23 listopada 2020

DS-8 "Koga" i trzy "Mojry"

Nie rozpoczynały ani nie ucinały nici życia studentów, ale na jej przebieg na pewnym odcinku wpływ wielki miały. 
W "Kodze" mieszkałem od października 1984 roku. Studia na I.O. były sześcioletnie. Ale, że materiał pierwszych dwóch semestrów mnie zafascynował szczególnie, to zgłębiałem go dwukrotnie.
Pojawia się często stwierdzenie, że w szkołach, gdzie dziś jest ochrona i monitoring, kiedyś wystarczała woźna z miotłą i ścierką, tak do utrzymania czystości jak bezpieczeństwa i dyscypliny. Tak. Kiedyś tak było. Oczywiście każdy ma swoje "kiedyś" i uważa, do czego ma moim zdaniem prawo, że jego KIEDYŚ jest bardziej kiedysiowe niż inne. 
W akademikach woźnych nie było. Były sprzątaczki. Dla nas niewidzialne, bo kiedy pracowały, my byliśmy na zajęciach, albo spaliśmy do południa.
Kluczowymi postaciami panującymi nad życiem akademika były panie portierki. Trzy. Zmieniały się co 12 godzin, chyba o 8ej i 20ej. Wydawały klucze, chyba rozdzielały pocztę. Łączyły też rozmowy telefoniczne, przy pomocy starodawnej centralki ze sznurami. To ważne, bo o tym w dalszym ciągu koziołkowej opowiastki. Pilnowały także, aby do akademika nie wszedł ktoś obcy. Goście wchodząc, opowiadali się do którego pokoju idą i zostawiali dowód lub legitymację. Po 22ej wszyscy goście musieli akademik opuścić. 
No a "waleci"??!! 
Spoko. Panie według swojego kodeksu "nie zauważały" tych, którym waletowanie było dozwolone. 
Zatem teraz o każdej z pań portierek słów kilka.

Pani Stasia

Kiedy na pierwszym roku, zupełnie zagubieni, staraliśmy się pojąć meandry akademikowego życia, łatwo nie było. Ale! Pokój mogłem wybrać. 
- Każdy jest taki sam - powiedziała p.Zenia, administratorka akademika.
Tak było, w teorii. W rzeczywistości z i tak dość zdezolowanego umeblowania, to co lepsze wybierali studenci lat wyższych, a w pokojach dla "kotów" zostawiali substytuty łóżek, krzeseł, stolików... Dramat. Nie wiążcie jednak tych "kotów" z tzw. falą znaną z wojska. Nikt się nad pierwszoroczniakami nie znęcał i krzywdy im nie robił. Istniała po prostu jasna i nienaruszalna hierarchia. Co najwyżej figle "młodym" czasem czyniono. Ot na przykład w sobotni wieczór, do pokojów studentów pierwszego roku pukało trzech i oznajmiało, że zbierają po 5zł (pół stołówkowego obiadu) na wieniec dla profesora Iksińskiego, który właśnie zszedł był. Płaciliśmy. Żaden profesor akurat nie umarł, a Iksiński to nazwisko jednego z tych kwestarzy, ale co tam. Na flaszkę uzbierali (około 100 zł). Była też zbiórka na "Dar Młodzieży"... Pływał już od roku, ale co to szkodzi?

Meble

W moim pokoju (913) zastałem jeden stolik ze złamanym blatem, piętrowe porządne łóżko i pojedyncze dla trzeciego mieszkańca. Było żelaznym barłogiem przy którym prycza w Stutthofie nie byłaby skrajnie odrażająca. Do tego dwa krzesła z których tylko jedno miało cztery nogi.
Po jednym z pierwszych dni zajęć, kiedy wchodziliśmy do akademika zaczepiła nas Pani Stasia:
- To klucz od graciarni, poszukajcie sobie jakichś mebli.
"Graciarnia" to pomieszczenie na parterze gdzie magazynowano niekompletne i zbędne meble. Zbędne, ale nie dla nas! Dobraliśmy sobie znośne krzesła, może nawet jakiś fotelik. Znalazły się też szuflady do naszego niekompletnego regału "Vera".
Pani Stasiu! Ogromnie podniosła Pani morale trzech wystraszonych "kotów"!

