30 czerwca 2013

Jak stałem się krewnym majora Hubala...

mjr. Henryk Dobrzański "Hubal"
Major Henryk Dobrzański (Hubal) wielkiej kariery wojskowej nie zrobił w II RP. Sądząc z relacji mu współczesnych, nie było to jego pierwszorzędną ambicją. Wojsko lubił i traktował je jako swój sposób na życie. Natomiast prawdziwą jego pasją były zawody hippiczne. I tu niemałe sukcesy osiągnął. Nie oznacza to, że nie był dobrym żołnierzem. Za odwagę w wojnie polsko-bolszewickiej odznaczony był czterokrotnie Krzyżem Walecznych oraz srebrnym Virtuti. To chyba wiele mówi.
W 1939 r. rozpoczął wojnę jako z-ca dowódcy 110 Rezerwowego Pułku Ułanów, który walczył z Niemcami i uczestniczył w obronie Grodna przed armią sowiecką. Po kapitulacji Grodna, zgodnie z rozkazem, ocalałe oddziały miały przejść na Litwę. Jednak 110 RPU zbierając inne rozbite pododdziały, wyruszył w kierunku Warszawy.
ppłk. Jerzy Dąbrowski "Łupaszka"
Dowódcą pułku był ppłk.J.Dąbrowski-Łupaszka. Po okrążeniu przez sowietów nad Biebrzą udało mu się przebić mimo ciężkich strat. 28.IX resztki pułku dotarły w okolice Kolna. Tu po wiadomości o kapitulacji Warszawy i w obliczu osaczenia przez sowietów, ppłk.J.Dąbrowski zdecydował o rozwiązaniu pułku. Powstały trzy kilkunasto i kilkudziesięcioosobowe grupy, zdecydowane kontynuować walkę. Pierwsza, pod dowództwem rtm. Bilińskiego próbowała przedostać się na Węgry i dalej do Francji. Druga pod dowództwem ppłk. J.Dąbrowskiego, przeszła do walki partyzanckiej w rejonie Puszczy Augustowskiej. Trzecią grupę objął mjr. H.Dobrzański z zamiarem przetrwania w Górach Świętokrzyskich, do czasu  spodziewanej ofensywy na froncie zachodnim. 
Obraz rozwiązania 110 RPU przedstawiony w filmie niejakiego Poręby, nie ma z faktami nic wspólnego. A i atrakcyjna książka "Hubalczycy" M.Wańkowicza jest opowieścią opartą na faktach, ale z dość dużą dowolnością ich przedstawiania. Jednak to właśnie ta książka, nadała rozgłos dokonaniom "Oddziału Wydzielonego WP", bez wątpienia bohaterskim, ale jednak nieistotnym dla przebiegu wojny.
Dziś główną tajemnicą, której wyjaśnieniem co jakiś czas zajmują się pasjonaci, jest miejsce pochówku, a może zakopania zwłok majora Hubala przez Niemców.

 

A moje "relacje" z Hubalem ?...

Pierwszy raz historię majora Hubala usłyszałem od Taty, kiedy miałem 5-6 lat. Będąc na wakacjach w Kraśnicy k/Opoczna, gdzie wujek mój był proboszczem.  Pojechaliśmy w okolice nieodległej wioski Anielin, zobaczyć obelisk, w miejscu gdzie 30.IV.1940 zginął major. Duży głaz, z napisem i przytwierdzonym hełmem ułańskim. Zawsze marzyłem żeby taki mieć... A do Kraśnicy w tej opowieści jeszcze powrócimy.
Później pojawiały się jakieś artykuły w prasie, o domniemanych świadkach i wskazywanych przez nich możliwych miejscach spoczynku "Szalonego Majora" (jak nazywali go Niemcy). 
Dlatego też zelektryzowała mnie wiadomość od Mamy, która oglądając telewizję, przypadkiem widziała fragment programu o kolejnym tropie wiodącym do Wąsosza k/Częstochowy. Historia, której poznanie polecam jest sensacyjna. Nocą na terenie plebanii Niemcy w wielkiej tajemnicy pochowali zwłoki polskiego oficera. Odkryte przypadkiem około roku 1950, również w tajemnicy zostały przeniesione na pobliski cmentarz. Łatwo znajdziecie szczegóły tej wersji wydarzeń. Kilka tygodni po tej wiadomości, listopad 2006, jadąc na turniej do Krakowa wstąpiłem do Wąsosza.

Cmentarz w Wąsoszu.  

 Pomnik na zbiorowym grobie Powstańców Styczniowych

Gdzie szukać informacji? Na plebanii, gdzie historia ta ma swój kulminacyjny moment? Trochę niezręcznie, bo pewnie ciekawskich wielu księdza już nachodziło. Zatem... do sklepu. W małej wiosce jedyny sklep, to także centrum informacyjne. Sam bym na to nie wpadł, ale podróżująca ze mną moja brydżowa partnerka natychmiast ten sposób mi podsunęła. I tu dygresja. Gramy ze sobą już kilka lat i często na turniej jedziemy razem. Anna znając moje dziwaczne pasje często towarzyszy mi w poszukiwaniach i znosi moje fanaberie pt. "zajedziemy tu na chwilkę, to niedaleko". "Chwila" to czasem kilka godzin, a "niedaleko" to bywa i 50 km.
Przesympatyczna właścicielka sklepu, wyjaśniła nam wszystko, sprzedała świeczki i wskazała kierunek. Ja powiedziałem, że historia Hubala ma dla mnie znaczenie osobiste, co już za kilkadziesiąt minut miało swoje konsekwencje. 

