25 lipca 2021

Pokój 1014, "ITD" czyli o doj-Ż-ałości studentów.

Julio Kovalsky "Hildo" powiesił się w DS-8 "Koga" Politechniki Gdańskiej, w pokoju 1014. Tak zwyczajnie. Na sznurku zaczepionym do kratki wentylacyjnej. Znalazł go jego kolega, Serghio. Piątek 1 marca 1985 roku. Wczesne popołudnie.
Ponure czasy. Stan wojenny się skończył, ale codzienne kłopoty z najprostszymi rzeczami narastały. Przeczekać? Jak długo? Życie studenckie toczyło się w cieniu tej rzeczywistości. Jedni studiowali, żeby jakoś polepszyć swój start w życie zawodowe w PRL. Inni starali się zdobyć paszport i uciec z tego najweselszego baraku w obozie sowieckiej okupacji. Dla niektórych studia to ucieczka przed wojskiem. Choć ta grupa raczej wybierała studia łatwiejsze od politechnicznych. 
Obcokrajowcy studiujący u nas także nie byli w łatwym położeniu. Trudno im było niektóre mechanizmy zrozumieć i ułożyć sobie choćby tymczasową egzystencję.

 

Czy studenci podbijają statystykę samobójstw?

Nie wiem. Natomiast samobójstwa wśród nich się zdarzały i zdarzają. Z powodu oblanego egzaminu? To efektowne wyjaśnienie, ale wątpię. Młody samobójca to raczej ofiara skumulowanych niepowodzeń i niekorzystnych przypadków oraz cech własnej osobowości. Oraz? A może przede wszystkim ? A ten ostatni życiowy przypadek w jakimś pechowym ciągu jest impulsem do nieodwracalnej w skutkach decyzji. Natomiast w pamięci bliższych i dalszych znajomych zostaje powodem jedynym. I tak mamy samobójców z powodu zawiedzionej miłości, kłopotów finansowych czy klęski w jakiejś ważnej sferze życia. Taka "etykietka".
Na taki krok świadomie, w sposób przemyślany, chyba niewielu ludzi się decyduje. A jeśli, to raczej w wieku zdecydowanie późniejszym.
O samobójcach na naszej uczelni opowiadaliśmy sobie, ubarwiając rzeczywistość. Były to historie przekazywane przez kolejne roczniki. Każdy coś dodawał, żeby pokazać siebie jako lepiej poinformowanego. Czasem jeden wypadek był "rozmnażany". I tak ten sam nieszczęśnik stawał się bohaterem skoku np. ze Skrzydła B i ... kilku innych miejsc. Niektórzy srodzy wykładowcy mieli dopisanych samobójców, którzy skończyli ze sobą tuż po oblanym u nich egzaminie. I tu także często jeden nieszczęśnik był dopisany "na konto" egzaminu z matematyki, fizyki czy geometrii wykreślnej (zwanej "kreską").
Część tych historyjek było prawdziwych, część rozbudowanych o zmyślone szczegóły, a część całkowitą bajką. Bajki te krążyły latami z najróżniejszymi zmianami. Ze trzy tygodnie temu usłyszałem od absolwenta architektury z końca lat 90tych o samobójczym skoku. Ta historia opowiadana była już jako zdarzenie minione, kiedy ja zacząłem studia. On opowiedział ją w wersji naocznego świadka o koleżance... ze swojego roku.

A Hildo?

Wnuk polskich emigrantów. Urodził się 30 stycznia 1959 w Brazylii. W ramach programu stypendialnego przyjechał na studia do Polski. Szansa, ale i wyzwanie dużej miary. Pierwszy semestr przeszedł gładko i obiecująco. Później było coraz gorzej. Kłopoty z adaptacją, kłopoty językowe. Tęsknota za domem. Być może słabe przygotowanie wyniesione ze szkoły średniej.
Warunkowe rejestracje, urlopy zdrowotne, powtarzanie semestru. Pięć lat zajęło mu dojście do II roku.
Szans na ukończenie trudnych studiów na Wydz. Budowy Okrętów (wówczas Instytut Okrętowy) nie miał żadnych. 
Nie znałem go. Dopiero po jego samobójczej śmierci przypomniałem sobie, który to z 300 mieszkańców "Kogi" znanych mi z widzenia.
Nie wiedziałem też wcześniej o jego dziwnych zachowaniach. Stanach depresji i nadpobudliwości czy nawet agresji. W pewnym momencie po ataku szału trafił do szpitala psychiatrycznego na Srebrzysku. Wrócił po kilku miesiącach z zaświadczeniem o zdiagnozowanej chorobie, ale zdolności do dalszej nauki. Kilka miesięcy później powiesił się. 
I choć tragiczne to zdarzenie wstrząsnęło akademikiem, to dość prosto je sobie tłumaczyliśmy. Kilka miesięcy później mieliśmy następne samobójstwo. Andrzej B. powiesił się w budowanym dla niego domu. Nie znałem go. Student V roku (studia 6letnie). Jak później mówiono, przyczyną mogły być długoletnie napięcia w domu rodzinnym. Dla kolegów z roku jego samobójstwo było zaskoczeniem.
Ale na bazie plotek, domysłów i zmyśleń, ktoś "połączył kropki" i znalazł teorię wyjaśniającą te samobójstwa wskazując winnego...