Nikto nie je doma

Zadziwiało nas, że przy ponad 300 mieszkańcach portierki dobrze orientowały się kto jest kto, kto co i kto z kim.
Do akademika można było zatelefonować. Wydzwaniało się numer akademika, odbierała portiernia i prosiło się piętro. Na każdym piętrze przy windzie stał telefon. Dzwonił do urzygu, aż w końcu ktoś go odebrał. Dzwoniący prosił o przywołanie podając nazwisko i numer pokoju. Skomplikowane? Ale działało. Zapewniam, że świat bez komórek także istniał.
Razu pewnego, wieczorem, zadzwonił mój Tata i poprosił o połączenie z X piętrem. Pani Stasia bezbłędnie rozpoznawała po głosie.
- Dobry wieczór. Pan do pana Kamody? Nie ma go. Wyszli z panem Robertem i na pewno nie wrócą przed północą.
Rzeczywiście tak się zdarzyło. 
Chyba od IV roku mieliśmy zwyczaj ze Speedym, moim współlokatorem (1015), każdego 6ego dnia miesiąca, po odebraniu stypendium, spędzać wieczór w barze "Parnas" na Zaspie. 3xSpitz z colą, kawa i jeszcze jeden Spitz. Potem wymarsz nieco po północy w stronę akademika. Z trampka. Taksówkami studenci raczej nie jeździli. Kiedy dotarliśmy, lekko halsując, do akademika, p.Stasia jak zawsze z uśmiechem otworzyła drzwi.
- Dzwonił pana tata, ale nic pilnego. Powiedziałam, że pana nie ma. Jutro zadzwoni.
Drobna rzecz, a miła. Bo pani Stasia po prostu była miła i życzliwa. I my staraliśmy się tę jej życzliwość odwzajemniać. Choćby na przykład tak:

Nie budzić pani Stasi!

Kiedy razu pewnego skończyła się wódka na imprezie, trzeba było o koło 3ej nad ranem iść na melinę do Zosi. Ale... Kto dziś na portierni? Pani Stasia. Budzić trzeba, żeby wypuściła i wpuściła. Żal😟 Zatem wydelegowany kolega wyszedł przez okno na dach tzw. łącznika i tam z wysokości pierwszego piętra zszedł po piorunochronie. I tą samą drogą wrócił. Bardzo byliśmy dumni, że nie zakłóciliśmy snu naszej ulubionej portierki.

Są rzeczy na świecie za które leje się w mordę

Zdarzyła się także sytuacja bardzo nieprzyjemna. Jeden z mieszkańców sąsiedniego akademika przyszedł podpity w nocy i chciał wejść. Pani Stasia nie mogła się na to zgodzić. Cham pozwolił sobie nie tylko na pyskowanie, ale i rękoczyny. Pani Stasia przez kilka dni miała zabandażowaną rękę. Nikt z nas nie mógł pojąć jakim trzeba być ch... (złamanym w trzech miejscach), żeby nie uszanować naszego ulubionego "cerbera". Nie byłem świadkiem tego zdarzenia. Daję słowo, że dziś naprawdę nie pamiętam kto to był. Ale pamiętam doskonale jak spotkaliśmy go kilka dni później z przepięknie posiniaczoną obitą mordą. Nie wiem kto wykonał wyrok. Mówiło się, że to WOLF. Legendarna, istniejąca wówczas w DS-8 grupa. Ktokolwiek gnoja ukarał, chwała mu za to.