Krzyż na domniemanym grobie Hubala

Pojechaliśmy na cmentarz. Anna w "dzidzibutkach" brnęła za mną przez śnieg. Zapaliliśmy świeczki w dwóch prawdopodobnych miejscach spoczynku Hubala. Kilka zdjęć i cierpliwe oczekiwanie mojej zmarzniętej towarzyszki podróży. Pod cmentarz zajeżdża z impetem VW i wysiada właścicielka sklepu oraz nauczycielka z miejscowej szkoły. Były przekonane, że mówiąc o osobistym związku z historią Hubala, mam na myśli pokrewieństwo z nim. Zawiodłem ich nadzieję, ale porozmawialiśmy bardzo sympatycznie.  
W takich oto okolicznościach, zostałem krewnym mjr.-a Dobrzańskiego... Choć tylko na chwilę i przez pomyłkę.
Po kilku miesiącach, badania cmentarza przyniosły efekt negatywny. Choć moim zdaniem, nie całkowicie wykluczają prawdziwość tej hipotezy ostatniej drogi Majora.

 

I wracamy do Kraśnicy...

Korzystając z innego brydżowego wyjazdu, urządziłem sobie powrót do dzieciństwa. Choć to nieścisłe określenie. Bo nigdy dzieckiem być nie przestałem, tylko się zestarzałem.
Było to ponad rok przed sensacją Wąsosza. Topografia i główne miejsca zachowała mi się w pamięci bez zarzutu, tylko odległości "zmalały". Od ostatnich wakacji u brata mojej Mamy minęło niemal 40 lat. Wjechałem na podwórze gospodarstwa. Bezskutecznie rozglądałem się za właścicielem, a trąbić na księdza dobrodzieja nie uchodzi !
Plebania
Stodoła ta sama, prostopadłe do niej zabudowania, gdzie mieszkały krówki i świnki oraz pies Kazan, teraz opustoszałe. Wejście od podwórza na plebanię zamknięte na głucho, a okna ganku zabite blachą.
Dawny garaż "dobrodziejowego" Wartburga
Stoi garaż, który wujek Staś pobudował dla swojego Wartburga. Służyło to auto w mojej rodzinie od 63 roku. Najpierw w Krakowie, później w Kraśnicy. Na koniec przejął je wujek Kazik z Lipska, a że miał talent do naprawy samochodów, to jeździł nim do początku lat 80-tych. Później "błękitna strzała", zwana już "charcharą" latem woziła wiśnie z sadu, a żywota dokonała na lipskim podwórku jako apartament dla drobiu. Żadnego z jej właścicieli nie ma już...

Stałem sobie, rozmyślałem, kiedy od strony sadu przydreptał nieduży, wiekowy pan w schludnym sweterku. Jak się okazało, proboszcz Antoni Ulman. Przedstawiłem się grzecznie (umiem) i wyjaśniłem dlaczego pozwoliłem sobie wtargnąć na jego posesję. Grzecznie, ale z wyraźną rezerwą, podjął rozmowę i wyglądało na to, że jestem intruzem. Po chwili jednak nastąpił nagły zwrot jak w kinie akcji.
- No tak!!! Jak spojrzałem na pana z profilu, od razu wiem, że pan z rodziny Wrocławskich!
Opowiedział o swoim samotnym życiu na plebanii, w parafii która zbyt wielu profitów przynieść nie może, ale za to chwalił życzliwość ludzi. Są więc jednak takie miejsca. Pomimo moich grzecznościowych protestów popędził (sic!) po klucze i otworzył kościół. Piękny i niemal niezmieniony. Taki jakim go pamiętam.
Kraśnica - kościół zbudowany w latach 1897-1905
Ambona, na którą zawsze chciałem wleźć...
Wszystko co udało się odnowić, a wiele ks. Ulman zrobił, było zrobione z zachowaniem oryginalnego wyglądu. Rozmowa trwała długo i chyba niespodziewana wizyta, sprawiła przyjemność nie tylko mnie.


A jednak legenda Hubala znów z Kraśnicą w tle

Po wielkich nadziejach, poszukiwaczy grobu Hubala, związanych z  Wąsoszem pojawiła się wersja związana z cmentarzem w Kraśnicy. Tu również wiosną 1940, pochowano żołnierza czy oficera. Zanim wybrałem się na kolejną wycieczkę, dowiedziałem się, że ów poległy pochowany na kraśnickim cmentarzu, to nie Hubal, a żołnierz z jego oddziału, którego rodzina po wojnie ekshumowała i przeniosła w rodzinne strony.
Zatem nadal zamiast na grób majora Dobrzańskiego, możemy wybrać się na Szaniec Hubala pod Anielinem. Dziś zadbany, jak i wówczas gdy widziałem go 40 lat temu. Zmieniło się tyle, że głaz otoczono kamiennym murem i stalowym niezbyt gustownym ogrodzeniem. A ułański hełm... jakieś bydle ukradło. W jego miejscu jest teraz zwykły hełm wz. 31.
Szaniec Hubala


Nie wiem czy zagadka kiedyś się wyjaśni. Ale same poszukiwania i wynikające z nich historie bywają ciekawe. Nawet koziołkowe przygody związane z tą legendą mają w sobie coś... przynajmniej dla mnie.

