w dywizjonach 300 i 301 wyposażonych w bombowce Wellington, a później ciężkie Halifax i Lancaster. Niemal wszędzie czytamy, że był pilotem. Tak jakby, każda inna funkcja w załodze była podrzędniejsza. Nie była ! 
Wykonał 29 lotów bojowych. Oglądając Mieczysława Pawlikowskiego na ekranie pamiętajmy, że był dzielnym człowiekiem. Choć oczywiście jego Zagłoba tchórzem był podszyty jak Sienkiewicz chciał.

Henryk Wichniarz

Z "siostrzeńcem", który go zastąpił
Przejął pałeczkę od Mieczysława Pawlikowskiego jak w dobrej sztafecie. Nie ma tu jakiegoś dysonansu. Jest inny, bardziej obcesowy i chropawy. Podoba się. Wam też?



Krzysztof Kowalewski

To jeszcze inny Zagłoba. Większość postaci Ogniem i mieczem jest mocno zbliżona do zachowań nam współczesnych. Choć oczywiście są zachowane pewne granice. Ani Skrzetuski ani Wiśniowiecki nie korzystają z telefonów komórkowych, nie pozdrawiają się "siema" czy "nara". Zagłoba przedstawiony przez Kowalewskiego jest poczciwym pieczeniarzem i ochlapusem, który sam przyznaje, że potrzebuje: jadła, napoju i wypoczynku. Przebiegły, pyskaty łgarz, odważny i silny głównie w słowie, ale lojalny wobec przyjaciół i w trudnych chwilach życiem dla nich ryzykuje. 
Warto także przypomnieć sobie jak grał będąc o "kilka" lat młodszym, Rocha Kowalskiego. W filmie ze zrozumiałych względów, tek tej postaci w porównaniu z powieścią jest okrojony znacznie. W książce to zabawna, barwna postać mająca swój udział w kilku wątkach.   

Daniel Olbrychski

W Panu Wołodyjowskim zagrał Azję Tuhajbejowicza vel Mellechowicza. Dziki, ponury, milczący. Od początku Hoffman narzucał taką formę. Dziki ale skrajnie oszczędny w słowach i gestach miał być Azja. Eksplozje i szał tylko wtedy kiedy trzeba. Olbrychski, mając wtedy niewielkie doświadczenie, w każdej scenie chciał być dynamiczny. Buntował się i jak obaj wspominają, ciężko bywało. Hoffman zniecierpliwiony ciągłymi sporami dał młodemu uczniowi lekcję pokory.
"...i świecił długo"
Podczas kręcenia sceny wbijania na pal, kiedy Azja był już profesjonalnie nadziany i postawiony pionowo, padła komenda reżysera:
 
PRZERWA. Zgasły światła, ekipa rozeszła się, a Olbrychski został sam. Nie dość, że zimno to jeszcze posadowiony na wymyślnej konstrukcji zakończonej niezbyt komfortowym siodełkiem rowerowym. Po latach obaj wspominali to ze śmiechem, ale sroga była to zemsta.

Racje miał Hoffman można stwierdzić, bo taki Azja jakiego wyreżyserował budzi grozę, a gdyby skakał jak małpa na drucie byłby groteskowy.



Kiedy miał zagrać w Potopie wiele było wątpliwości i nawet protestów. Na szczęście gawiedź wówczas nie decydowała i decyzja Hoffmana nie podlegała apelacji. Patrzę dziś na Kmicica i ta postać jest taka jak być moim zdaniem powinna. Myślę, że dobra wizja i ręka reżysera ulepiła ten wizerunek celnie. Plastyczność i podatność jest u aktora cechą pozytywną i pożądaną. Olbrychskiemu rola Kmicica słusznie przyniosła popularność i rzesze wielbicieli. Grono to do dziś byłoby ogromne gdyby... udzielał mniej wywiadów.
Pewną klamrą zamykającą udział Olbrychskiego w filmowej adaptacji Trylogii jest rola Tuhaj-Beja. Nie zajmuje wiele miejsca, niewielkie pole do gry, ale to dobrze, że J.Hoffman umieścił D.Olbrychskiego w ostatniej ekranizacji.

Ketling dla dwóch reżyserów

W filmowej wersji Pana Wołodyjowskiego,  Ketlinga gra Jan Nowicki. Może wahałbym się krytycznie ocenić tę rolę, gdyby nie opinia samego aktora. W roli tej czuł się źle, wypowiadał kwestie z którymi nie czuł się sobą. Widzimy to niestety na ekranie bardzo wyraźnie. Tak jak czuł się nienaturalnie tak jest w tej roli nienaturalny. Trudno... bywa.