Taksówkarz

Na parkingu przed akademikiem stał sobie taksówkarz. Z któregoś z okien poleciała butelka, która na szczęście chybiła i samochodu i stojącego obok kierowcy. Wybryk głupi i już nie tylko szczeniacki, a chuligański. Wystraszony i podenerwowany taksówkarz wpadł na portiernię i wykrzyczał swój stres.
Stan obecny

Pani Stasia ze zrozumieniem wysłuchała, ale starała się jakoś ułagodzić. Zresztą jak ustalić z którego z kilkudziesięciu okien flaszka poleciała?
- Wie pani. Ja rozumiem. Młodzi, głupi. Sam przecież młody kiedyś byłem. Machnąłbym ręką i do pani nie przychodził. Ale jak wsiadałem do samochodu to usłyszałem: 
"Dawajcie szybko następną, bo spierdala!"
Skandaliczne zachowanie i karygodne, ale coś zabawnego w nim znajduję.

Julia

Pani o romantycznym imieniu usposobienie miała neutralne. Relacje z nami, mieszkańcami na zasadzie proszę-dziękuję. Nie utkwił mi w pamięci żaden epizod z jej udziałem. 
Zapamiętałem historię, którą opowiadała mi koleżanka po latach. Wówczas pracująca w administracji.
Julia w kilka tygodni po odejściu na emeryturę, pewnego dnia zrobiła dla domowników bardziej wyszukaną kolację. Posiedzieli jak zwykle wieczorem gawędząc. Pani Julia zebrała się do spania nieco wcześniej niż zwykle. Przygotowała na rano wyjściową sukienkę itp. Poszła się wykąpać. Powiedziała dobranoc i poszła spać. Rano... już się nie obudziła.

Halinka

Halinka przy drobnej Julii i filigranowej Stasi była jak czołg. Budziła respekt i czasem grozę. Gabarytami i wiecznie nachmurzoną twarzą. Nie uśmiechała się prawie nigdy. Jeśli się zdarzyło, groza chyba jeszcze większa. Jak uśmiech szatana. 
Tak jak żal nam było, że wracając w środku nocy budzimy panią Stasię, tak gdy na portierni była Halinka "Buldog", naciskając dzwonek odczuwaliśmy irracjonalny lęk. A niby "dorośli mężczyźni".
- Kto dziś na portierni?
- Chyba... Halinka...
- O k... !
To częsty dialog.
Nawet kiedy byłem już szefem Rady Mieszkańców i czasem coś z nią ustalałem, to czułem lekki niepokój. Aż nadszedł szczególny wieczór...
Powszechnie wiadomym było, że Halinka ma zwyczaj podsłuchiwać rozmowy telefoniczne. Łączyła i zostawała na linii. Nic strasznego się za tym nie kryło. Zwykła ciekawość nudzącej się na dyżurze starszej pani. Nikomu to nie przeszkadzało, a i w tamtych czasach oczywistym było, że naprawdę sekretnych rozmów nie prowadzi się przez telefon. Halinkę zdradzał lekko świszczący astmatyczny oddech, który w słuchawce rozmawiający słyszeli. Miałem już wówczas jednoosobowy funkcyjny pokój z telefonem. Zaraz, zaraz... żadne och i ach. Po prostu z portierni łączenie na pokój, a nie na korytarz. Choć przyznam, że był to wówczas luksus.
Wspomnianego wieczora dość długo gadałem z rodzicami i słyszałem cały czas miarowe posapywanie "Buldoga". W pewnej chwili mówiąc coś, urwałem i spytałem:
- Prawda pani Halinko?
Trzask słuchawki. Zarechotałem złośliwie i rozmowa toczyła się już bez "towarzystwa".
Od tego dnia relacje z Halinką przybrały nowy wymiar. Zawsze starałem się wobec niej być uprzedzająco grzeczny, ale od mojego żartu... z wzajemnością. Cóż, połączyła nas wspólna tajemnica.