A jest jeszcze jeden fakt łączący mnie z majorem:

Urodziliśmy się tego samego miesiąca, tego samego dnia i niemal o tej samej godzinie. "Tylko" rok inny.

21 czerwca 2013

Kabarety i ich przemijanie

Ostatnio zapisane koziołka przemyślenia, wywołała wiadomość o śmierci A.Pernala, związanego z kabaretem "Potem". Idąc tym tropem, popadłem w rozważania o tym co nas czeka. Ale pomyślałem też sobie, o kabaretach i ich "życiu" różnej trwałości. Ono też przemija. Dlaczego i jak?
Bo wyczerpuje się zasób pomysłów. Bo zmienia się zapotrzebowanie. Bo zespoły tworzące dany kabaret rozchodzą się lub zmieniają skład. Tych "BO" można mnożyć wiele.
Dziś ilość zespołów kabaretowych jak sądzę, jest taka jak dawniej. Łatwiejszy jest tylko ich dostęp do mediów. A nasz dostęp do występów na żywo, jest ograniczony jedynie czasem, odległością i finansami. Mamy zatem przegląd wielu. Tych dobrych i tych marnych, ale dobrze promowanych. Pojawiają się konstrukcje oparte na wspólnych występach artystów z kilku formacji, przyciągających liczną publiczność. W kwestii dowcipu, w tym także scenicznego, gustów jest bez liku. Każdego bawi co innego.
Mnie jakoś nie śmieszy, kolejny skecz oparty na tym, że chłopek w żółtym oczojebnym sweterku, po raz kolejny, stara się rozśmieszyć, udawaniem pedzia. 
Wystąpił ten kabaret na nasze zlecenie, dla klientów koncernu. Występ zapowiadał i przeplatał swoimi monologami, niezrównany Piotr Bałtroczyk. Siedzący obok mnie gość stwierdził:
- Panie Piotrze, to chyba dziwne, że zapowiadający jest zabawniejszy od zapowiadanych?
Wystąpiła tu sytuacja, określana jako związek prostytucji z muzyką: 
"Coś tu k... nie gra! "
Ale atrakcyjnych, śmiesznych i błyskotliwych kabaretów nie brak. Każdy coś dla siebie znajdzie.