Dziekan

Docent dr Witold Kurski był prodziekanem ds. studenckich od roku 1984.
Był uznanym autorytetem w dziedzinie wytrzymałości. Tak w zakresie skomplikowanej teorii jak i jej styku z praktyką inżynierską. Był też zapalonym szybownikiem i żeglarzem jachtowym. Każdy z nas na V semestrze musiał przejść u niego egzamin z Wytrzymałości Materiałów. Pisemny był trudny, ale dobrze prowadzone ćwiczenia przez Piskorskiego, Trębackiego czy także (sic!) Drewkę dawały szansę na jego przejście. Ustny u Kurskiego był już ruletą. 
Pytania: 
Gdzie jest 3ci moment?, Hook?!, Hak! (rozkład naprężeń w haku), przeszły do anegdot. Najbardziej lubię:
- Proszę siadać. Koło Mohra.
- Koło kogo?
- Przyjdzie pan na poprawkę.
Ci którzy wybrali specjalność Budowa Okrętów Morskich czyli "kadłuby", na VII semestrze zdawali też u doc. Kurskiego egzamin z Mechaniki Ustrojów Okrętowych. W uproszczeniu można to określić jako analizę wytrzymałości rusztów.
Z perspektywy lat widzę pewną zabawną dziś dla mnie prawidłowość. Zdawaliśmy po III semestrze egzamin z Mechaniki, nie bardzo ogarniając. Po kolejnych 2 semestrach Wytrzymałości, Mechanikę zrozumieliśmy. I dwa semestry MUO rozjaśniały nam z kolei zagadki Wytrzymałości. A MUO? Chyba tylko Wojciech Puch to w pełni opanował. Wiedza to tajemna.
Tak więc doc. Kurski był kojarzony z trudnym etapem studiów. Nie był lubiany.
Czy dlatego, że wykładał trudny przedmiot?
Dlatego, że kojarzył się z dość osobliwie przeprowadzanymi egzaminami?
Z pewnością także. Ale był mało kontaktowy, oderwany od rzeczywistości. Powierzchowność i sposób bycia miał także dość odpychające.
Zatem łatwo było plotki o okolicznościach samobójstw spleść z wizerunkiem "złego" dziekana. 
I tak pojawiła się ...

"Szlachetna" inicjatywa

Student to stworzenie trudne do opisania. Studenci jako grupa także, a na dodatek nieprzewidywalna. Ale o tym słów kilka na koniec będzie.
Nikt nigdy nie ustali kto rozpoczął, kto podrzucił myśl. I nie doszukujmy się jakichś spisków czy nawet zaplanowanej strategii. Powstała myśl stworzenia petycji. Petycja miała na celu skłonienie dziekana do dymisji. Jej fundamentem był brak umiejętności dziekana jako pedagoga. Jaskrawymi tego dowodami miały być dwa wyżej wspomniane samobójstwa. Zbierano podpisy. Jedni podpisywali z przekonaniem popartym bardzo już rozbudowaną i powszechnie znaną dramatyczną historią. Inni nie podpisywali. a to dlatego, że bali się konsekwencji lub z racji wątpliwości.
Nie pamiętam czy petycja formalnie zaistniała. Chyba nie. Ale pojawiła się i rozkręciła emocje.

Dziennikarka z ITD

Jedna z naszych koleżanek bardzo zaangażowała się w sprawę i zainteresowała nią młodą dziennikarkę ze studenckiego, ogólnopolskiego tygodnika. Sumiennie i uparcie Elżbieta Isakiewicz starała się zebrać informacje z rozmów tak ze studentami, jak i drugą stroną. Bo był to już konflikt dwóch stron jednoznacznie określonych. 
Młoda, pełna zapału dziewczyna biegała po wydziale z wielką płócienną torbą i magnetofonem. Redakcja ITD była jej pierwszą pracą i tam zdobywała szlify dziennikarza (dla pseudo feministek: DZIENNIKARKI). Dziś nic niezwykłego, ale wówczas to pierwsze próby dziennikarstwa śledczego. 
Owocem jej dociekań był artykuł, który miał wywołać wstrząs i nagłośnić sprzeciw gnębionych żaków. Sprzeciw wobec złym relacjom studentów z dziekanem. Nie wiem czy wtedy określenie mobbing istniało. Nie wiem także czy byłoby adekwatne.

"Piorun" chybił czy uderzył zbyt późno ?