I takie to trzy Mojry strzegły świata studenciaków. Trochę ludzkiego trochę małpiego. Pewnie miały czasem ubaw, a czasem gówniarze byli wkurzający. I to jest właśnie moje "kiedyś". Dziś DS-8 numer zachował, ale nazwy KOGA już nie ma. Po długim gruntownym remoncie i przebudowie ma tzw. węzły tj. dwa pokoje i łazienkę. Jeden pokój dwuosobowy i "jedynka". A pomyśleć, że w latach 80tych należał do lepszych bo w każdym (!) nominalnie trzyosobowym pokoju była... umywalka. 
Wożę czasem studentów. Staję na papierosa na wspomnianym placu, gdzie nieszczęsnego taksówkarza omal nie trafiła butelka. To samo? 
Drzewa urosły do piątego piętra, nie ma już elewacji w biało-bordowym kolorze. 
DS-8 KOGA lata 80-te
Na placu gdzie stały czasem 2 czasem 4 samochody, dziś stoi ze 30.
Są inni (?) studenci, inne panie portierki, nawet hałas przejeżdżających pociągów który "umilał" nam czas jest inny.

 

 

23 maja 2020

Trójka stała się "Trujką". Dziś ?

Kilka dni temu mój kuzyn, krótkim wpisem na FB, zwrócił uwagę na pewne paradoksy związane z awanturą o Listę Przebojów PR III
Zacytuję Adama. Nie słowo w słowo, ale skrótowo przytoczę jego tezy: 

"Konserwatyści stali się zwolennikami zmiany, a postępowcy zwolennikami utrzymania starej rzeczywistości"

To celna obserwacja moim zdaniem, z jedną uwagą. Partii czy ugrupowania konserwatywnego, pomijając partie "kanapowe", w Polsce nie ma. Ja w każdym razie o takim ugrupowaniu nie słyszałem. Ci wspomniani przez Adama chcieliby mienić się konserwatystami, ale daleko im do tej idei. Ani roztropności, ani umiejętności oceny nie staje. Zdjęcia z kościoła nie są legitymacją konserwatysty.

"Stacji bronią ci którzy jej nie słuchają, a słuchacze oceniają źle"

Znów w punkt! Choć w wywołanej jedną piosenką awanturze nikt nie ma czasu tego zauważyć, to tak właśnie jest. I tu mnie trafił, skłaniając do zastanowienia.
Kto z Was ma tego pecha i zajrzał tutaj, boleśnie doświadczony będzie moimi wydumkami o Trójce i jej liście przebojów.

Żeby się odnieść do sytuacji związanej z Listą Przebojów Programu III ... muszę się obnażyć!

Trójki słuchałem od końca lat 70tych. Były wtedy 4 (!!!) programy radiowe. Trójka w siermiężnej rzeczywistości PRL wyróżniała się in plus. Głównie za sprawą ludzi, którzy tworzyli programy i nadawali im autorski charakter. Dobre programy satyryczne. Publicystyka choć ograniczona realiami cenzury, ciekawa tematycznie i na dobrym poziomie. Poszczególni prowadzący programy muzyczne kształtowali gusty słuchaczy, korzystając z płyt które prywatnymi kanałami zdobywali. I tu pewien szczególny aspekt. Ileż to płyt mógł za własne (!) pieniądze zdobyć Jan Chojnacki, Korneliusz Pacuda, Piotr Kaczkowski czy inni? Nie za wiele. Zatem widzieliśmy świat muzyczny tak jak kąpiącą się w stawie gołą Stefę przez gęsty żywopłot. Lansowana była taka muzyka jaką dany prezenter miał do dyspozycji. Ale chwała im za zaangażowanie i pasję. 
Słuchając Trójki poznaliśmy np. zespół Budgie jako wiodącą kapelę rockową. Lubiłem i lubię słuchać do dziś. Kiedy w roku 1978 lub 1979 przyjechali do Polski, ze zdumieniem dowiedzieli się, że na stadionie Skry zgromadziły się tysiące ich wielbicieli. W Walii występowali jako jeden z wielu zespołów przed widownią liczącą 100 czy 200 osób. Po latach jeden z prezenterów Trójki oddał ten kontrast żartobliwą zapowiedzią: 
"Teraz posłuchamy walijskiej grupy Budgie. W Walii zespół nieznany, a w Polsce jeden z najpopularniejszych" 
Ale wracając do kształtowania naszych gustów muzycznych. Trójka to wtedy czyniła. Zasługa lub nie, ale fakt. I tu obnażę się po raz pierwszy. Mojego nie ukształtowali bo... nie było z czego. Moje muzyczne wyrobienie jest takie jak kmiota z Sierpuchowa. Adam jako zawodowy muzyk może to potwierdzić.
Lista  Przebojów Programu III to autorski projekt Marka Niedźwieckiego i jego zespołu. Pojawiła się w 1982 roku i słuchali jej wszyscy. Każde notowanie budziło emocje. Któż nie pamięta jak z napiętymi mięśniami trzymało się jedną rękę na klawiszu "ZAPIS", a drugą na "START", żeby uruchomić nagrywanie w momencie końca zapowiedzi i nie uronić pierwszych taktów. I zatrzymać nagrywanie zanim "Niedźwiedź" zacznie gadać. Sam sobie często z tego żarty robił i figle nam płatał. 