Nie inaczej było w PRL

Tyle, że dostęp do kabaretów, jak do wszystkiego, był reglamentowany.
Takie zjawiska jak "Kabaret Starszych Panów" czy "Dudek" przeszły do historii i będą zawsze w pamięci. Nie nazwę ich KULTOWYMI, bo na dźwięk/widok tego określenia... mam torsje. Nikt przy zdrowych zmysłach nie próbuje kopiować czy naśladować "Dudka" czy "Starszych Panów", bo to niemożliwe. Co ciekawe, kabaret J.Przybory i J.Wasowskiego miał swoich wielbicieli wśród wszelkich grup, bez względu na pochodzenie czy wykształcenie. Mimo, że był to humor w wielu wypadkach oparty na aluzjach, niedopowiedzeniach, grze słów.
Spytany przez reportera, prosty robotnik, o to, co podoba mu się najbardziej, po namyśle stwierdził:
- Wie pan..., bo oni tacy grzeczni. 
Frappant !!! - zakrzyknąłby oberleutnant Lukas. Nachodzili Starszych Panów psychopaci, kryminaliści i krętacze. A oni, z racji dobrego wychowania i życzliwości, bez oporu,  dawali się wykorzystywać i poniewierać. Samo to zestawienie postaw, było bazą do wielu fenomenalnych scenek i skeczy.
Oba te kabarety zakończyły działalność w momencie swojej niemalejącej popularności. 
Bo...  "...trzeba wyczuć kiedy w szatni, płaszcz pozostał przedostatni..." śpiewa W. Młynarski.
Lata 70-te to wysyp, choć przez dozownik, w postaci budynku przy ul.Mysiej, kabaretów bazujących na dowcipie politycznym. A ściślej, wymierzonym przeciw komunistom. Trudność i barierę stanowiła wspomniana cenzura, zakazy występów lub odcięcie od TV czy radia. Łatwość natomiast, to fakt, że niemal każdy dowcip, byle był wymierzony w PZPR czy sowietów, przyjmowaliśmy z entuzjazmem. I nic w tym dziwnego. Śmialiśmy się i cieszyliśmy, że w taki choćby sposób, obca nam władza jakoś jest piętnowana.
Jednym z ówczesnych kabaretów był "Kabaret Pod Egidą", stworzony i kierowany przez J.Pietrzaka. Jan Pietrzak miał ogromny wkład w artystyczny rozwój warszawskich "Hybryd". Z jego pomocą zaistniało tam wielu wartościowych ludzi estrady. W "Egidzie" występowali satyrycy i aktorzy lubiani i popularni. Wiele świetnych, pamiętanych do dziś skeczy. Jednak rodzaj dowcipu , tworzony przez samego Pietrzaka, to często podwójnie podkreślona pointa, jeszcze jedno podkreślenie i na koniec wyjaśnienie. Żeby nawet najmniej lotny widz zrozumiał?
Przyszedł rok 1980. Pietrzak napisał, trafiającą do naszej mentalności balladę "Żeby Polska...". Nie była to już satyra, a pewna forma refleksji artystycznej. Być może wtedy uznał, że ma jakąś misję do spełnienia.
Po odzyskaniu niepodległości, świat kabaretu także się przeistoczył. Inny profil, inny dowcip, trochę inne wymagania. Niektórzy artyści tej sfery, zajęli się inną działalnością. Inni znaleźli nowy, akceptowany przez nas wizerunek i do dziś dostarczają nam radości.
Jan Pietrzak swoją "Egidę" utrzymał. Na początku lat 90-tych, jeden z moich krakowskich kolegów powiedział, że w towarzystwie, dobrze jest zaznaczyć, że nie chadzamy na spektakle "Egidy". Taki odwrotny snobizm.
Następnie były próby felietonów (nawiasem: niezłych). Działalność polityczna. Wszystko to Pietrzakowi nie dało wystarczającej popularności i/lub satysfakcji. Postanowił zatem zostać mentorem i głosem naszego sumienia. Wszystko to rozumiem, bo jeśli znajduje widownię, która jego wizerunek akceptuje, znaczy to, że odnosi sukces. Trochę zaniepokoiło mnie stwierdzenie Pietrzaka, kiedy ubolewał nad tym, że w ciągu 20 lat straciliśmy "waleczność i umiejętność organizowania się przeciw władzy". Fakt... ja straciłem. Dobra to czy zła władza, ale my ją mądrze czy głupio wybieramy. Czy jedynym zarodkiem naszej konsolidacji może być bunt?
Pietrzak brnie dalej. Postanowił przedstawiać siebie, jako prześladowanego przez bliżej nieokreślone siły rządzące światem. Zorganizował Towarzystwo Patriotyczne, które po zebraniu stosownych funduszy, zwoła spotkanie darczyńców, aby wspólnie zastanowić się czemu owa organizacja ma służyć i jaki ma cel. Kolejność zabawna, kabaretowa.
Nie naśmiewam się z niego. Wierzę też, że jego wystąpienia nie są niczym więcej niż żalem spowodowanym niespełnieniem. Ale przyznam też, że go nie żałuję, bo swoje niewątpliwe osiągnięcia z lat ubiegłych deprecjonuje sam.


Ktoś inny mnie martwi

Paweł Kukiz. Piosenkarz rockowy, którego piosenki "Na falochronie", lubię słuchać ciągle. Wystąpił też w kilku filmach, gdzie jak oceniam "koziołkowym aparatem", wypadł nieźle. W wywiadach sprzed 2-3 lat opowiadał o swoim życiu. Jak mimo zawirowań je ułożył. Co go fascynuje, co ceni. Z dystansem do siebie i świata, ale i z barwnymi emocjami. Spodobał mi się. I nagle w ostatnim czasie, skusiła go wizja...
Może go los ustrzeże i nie znajdzie się ktoś, kto na jego prostoduszności zechce rozgrywać swoje koniunkturalne intrygi.

16 czerwca 2013

Nie żyje Adam Pernal

Wczoraj pojawiła się informacja o jego śmierci, w młodym (z mojej perspektywy) wieku. Skąd go znacie? Jedni znają, inni "wyguglają" sobie za chwilę. Współtworzył, a właściwie towarzyszył kabaretowi "Potem", aż do zakończenia działalności. Kompozytor, akompaniator. Przemijają kabarety, przemija każdy z nas. Zawsze zbyt wcześnie, z punktu widzenia tych co muszą zostać i czekać niecierpliwie, bądź z obawą na swoją kolej. Podobno nie boimy się śmierci, a samego procesu umierania. Bo jeśli balibyśmy się śmierci, to balibyśmy się każdego zaśnięcia, a nie tylko się go nie boimy, a nawet je lubimy. Zatem jeśli śmierć, to sen nieprzespany to będzie tylko snem i to wszystko. A wtedy? Każdemu według przekonań. Niewierzącym nie będzie śniło się nic. Wierzącym, według dowolnej doktryny, przyśni się raj zgodny z wyobrażeniami. Nie wiem tylko co przyśni się agnostykom. Dużo pytań się wiąże z tym końcem (?) czy przejściem w inny wymiar. Dlatego przychodzimy na groby swoich bliskich. Oczywiście, także z szacunku i pamięci o nich. Ale chyba przede wszystkim, żeby w dość specyficzny sposób poszukać odpowiedzi na zagadkę, której rozwiązanie każdy z nas w swoim czasie pozna, ale... wolelibyśmy coś wiedzieć lub choćby zgadnąć. Przynajmniej nie musimy się martwić co zabrać w tą podróż i w co się ubrać. Ubiorą, spakują i zawiozą gdzie trzeba.
Jedyne z czym się nie godzę to ... NIEPRAWIDŁOWA kolejność. Rodzicom los powinien oszczędzać przeżywania śmierci swoich dzieci. Ale los jakimkolwiek imieniem Go nazywamy robi czasem na nas doświadczenia, których sensu nie znamy.