Andrzej Łapicki w serialu Przygody pana Michała (reż. Paweł Komorowski) to całkowicie inny styl. Aktor o ligę wyżej niż Nowicki i bardziej męski. Ale to już niech któraś z pań oceni. Bardzo lubię aktorstwo i sceniczny wizerunek Andrzeja Łapickiego, ale... zakochany w nim nie byłem (taka moja ułomność)

 

Moja "wisienka" (nomen omen) na torcie

Gdybym zaczął wyliczać te postacie i aktorów, których w Trylogii lubię oglądać, to nazwisk byłoby kilkadziesiąt. Zatem listy nie będzie. 
Wredna, podstępna postać to kniahini Kurcewiczowa. Wszystko co w książce czy na ekranie robi to same łajdactwa. Spotyka ją zresztą za to śmierć nagła z rąk Bohuna wraz z całym niecnym i niezbyt bystrym potomstwem. A ja uwielbiam oglądać sceny z udziałem tej niecnoty. Dlaczego? Bo:
  • Ewa Wiśniewska gra świetnie !
  • Czas nie oszczędza nikogo, ale są nieliczne przypadki kiedy pozostaje szlachetność rysów. Fantastycznej urody Ewy Wiśniewskiej, która wprowadziła ją w świat filmu i teatru czas nie zatarł
  • Ostatni powód. Ile razy oglądam Ewę Wiśniewską na ekranie, zawsze przypominam sobie jej siostrę Małgorzatę Niemirską. Bardzo to ciekawa osoba, a mam przekonanie, że jej talent nie był i nie jest do końca wykorzystany
 Ot, takie koziołkowe zwariowane refleksje

 

30 lat zmian czyli tempo i montaż

Tak jak wszystko na świecie tak i sztuka filmowa podlega zmianom. Ewolucyjnym zwykle, a w niektórych aspektach rewolucyjnym. I tu pamiętając o datach:
1969 - Pan Wołodyjowski
1973 - Potop
1999 - Ogniem i mieczem
Można sobie fachowo lub jak ja amatorsko porównywać. Reżyser ten sam, tworzywo literackie jednorodne, a trzy różne filmy. O postępie w technice produkcji filmowej było wcześniej, więc nie będę się do tych najwyraźniejszych różnic ponownie odnosił.

Jeśli oglądamy Pana Wołodyjowskiego to jest to dość spokojnie snuta opowieść z zaakcentowanymi zwrotami. Właściwie cała fabuła jest tak ujęta, że nawet ktoś nieznający powieści bez trudu ogarnia sens i logikę całej historii. Traci oczywiście wiele nie znając w pełni rozbudowanych lub pominiętych w filmie wątków. W wielu wypowiedziach można spotkać stwierdzenia, że film/serial ten zestarzał się i jest zbyt powolny w narracji. Cóż kwestia oczekiwań widza i gustu. 
Potop to młodsze o 5 lat dziecko Hoffmana. Jest inny. Akcja nie radykalnie, ale jednak szybsza i mocno "rwana". Chyba dlatego, że sama powieść jest obszerniejsza i wiele więcej jednoczesnych historii w różnych miejscach się tu toczy. Nie da się w sposób idealny, przenieść tego na ekran, chyba tylko robiąc film 20-godzinny. Kto by to przeżył ?
Kosztem pominięcia wielu ciekawych ale pobocznych nici fabuły, powstał dobry, a z pewnością lubiany film. Ale to film polski wyłącznie dla ... Polaków. Dlaczego?! Skrótowo pokazywane zdarzenia łączą się należycie, ale gdzie i jak ganiają się Leon Niemczyk z Piotrem Pawłowskim zrozumie tylko ten kto zna dobrze książkę. Co i gdzie robi Teleszyński kiedy schorowany Hańcza jest oblegany przez Łomnickiego i spółkę zrozumieć można pod tym samym warunkiem.
To oczywiście nie zarzut. Chyba nie dało się inaczej. Najlepszym chyba dowodem na trudność w tej kwestii jest decyzja Jerzego Hoffmana o przemontowaniu Potopu 40 lat po jego premierze. Chyba i jemu sprawa ta nie dawała spokoju. I tak mamy film już w wersji cyfrowej jako Potop redivivus. 
Ogniem i mieczem to już film "szybki" jak dziś młodzież mówi. Nie jest to na szczęście kino akcji, ale kosztem rezygnacji (nad czym pewnie wszyscy ubolewamy) z wielu historii i historyjek mamy spójny fajny spektakl historii i przygody. Widowisko z którego twórcy dumni być mogą, a my możemy je sobie z przyjemnością oglądać.

Kto dobrnął do końca mojej gawędy może zechce po raz kolejny sięgnąć po książkę... którąkolwiek. Mnie zdarza się nawet czytać od dowolnego tomu i od środka. Mam swoje ulubione fragmenty. 
A Bitwy pod Wiedniem nie oglądajcie, będziecie szczęśliwsi. 
   
 

12 stycznia 2015

Dlaczego nie lubię Jerzego Owsiaka ?