Była to pierwsza prawdziwa lista przebojów. Jakimś wcześniejszym tego typu plebiscytem była lista w Rozgłośni Harcerskiej (chyba). Niedźwiecki stworzył show energii, żartu i muzyki. Jego zastępcy, jednorazowi czy na czas dłuższy, nawet szans nie mieli dźwignąć tego "teatru". Może Grzegorz Miecugow radził sobie jakoś, nie bojąc się autoironii.
I chwała Trójce za tamte czasy. Zaś już w niepodległej Polsce rola Trójki zmalała. Powstało mnóstwo rozgłośni. Niektóre dziś wiodące (w sensie marketingowym). Inne zniknęły z dnia na dzień. Tak samo jak powstały.

I tu obnażę się po raz drugi !

Nie słucham! Listy od chyba 20 lat. Może czasem przypadkiem. Ostatnie programy Trójki, których słuchałem, to dobra publicystyka Jerzego Sosnowskiego. Też ponad 10 lat minęło. Już na początku lat 90tych trudno mi było słuchać niektórych audycji. Nie ze względu na treść czy subiektywnie dobrze ocenianą przeze mnie rzetelność. Inny był powód niechęci. U wielu dziennikarzy prowadzących swoje programy pojawiła się pewna maniera. Stali się celebransami słowa. Własnego słowa i "konkurowali" na antenie ze swoim rozmówcą, kimkolwiek on był. Nie spodobał mi się taki styl.

Zatem obnażając się do ... hmm... KOŃCA. 

Do obecnej komedii z piosenką Kazika nie mam emocjonalnego stosunku. Nie jest to dla mnie bój w obronie relikwii "św. Marka". Nie jestem też oburzony plugawą kpiną wymierzoną w największego męża stanu jakiego miała Polska od czasów Chrobrego.
Natomiast nie posiadam się ze śmiechu.
Nadęci głupcy wyznaczyli na szefów radia jeszcze głupszych od siebie. Ci nadgorliwością sprokurowali taką hucpę jakiej świat nie widział. Przestraszyli się, że ich mocodawca będzie niezadowolony i zmarszczy czoło. Uruchomili więc szare komórki i zadziałali zgodnie z ilością tych komórek.
Gdybym nie wiedział ze to głupota, pomyślałbym że wyśmienicie rozegrana prowokacja. Z niczego powstał "kryzys", który komentują zajmujący najwyższe stanowiska w rządzie marionetek Nadszyszkownika Kilkujadka. A my wszyscy zastanawiamy się czy ten "wstrząs" poruszy masy wyborcze. Jeśli poruszy to stadem jesteśmy bezmyślnym. O wyrobieniu obywatelskim i politycznym trzymiesięcznego kotka Myrcka.