13 czerwca 2013

Targi w Amsterdamie. Niełatwo (?) być narkomanem

Kilka lat temu jak co roku, wytypowaliśmy sprzedawców i ich szefów, na wyjazd do Amsterdamu. Jedni uważali to za atrakcję, inni za dopust boży. Polecieliśmy i wszystko odbyło się według schematu. Rozlokowanie w hotelu, krótka przerwa na odświeżenie, przejazd na teren targów, obowiązkowe dyrdymały i zwiedzanie wystaw własnych i konkurentów. Jak łatwo zgadnąć, nic oszałamiającego. Targi większe czy mniejsze, od połowy lat 90-tych, żyją same dla siebie i nie wnoszą niczego. Przerwa na obiad. Skok do hotelu i parę godzin przerwy. 

Napięcie rośnie? 

Rejs barką po kanałach przepięknego Amsterdamu i uroczysta kolacja w bardzo przyjemnej restauracji. Później wieczorny spacer z sympatyczną przewodniczką i komenda "Spocznij, rozejść się !". Każdy mógł robić to co chciał. W końcu, dorośli (?) ludzie. Jednemu tylko ze swojej grupy musiałem przydzielić eskortę, bo na kolacji zbyt wiele płynów przyswoił. I już mieliśmy wracać do hotelu lub raczej hotelowego baru, gdy mój kolega uczynił wyznanie porażające:
- Piotr, mam 19-letnią siostrzenicę. Wie, że poleciałem do Holandii. Jeśli dowie się, że nie spróbowałem... stracę cały autorytet budowany od jej dzieciństwa !
Wtedy zrozumiałem, że to jest ten moment. Być może jedyny w moim życiu, kiedy muszę stanąć na wysokości zadania jak karzeł przy pisuarze. Wszak mój kolega wzywał pomocy w ciężkiej opresji.
Ze wsparciem długonogiej ładnej przewodniczki, udałem się do coffe-shopu i kupiłem tuzin chyba skrętów. Po wybraniu grupy degustatorów, wróciliśmy do hotelu i przy recepcji poprosiłem żeby wybrali miejsce "nabożeństwa", a sam poszedłem sprawdzić jak ma się mój kolega który przesadził nieco z alkoholem. Ponieważ znalazłem go we właściwym miejscu, rzygającego tam gdzie należy, wróciłem do mojej grupy narkomanów in spe. Okazało się, że na miejsce ekscesów, wybrali... mój pokój.
"Jaraliśmy" w 6-8 osób według zasad i sztuki. Tak myśleliśmy...  Ja ponieważ przyszedłem ostatni, znalazłem niewygodne miejsce na parapecie (we własnej kanciapie!!!). Pomyślałem, że po 2 czy 3 zaciągnięciach stanę się Batmanem i pofrunę. Otóż nic z tego. Obrzydliwy smak i smród, ale  żadnych wrażeń.
Jedynym ekscytującym momentem tego wieczoru był telefon od mojego kolegi około północy.
- Piotr, jesteśmy w burdelu !!! - powiedział do słuchawki, a właściwie zawył.
- Tu jest pięknie !!! - wykrzyczał i gwałtownie przerwał. Połączenie oczywiście.
My rozeszliśmy się zawiedzeni. A ja pomimo intensywnego wietrzenia pokoju obudziłem się w smrodzie, który przekonał mnie, że skręty które paliliśmy robione są ze zużytych skarpet piłkarzy Ajax'u.
Tajemnicę naszego niepowodzenia, wyjaśniła nam koleżanka. Jako, że była nowym pracownikiem i najmłodszą z nas, zbyt długo zbierała się na odwagę. Podobno należy się zaciągać nieco inaczej niż zwykłym papierosem. Z miłą tą koleżanką, wiąże się jeszcze jedno. Przedstawiła się nam na pierwszym spotkaniu i dodała, że jest "dzieckiem stanu wojennego". Na nasze zdumienie odpowiedziała:
- Urodziłam się we wrześniu 1982 roku...

Już jako dziecko zostałem dotknięty plagą narkomanii

Otóż do naprawy plastikowych samochodzików i innych zabawek, mój Tata używał kleju "TRI". Dostępny w każdym kiosku, sprawdzał się znakomicie. Z początkiem lat 70-tych wycofano go ze sprzedaży, bo podobno służył do odurzania się. A naprawa moich zabawek !!?? 😪😪
Podobne właściwości miał rzekomo proszek "IXI" podgrzewany na patelni. Butaprem w torbie foliowej i inne chore pomysły to lata nieco późniejsze.