Moje "nielubienie" nie odnosi się do osoby, bo nie miałem okazji poznać Jerzego Owsiaka, a uważam że tylko w relacjach bezpośrednich można kogoś polubić lub nie. Tak jak szpinak. Jadłeś, nie smakował, zatem nie lubisz. Pomidorowa...super!! Zatem lubisz.
Tytuł odnosi się do stylu medialnego. Jest krzykliwy, momentami jarmarczny i męczy mnie to jako widza. Ale to tylko moje indywidualne odczucie. Rezultaty corocznych akcji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy dowodzą, że ten wybrany przez J.Owsiaka wizerunek jest skuteczny. Działalność w ciągu roku mniej nam znana i mniej głośna też przynosi efekt. Więc niech pracownicy fundacji i wolontariusze darują mi moją "niechęć".

Ile to się Owsiak nakradł !!!

Wyznawcy tej teorii wywodzą się prawdopodobnie z kręgów zbliżonych do tych, w których uważa się, że wyrąb brzozowego lasu z użyciem odrzutowca produkcji radzieckiej jest czynnością bezpieczną. To w sumie dobrze, że są takie głosy, bo w pewien sposób wspomagają czy też mobilizują kontrolę nad tego typu działalnością. Oprócz tego mobilizują tych, którzy być może nie wsparliby WOŚP z lenistwa, a takie wyzwanie pobudza ich... Lubimy walczyć. 
Obrzucający oskarżeniami o kradzież i nadużycia posługują się ogólnikami lub liczbami których nie rozumieją. A może rozumieją doskonale, tylko potrafią zestawić je w sposób przemawiający do naszej wyobraźni z pominięciem logiki? Z pewnością rozumieją kilka mechanizmów z zakresu socjotechniki, a ich zwolennicy to co słyszą/czytają ... ROZUMIĄ. 

Przewrotna reklama

Nie tak dawno powstał rwetes o reklamę EMPIKu. Twarzami tych reklam był Nergal i Maria Czubaszek. Błyskawicznie skonsolidowały się grupy potępiające reklamę ze względu na niemoralne ich zdaniem postawy tych osób. Cóż, Nergal to błazen nieudolnie dopisujący się do jakiejś filozofii czy doktryny, funkcjonujący tylko dzięki temu że... ma wrogów. Maria Czubaszek ma tę wadę, że jest autorką wielu skeczy i felietonów niezrozumiałych dla pospólstwa. Tak sobie po koziołkowemu myślę, że "krucjata" przeciw nim daje efekt dla EMPIKu korzystny. Nieważne czy mówią o nas źle czy dobrze, ważne żeby mówili. I według tego samego schematu myśląc, sądzę że hałaśliwi przeciwnicy WOŚP przynoszą jej także korzyść.

Ile "wolno" zarabiać Owsiakowi ?

Oponenci i frustraci zarzucają J.Owsiakowi, że na działalności fundacji i jej pochodnych zarabia. Nie wiem. Być może. Byliby uspokojeni gdyby pracownicy firm J.Owsiaka dostawali pensje rzędu 1000 PLN? Może. 
Na dorocznej akcji niedzielnej pojawiają się także artyści różnych profesji i różnej jakości. Jedni za swój udział biorą pieniądze drudzy nie. Wolny wybór. Nikt nikogo nie przymusza. Wszyscy także przy tej okazji promują siebie i swoją działalność. Ci znani żeby się przypomnieć, ci początkujący żeby zaistnieć. Darczyńcy i sponsorzy także się promują. Wielkie kombinaty czy konsorcja, ale i mała Spółdzielnia Pracy "Daremny trud", która na przykład wystawia na licytację pluszowego misia, wspominając przy okazji, że jest producentem majtek z golfem czy rękawiczek z sześcioma palcami
Zatem wszyscy ci uczestnicy także odnoszą korzyść, nawet jeśli trudną do oszacowania to jednak ... ZARABIAJĄ ! I co? Tragedia? Ja jej jakoś nie odczuwam.

Koziołkowe rady (?)...

  • Jeśli nie chcemy wrzucać pieniędzy do skarbonek takiej czy śmakiej organizacji lub przekazywać darów rzeczowych - nie musimy. Zaskakujące?
  • Jeśli uważamy, że potrafimy działać w podobnym celu efektywniej to zróbmy to. Skoro tak sprawnie umiemy się zgromadzić przeciw, to z pewnością z tym samym zapałem w tej samej grupie umiemy zorganizować swoją akcję charytatywną. Spróbujecie?
  • Jeśli nie chcemy robić nic, to świetnie. Też nam wolno. Dajmy spokój innym i smakujmy święty spokój własny.
  • Szczególnie dbajmy o zdrowie ! Bo jak trafimy do szpitala i zechcą nas podłączyć do aparatury dostarczonej przez np. WOŚP to co zrobimy? Musimy odmówić. Wszak trzeba być konsekwentnie wiernym swoim przekonaniom. A wtedy co? Chyba tylko lewatywka z rumianku, bo jak sądzę gruszek do niej ani Caritas ani WOŚP nie rozprowadza.