Trójka pochylała się stopniowo od lat. Bo legenda przeszłości to trochę mało żeby utrzymać popularność. Nie stała się "TRUJKĄ" z dnia na dzień. Obecni jej zarządzający przyspieszyli proces, który już trwał. Nie sądzę, że celowo. Raczej z powodu braku kwalifikacji. Szkoda, ale nie histeryzujmy.


Listy nr 1999 nie było. Z kilku pewnie powodów. Myślę, że nie było sposobu na znalezienie kamikaze, który program by poprowadził. Ze strony sympatyków Marka Niedźwieckiego czekałby go lincz medialny. Dla równowagi byłby może okrzyknięty bohaterem narodowym przez PiS. Ale kolejka do pozycji bohatera narodowego jest tam długa i jeśli ktoś wskakuje na środek sceny to szybko znika, bo potrzebne wolne miejsce dla następnego.

03 maja 2020

Jak NIE zapisałem się do "Solidarności" czyli zupa Mamy

SOLIDARNOŚĆ wielkie słowo.
Dziś, ta pisana stylizowaną unikalną czcionką, kojarzy się z eksplozją wolności roku 1980. Wyidealizowanym wizerunkiem naszego patriotyzmu. Choć słowa patriotyzm nie rozumiemy. Ruchem niepodległościowym, który koniec końców tę wolność nam przyniósł. A w każdym razie tak to zapamiętamy.
A teraz? Związek zawodowy postrzegany chyba jak CRZZ.  Obłąkany Andrzej Gwiazda może miał rację, już w 1980 roku postulując, prawo do powstawania nowych związków zawodowych co kilka lat. Na zasadzie wymiany pampersa.
Zaś "solidarność" pisana zwyczajnie, małymi literami, ma i miała ogromne znaczenie. Choć chyba silna i szczera jest i była rzadkością. Raczej bywa merkantylna. A merkantylna solidarność? To oksymoron prawie.
Ale do rzeczy. Będzie o mnie i NSZZ Solidarność. Do tego sprowokowała mnie mądra ale smutna wypowiedź Marzeny Krystyny. Kto zna ten wie.

AKT I

("zdrada", gorycz i zastanowienie)