Tu kończy mi się zapas dobrego humoru

Tak długo narkomania jest dla nas czymś odległym i właściwie z innego świata, póki nie dowiemy się, że problem ten dotyczy kogoś nam znajomego, komu dobrze życzymy. Tak temat nieistniejący, po jednej informacji staje się powodem ponurych przemyśleń.
W latach 70-tych czy 80-tych, właściwie każdy wiedział o narkotykach czy ich substytutach. Nawet będąc w szkole podstawowej wiedziałem, że można pojechać na skwer koło kina "Atlantic", czy przejść się pasażem za Domami Centrum i zakup był w zasięgu ręki. Nikomu jednak normalnemu, wychowywanemu, czy choćby hodowanemu w normalnym domu do głowy to nie przychodziło. O narkotykach myśleliśmy, jako o truciźnie, a widok wałęsających się półprzytomnych ćpunów i ich smród, odstraszał skutecznie. O wiele bardziej pożądliwe myśli powodował mój kolega z klasy Zenek Z., siedzący w parku na ławce z winem "patykiem pisanym" w jednym ręku i kolankiem koleżanki w drugim. Zenek studiował szkołę podstawową 10 lat.  

Czemu i co się zmieniło? 

Może dlatego, że ta droga na dno wydaje się dziś łagodniejsza, stopniowa? Można popróbować czegoś "niegroźnego", potem trochę mocniejszego i zanim się młody człowiek zastanowi, zaczyna się spirala nie do powstrzymania. A mając lat kilkanaście czy 20, rozumu ma się tyle co piec kaflowy. To jedno się nie zmieniło.
Z pewnością udoskonaliła się dystrybucja dragów i marketing, bo dla handlujących od hurtowników po detalistów to zarobek gigantyczny. Dopóki będą chętni do zabijania się w ten sposób, a będą zawsze, ten proceder nie zniknie.

10 czerwca 2013

Polski żołnierz z Brazylii i pies...

Stanisław Prusiński
W latach kryzysu, rodzina Prusińskich wyjechała do Brazylii. Los jakich wiele, ale Stanisław Prusiński życiorys ma nietuzinkowy. Żyjąc na emigracji, spowodowanej życiową prozaiczną potrzebą, rodzina Prusińskich nie "obraziła" się na Polskę. 
Wojna w odległym kraju nie była dla nich nieistotna. W 1943 r. wysłali swojego syna do Wielkiej Brytanii, gdzie zaciągnął się do lotnictwa polskiego i po przeszkoleniu rozpoczął służbę jako mechanik 15.X.43. Oszukał nieco "smarkacz", bo 18 lat kończył 18.XI.. Pierwszy przydział to 305 Dyw. Ziemi Wielkopolskiej im. J.Piłsudskiego. W lotnictwie polskim, służył do VII.46.
Dywizjon 305 ze swoją maskotką stojącą na samolocie
Plut. St. Prusiński obok bombowca Lancaster
Dywizjon 300, lotnisko Faldingworth, rok 1944
Wrócił do Polski zdając sobie sprawę, że nie będzie tu witany kwiatami. Służba w Wojsku Polskim, spowodowała, że spotykał się z licznymi bardziej i mniej dotkliwymi szykanami. Może dlatego o wojnie opowiadał niechętnie nawet najbliższym. Dziś mieszka w Gdyni. Opiekują się nim jego dzieci. Dzięki informacjom uzyskanym od córki pana Stanisława, mogłem zweryfikować prawdziwość pewnej historii. On sam opowiadał ją swoim dzieciom dawniej, Dziś choroba i brak sił nie pozwala mu na gawędy.

 

Historia nie dotyczy wielkich wojennych zmagań. Jest o ... Ciapku

Ciapek na "zaadresowanej" bombie
Małym pociesznym kundelku przygarniętym przez mechaników 305 dywizjonu. Ciapek został maskotką jednostki i był rozpieszczany przez wszystkich. W trudnej służbie, będącej grą ze śmiercią, taki towarzysz to swoista psychoterapia. Ciapek nie tylko bawił sztuczkami, ale "włączył" się do działań bojowych. Załogi Wellingtonów, zaczęły go zabierać w loty bojowe jako żywy talizman. Za każdy lot bojowy doczepiano mu, wystruganą z drewna 2,5 cm bombę do obroży. Zebrał ich 8. Ciapek powyżej 10.000 ft tracił przytomność. Mechanicy zrobili więc dla niego, prowizoryczną maskę tlenową.
Tak to polubił, że tlen stał się dla niego pewnego rodzaju narkotykiem i łakomie rzucał się nawet na dętkę samochodową z której uchodziło powietrze. Dla bezpieczeństwa, miał nawet szelki spadochronowe, które w razie potrzeby łatwo mógł dopiąć do swojej uprzęży, ten z lotników, który podczas akcji odpowiadał za czworonożnego członka załogi.
Ciapek na tylnej wieżyczce Wellingtona

 

Jak zakończył swoje życie Ciapek?

Wersje znalazłem dwie: zaginął podczas relokacji dywizjonu lub zginął wraz z załogą podczas misji bojowej. Spytałem więc córkę pana Prusińskiego. Potwierdza ona jak i jej brat, że Ciapek uczestniczył w locie nad M.Północnym, z którego samolot nie powrócił. Cała załoga Wellingtona SM-... ? uznana została za zaginioną.
I taki to mój wkład w wyjaśnianie tajemnic historii. Drobna rzecz, ale przecież wszystko co tu piszę, to "Koziołkowe myśli", zatem na koziołkową miarę.
Po wojnie napisano nawet bajkę dla dzieci polskich w Anglii, opartą na historii Ciapka, ubarwioną oczywiście i ze szczęśliwym zakończeniem.
Portret Ciapka. Autor: "Azawakh"
Różne zwierzęta były maskotkami w wielu jednostkach. Najczęściej psy lub koty, ewentualnie niewielkie małpki. Choć znaną i wielce popularną postacią był niedźwiedź Wojtek. To kolejna, bardzo długa i ciekawa historia. Pozwolę sobie tylko polecić film "O niedźwiedziu który poszedł na wojnę" zrealizowany w kooperacji polsko-brytyjskiej.