Artykuł E.Isakiewicz "Stąd do wieczności" ukazał się w tygodniku ITD 16 lutego 1986 roku (nr 7/1293). Niemal rok po samobójstwie Hilda. Był dla nas ciekawostką, powodem do domysłów, kto kryje się pod zmienionymi imionami osób, których wypowiedzi są w nim cytowane. Ale emocje już opadły. Zajęci byliśmy kolejną sesją, własnym życiem.

 
Sam artykuł jest zbiorem urywanych wypowiedzi i celowo lub przypadkowo świetnie oddaje emocjonalną atmosferę wokół zdarzenia i rozwijającej się burzy. Chaos urywanych wypowiedzi studentów z którymi reporterka rozmawiała.
W artykule przewija się postać "Anki", która kreowana jest na kolejną potencjalną ofiarę "krwawego dziekana". W rzeczywistości była rozchwianą emocjonalnie dziewczyną o ponadprzeciętnej inteligencji, ale osobowości dziecka. W jak najlepszej wierze zbierała podpisy pod petycją i poprosiła dziennikarkę ITD o udział w sprawie. Miała wiele energii. Była lubiana. Studia skończyła.
W artykule są krótkimi zdaniami zasygnalizowane traumatyczne przeżycia studentów jakich doświadczali podczas rozmów z dziekanem. Jest i o zażywaniu relanium przed i po tych spotkaniach. Wspomniana "Anka" podobno nabawiła się za sprawą szykan nerwicy.
Najbardziej jednak drastycznym przykładem w artykule jest Hildo:
"Małgośka pyta czy pamiętają w jakim wyszedł Julio po jednej z rozmów z dziekanem. Trząsł się oblany potem, a panie w dziekanacie cuciły go kropelkami. Fakt"

Fakt ?!

Przyznać należy i oddać sprawiedliwość E. Isakiewicz, że w dalszej części artykułu wyraźnie przytacza wypowiedź doc. Kurskiego, który kategorycznie zaprzecza i twierdzi, że nie rozmawiał z nim nigdy.
Jednak wykreowane wydarzenie z kropelkami zafunkcjonowało. Ponury przekaz krążący wśród nas był jeszcze bardziej jaskrawy. Ta wizyta i rozmowa miała mieć miejsce kilka godzin przed samobójstwem Hilda. A to już przyznacie niemal horror.
Po kilku latach dopiero, kiedy nikt już o sprawie nie pamiętał dowiedziałem się, że faktycznie panie w dziekanacie podały krople czy tabletki uspokajające, kiedy Hildo przybiegł rozdygotany do dziekanatu. Ale... dziekana tego dnia po prostu nie było.
Tak nasze beztroskie plotkowanie i świadoma lub nie konfabulacja, obciążyły dziekana. Myślę, że napędem całej tej sztucznie wywołanej afery była nasza niechęć do W.Kurskiego i lęk przed trudnościami. Bardzo to nieładnie i czasem przypominam sobie tę historię. Dobrze, że nie było wtedy internetu. Dziś mielibyśmy setki wpisów i medialny lincz na dziekanie i nikt by się nawet nie próbował dowiedzieć ile prawdy jest w takiej sensacyjnej aferze.

"Ech... studenty, studenty"

Mówił płk. Zdzisław S. ze Studium Wojskowego P.G..
Jak już napisałem student to stworzenie trudne do opisania i sklasyfikowania.
Problem z tym stworzeniem jest złożony. Studenci to dzieci, które są przekonane, że są ludźmi dorosłymi. Zatem jak się z nimi obchodzić? 
Jak z dziećmi? Obraza. 
Jak z dorosłymi? Może być kłopot z porozumieniem.
Zatem traktować jak dorosłych, a otaczać opieką jak dzieci. Trudne. Karkołomne. Mało kto umie i ma cierpliwość. A na studiach nie ma na to warunków. Uczelnia nie jest wszak ochronką dla dojrzewających dzieci lat 19+.
Jest jeszcze prawidłowość dotycząca każdej dużej grupy ludzi. Pojedynczo często inteligentnych i wartościowych. Natomiast w dużej grupie zachowujemy się często tak jakby IQ najmniej inteligentnego zostało podzielone przez liczbę osób i taki "skorygowany" iloraz stał się ilorazem inteligencji każdego członka tejże grupy. To też wiem od... dziekana. Nie! Nie tego dziekana. To powiedział mi dziekan Ziółkowski, kilka lat później. Oburzyłem się wtedy strasznie, ale... po jakimś czasie zrozumiałem. To jedna z jego nauk pozazawodowych, za którą jestem mu wdzięczny.
Tak się zachowaliśmy właśnie. Wtedy w 1985 roku. I choć miałem niewiele oleju w głowie, to jednak jakaś chwila na refleksję mnie powstrzymała. Nie podpisałem petycji, która tak w formie jak i treści budziła nieufność. Jednak nadal trochę mi wstyd.