31 sierpnia 1980 roku byłem przed bramą nr 3 Stoczni Gdańskiej im. Lenina i słuchałem końcowych obrad Wałęsa-Jagielski. Słuchałem, wzruszałem się, śpiewałem hymn, cieszyłem się i ... paliłem Stuyvesant'y. Mentolowe. I tylko tego się wstydzę.
Wieczorem 31 sierpnia wyszliśmy z siostrą na spacer po Zaspie. Przed jednym z bloków stała karetka pogotowia Fiat 125p. Kierowca czekając na coś, palił spokojnie papierosa. Opuszczone szyby w upalny wieczór i głośno grające radio. Słuchał Głosu Ameryki. Szok! Słuchał bez obawy konsekwencji. Za czasów Gierka słuchanie zagłuszanej Wolnej Europy czy Waszyngtonu nie groziło już więzieniem, ale z różnymi szykanami mogło się wiązać. Raczej nikt przed obcymi, słuchaniem tych stacji się nie chwalił. A tu proszę, bez obawy. To był dla mnie właśnie pierwszy drobny, ale namacalny symptom wolności.
Z tygodniowym opóźnieniem zaczął się rok szkolny. Taki tam bonus wynikający ze strajków. Także nam dzieciakom udzielała się atmosfera czegoś wielkiego i podniosłego. Czegoś czego nie pojmowaliśmy, ale czuliśmy wagę zmian i na swój dziecinny sposób wyobrażaliśmy sobie Polskę, która miała jak się zdawało, lada moment powstać. Bardzo byłem dumny, że moja lubiana Wychowawczyni oraz Pani prof. od historii, w której wszyscy uczniacy się kochali, zostały przewodniczącymi Solidarności w TBO Conradinum. Były dobrymi nauczycielkami i jak wiele razy to mogliśmy zaobserwować, mądrymi i wartościowymi ludźmi.
Chyba koło połowy października pojechałem na weekend do domu rodziców. Nie każda sobota wówczas jeszcze była wolnym dniem. Rozgorączkowany opowiadałem o wolności, którą widać w Gdańsku na każdym kroku. O wydawnictwach nielegalnego obiegu. O stoczni, w której co tydzień uczniowie Conradinum mieli tzw. warsztaty. Euforia w każdym aspekcie. Spytałem Tatę o Solidarność w zakładzie, którego był kierownikiem, a na którego terenie mieliśmy mieszkanie przez 9 pierwszych lat mego życia. Znałem wszystkich robotników, maszynistów, dozorców czy magazynierów. Ojciec oznajmił, że do Solidarności... się NIE zapisał! Szok i niedowierzanie. Przez lata opierał się pokusom i zachętom. Od PZPR trzymał się z daleka. Względy oczywiste. Uczył nas czym była kiedyś Polska i jak zachować się uczciwie nawet w PRL. Poczułem żal i ogromny zawód. Tata traktował mnie w dyskusji zawsze jak partnera. Co przyznacie, wobec dzieciaka zwykle plotącego głupoty łatwe nie jest. I tym razem "nie zauważył" moich emocji i spokojnie wyjaśnił swoje racje. A na koniec wymienił nazwiska pracowników stanowiących grupę inicjatywną Solidarności. Dla uproszczenia: dwóch pijaków obiboków, magazynier robiący lewe interesy i zakładowa niedojda. Znałem ich i choć z żalem, to zrozumiałem decyzję Taty. Nie wiem czy wtedy, ale z pewnością dziś rozumiem, że moje rozgoryczenie wobec jego decyzji to nic. Pikuś! To Tata mógł czuć się zawiedziony tym jakich jego pracownicy wybrali sobie liderów. Czy już wtedy OTAKE Polskie walczyliśmy?
Kiedy siedziałem osłupiały, nie rozumiejąc mechanizmów tych zdarzeń, głos zabrała Mama. I jednym zdaniem podsumowującym została królową wieczoru:
- Jak się gotuje zupę, to zawsze na wierzch wypływają szumowiny.
Byli kochającym się małżeństwem. Ojciec łeb razem z płucami ukręciłby każdemu, kto chciałby Mamę skrzywdzić. Okazywał jej szacunek na każdym kroku. Mama zaś, co dziś nie do przyjęcia dla niektórych, podporządkowywała się Ojcu. Dzisiejsze feministki spaliłyby ją na stosie. Tak jak wielokrotnie, tak i tej naszej dyskusji dała mistrzowskie podsumowanie.

AKT II

(zmienia się wszystko a nie zmienia się nic)