 

09 czerwca 2013

Plus i minus, czy od zera do nieskończoności?

Pozwolę sobie na rozważania "filozoficzne". Oczywiście na miarę koziołkowego rozumku... Wiele lat temu przeczytałem zaczątek tych przemyśleń, przypisywany Einsteinowi.

 

Ciemność i światło

 

Jasność źródła światła mierzymy różnymi metodami i jest to czytelne. A czy możemy zmierzyć ciemność? Nie. Jest ciemno i już. Zatem...ciemność to brak światła. Nie ma ciemności ciemniejszej i mniej ciemnej.

 

Zimno i ciepło

 

Pochodną (w sensie matematycznym) ciepła jest temperatura i może być wysoka lub niska. Celsius w oparciu o punkt zamarzania wody wyznaczył skalę temperatury. Mamy dodatnią i ujemną. Ale jeśli odniesiemy się do pomysłu Kelvina to temperatura wynosi "x" K, a nie ma niczego po stronie ujemnej. Zatem czym jest zimno? Brakiem ciepła.

 

Prędkość i ...

 

Kiedy byłem na praktyce morskiej, podczas wachty wszedł na mostek kapitan.
- Jaką mamy prędkość panie drugi? - spytał II oficera pełniącego wachtę
- 13,5 węzła panie kapitanie
- To jest prędkość??? To jest WOLNOŚĆ ! - skonstatował kapitan, nie wiedząc, że swoim stwierdzeniem wszedł w krąg filozofów.
Skoro prędkość mierzymy w m/s, km/h, węzłach, to brak tej prędkości jest czym?

Można wędrować w tych dywagacjach dalej, aż do pojęcia materii i antymaterii.

 

Ale przechodząc do świata odczuć, uczuć i ludzkich rozdroży...

 

Zło ...
To brak dobra
Smutek ...
Brak radości

A jeśli piekło, to "tylko" brak nieba
To czy piekło istnieje???

 


06 czerwca 2013

6 czerwca, zatem... "Piosenka Jesienna"

69 lat temu rozpoczęła się inwazja aliantów w Normandii określona kryptonimem "Overlord". Nigdy we wcześniejszej, ani też późniejszej historii nie było tak gigantycznej operacji desantowej. Użyto 1.200 okrętów i 5.500 statków. W ciągu pierwszej doby wydesantowano ponad 120.000 żołnierzy z morza, a z powietrza ponad 20.000. Przygotowania inwazji trwały ponad dwa lata. Operacja zakończyła się sukcesem po około 11 tygodniach. 

Sam D-day czyli dzień rozpoczęcia lądowania przyniósł straty mniejsze niż przewidywano w planach. Największe straty poniosły dywizje spadochronowe i amerykańskie jednostki lądujące na plaży Omaha. Najmniejsze straty to plaża Utah.
Dla zainteresowanych historią II wojny, jest to temat frapujący. Sam czytając każdą kolejną książkę  na ten temat, znajduję coś nowego. Czy to nieznane mi dotąd fakty, czy też ich nową dla mnie interpretację.
Jest też wiele filmów fabularnych, osadzonych w realiach operacji Overlord. Do dziś, największym filmowym przedsięwzięciem, w całości poświęconym rozpoczęciu operacji jest Najdłuższy Dzień z 1962 roku. Film z doborową obsadą, zrobiony z ogromnym rozmachem i z użyciem wszelkich dostępnych środków technicznych... jak sama inwazja którą przedstawia. Starannie odtworzone fakty, w oparciu o relacje, żyjących jeszcze wówczas uczestników. Zrozumiały jednak być może we wszystkich szczegółach, tylko po przeczytaniu kilku lektur. Ciekawostką jest planowane obsadzenie roli D.Eisehover'a przez niego samego. Dowódca inwazji, był wówczas prezydentem USA (1953 - 61) i wyraził chęć udziału w filmie. Nie znalazłem wiarygodnej informacji, dlaczego z tej koncepcji zrezygnowano.
Inny film dotyczący tych samych wydarzeń, to Szeregowiec Ryan. Mniej monumentalny, ale pokazujący przeżycia pojedynczych ludzi uwikłanych w bezsensowną rzeź jaką jest każda wojna. Ludzkie postawy, strach i odwaga. Słabość i hart ducha. Wszystko jednak, okraszone hollywoodzkim stylem (ale z umiarem).

No a co z tą "Piosenką Jesienną" Paula Verlain'a ?

Otóż umówionym sygnałem o rozpoczęciu inwazji dla francuskiego resistance, były dwa wersy nadane przez BBC:
"Łkanie bezsennej,skrzypki jesiennej,
sierocej," ....
oznaczało, że inwazja rozpocznie się w ciągu dwóch tygodni.
Nadanie drugiego:
... "serce mi rani,grąży w otchłani
niemocy."
zapowiadało rozpoczęcie lądowania w ciągu 24 godzin, licząc od najbliższej północy.
Niemcy wiedzieli co komunikat ten oznacza. A jednak...

I tu mój "podstęp"

Zachęcam do czytania książek opisujących ogromną pracę wywiadu i kontrwywiadu aliantów, która była grą o powodzenie operacji Overlord. Są to lektury ciekawe dla każdego, kto lubi sensacyjną literaturę. Nie tylko dla pasjonujących się historią i wojnami. To te działania decydowały o tym czy żołnierze lądujący na plaży 6 czerwca mają jakiekolwiek szanse.  



Na szczęście się udało..., choć nie wszystkim.


Wybory 4 czerwca

Minęła czwartego czerwca rocznica wyborów "kontraktowych". Pozytywne czy negatywne miały one znaczenie? Ale przełomowe. To uznają wszyscy. No może z wyjątkiem A.Gwiazdy. Czy można było lepiej, więcej albo inaczej? O tym najtęższe głowy rozmyślają i różne mają supozycje. Najwięcej mówią te puste głowy. I w jedną i drugą skrajność w swoich wypowiedziach popadając. 

A ja?..

W 1989 r. byłem na finiszu studiów. Zdążyłem, co zawsze podkreślam, "za darmo" wykształcić się w PRL, a zacząłem pracę w 1991 r. w Polsce. Przyznaję, do dziś nie wiem co bym wybrał rozpoczynając pracę, ale nie musiałem stawać już przed wyborem: czy przyjąć amulet, w postaci legitymacji PZPR umożliwiający karierę, czy trwać przy wartościach "wyższych". Bo PZPR już nie było. Choć jak czas pokazał, istnieje po faceliftingu do dziś. Dyplom politechniki odebrałem z rąk premiera Bieleckiego i to duża satysfakcja. I wówczas dla gówniarza i dziś po latach.
Wielu z nas mówi lub myśli (i milczy), że w PRL było lepiej. Każdy miał pracę, opiekę zdrowotną itp. Stoczniowiec (bez urazy - sam pracowałem w stoczni imienia "SA" dawniej im. "Lennona"), wynosił farbę antykorozyjną do malowania dachu altanki. I nie nazywał tego kradzieżą. Kierowca firmy transportowej ze łzą w oku wspomina jak o 11 do śniadania, odbijał pierwszą flaszkę. Hydraulik za równowartość średniej pensji montował poszukiwaną muszlę klozetową. Trochę te wspomnienia kalekie, przypominają mi wspomnienia z wojska po latach. Pamięta się to co zabawne, a zaciera się w pamięci dominujący ponury jednak obraz. Psychologia takie wybiórcze traktowanie wspomnień, dość dobrze diagnozuje.

Zatem dziś...

Ci którzy oceniają czas podległości wobec ZSRR jako lepszy, wszystkie złe i szkodliwe zjawiska dnia dzisiejszego przypisują przemianom, które symbolicznie możemy umiejscowić w dniu 4.VI.89. Ci którym odzyskanie niepodległości nie spełniło marzeń o szczęściu, jakkolwiek je sobie wyobrażali, uważają z kolei, że wszelkim nieszczęściom są winni jacyś "oni". Najczęściej ci "oni" to niezneutralizowani czy nawet nieujawnieni słudzy minionego systemu lub ci którzy z nimi zawarli tajny układ. "Oni" są dla zawiedzionych zawsze dobrym sposobem na wyjaśnienie niepowodzeń. I jeśli jutro wybuchnie epidemia ospy to też będą "wiedzieli" kto jest winien.

Każdy jest kowalem swego losu

Bez względu na system, procent ludzi zdobywających różnymi drogami majątek i pozycję oraz procent tych którzy funkcjonują na granicy klęski życiowej, to wartości STAŁE. W której grupie się znajdujemy decyduje los, a najbardziej my sami. Tyle, że chętnie za niepowodzenia własne obarczamy zawsze tych "onych". Lepiej nam od tego nie będzie, ale to nas uspokaja. I kiedy braknie nam sił lub wiary w lepsze jutro popadamy w różne aberracje. Spiskowa teoria dziejów to temat na osobne rozważanie, ale wzięła swój początek z tego, że z górą dwa wieki temu rozwój cywilizacji i nauki osiągnął ten rozmiar, że nawet wykształcony i inteligentny człowiek wszystkiego nie ogarnia. Gubiąc się, chwyta najprostsze odpowiedzi i wyjaśnienia. Stąd ogromne rzesze czytelników, takich zabawnych gazet i czasopism jak : "NIE", "Nasz Dziennik" czy  innych równie dobitnie i ze swadą objawiających "prawdę". To moja bezpłatna wskazówka marketingowa dla wydawców prasy: jakim profilem publikacji szukać odbiorców.

No to gdzie chcielibyśmy żyć?

W takiej enklawie gdzie wszystko nam ktoś da, jak obiecywali komuniści, ale również, żeby wszystko było dozwolone jak w wolnym kraju. Ale, "Takich zwierząt nie ma !" - powiedział pewien kołchoźnik zobaczywszy żyrafę w ZOO moskiewskim. No tyle, że żyrafy jednak istnieją...