Mieliśmy Stan Wojenny i marazm połowy lat 80tych. Przyszły obrady Okrągłego Stołu i wynikające z nich kontraktowe wybory 4 czerwca 1989. W maju 1991 roku skończyłem studia i poszedłem do pracy.
Za radą mojego dziekana i promotora trafiłem do RN czyli biura projektowo-konstrukcyjnego Stoczni Gdańskiej (już bez Lenina). 
Wyburzanie budynku RN (2012)
Po kilku dniach pracy czyli zderzeniu wiedzy szkolnej z praktyką, przyszedł do mnie przewodniczący Solidarności naszego działu i jego zastępca. Byli to panowie pracujący jako projektanci już od lat dwudziestu. Zachęcili do zapisania się do związku i wręczyli stosowne formularze. Obaj z moim przyjacielem Maciejem, zapisanie się do Solidarności uważaliśmy za oczywiste. Trochę nas tylko zmierzwił protekcjonalny styl rozmowy z nami tych dwóch związkowców. Na to byłem i jestem zawsze uczulony. Być może dlatego, jeśli chcę kogoś wkurzyć, do dziś sam taki styl stosuję.
Z prostego lenistwa naszego, nie wypełniliśmy formularzy od razu. Leżały w szufladzie. Nienachalne ponaglenia jakoś zbywaliśmy, a w międzyczasie rozglądaliśmy się po biurowej rzeczywistości. Kto jest kim, jakie ma uznanie u współpracowników itp.
Kierownik naszego działu, choć z amuletem w postaci czerwonej książeczki doszedł do swojego stanowiska, cieszył się uznaniem jako dobry menadżer i człowiek o pewnym autorytecie. Prowadzący projekty, to ludzie o doświadczeniu i umiejętnościach imponujących całemu chyba 80osobowemu zespołowi. Choć oczywiście byli i lepsi i gorsi. Kilku tzw. zwykłych projektantów zaś, z racji swoich umiejętności i predyspozycji, w naturalny sposób było liderami dla młodszych i mniej doświadczonych.
A wspomnieni dwaj "liderzy" związkowi... Od 20 lat wykonywali najprostsze prace projektowe, a i z tym mieli problemy. W tym dziale trudno mówić o "szumowinach" bo inna to rzeczywistość, ale jakoś definicja autorstwa mojej Mamy ma tu także zastosowanie. Niewiele umiesz, niewiele ci się chce... zostań DZIAŁACZEM.

Epilog

Akt I od aktu II dzieli około 10 lat Drugi, to dziś zdarzenia sprzed lat 30. Przemknęło jak z bicza strzelił. Cały czas byłem ciekawy świata, uczyłem się go. Miałem w życiu wiele szczęścia. Spotkałem wielu wartościowych ludzi, których podziwiam. Zawodowo? Kilka dziedzin poznałem dość gruntownie, kilka pobieżnie. Splot zdarzeń spowodował, że spadłem w niebyt, ale nadal obserwuję świat. Dziś w "smudze cienia". Nie mam żalu do nikogo (prawie). Ale wielkim dla mnie zawodem jest to, że z tego 31 sierpnia czy 4 czerwca powstała Polska, a sprowadziliśmy ją do postaci gotującej się bardzo niestrawnej zupy z szumowinami na wierzchu. I sami te szumowiny promujemy do stanowisk decydujących o losach i kształcie państwa.  
I nie o nich to źle świadczy a o nas.
Nie zdaliśmy egzaminu z wolności. Nie mamy pojęcia do czego ona służy, a już zupełnie nie zdajemy sobie sprawy, że wiąże się z ogromną odpowiedzialnością. Liderów nawet na najwyższym szczeblu wybieramy według kryteriów takich jak wybiera się ulubioną szansonistkę. Może nigdy nie mieliśmy jako społeczeństwo umiejętności niezbędnych do budowy i utrzymania państwa?
Oblany egzamin dał nam Rozbiory. W 1918 po długim oczekiwaniu dostaliśmy szansę egzaminu poprawkowego, ale tu niemal wszystko i wszyscy byli przeciw nam. Egzamin roku 1939 był nie do zdania. W 1989 był termin drugiej poprawki. Tu mimo licznych pomocy naukowych, ściągawek i przychylności... Zdawaliśmy jak Jaś Fasola. I to koniec. Na żadnej uczelni nie ma trzeciego terminu poprawkowego.

A zupa mojej Mamy?

Nigdy nie była za słona! 
A szumowiny starannie zebrane, lądowały via zlew w ściekach. Tam gdzie ich miejsce. 
Jakby to skończył Szekspir? 
"Reszta jest milczeniem"
Jemu talentu starczyło jednak na pięć aktów mistrzowskich. Mnie na dwa i to koziołkowe.  



25 kwietnia 2020

Pomniki historii a historia pomników

Grupka ludzi w spontanicznej(?) manifestacji obaliła pomnik H.Jankowskiego. Powodem były znane od lat podejrzenia i oskarżenia o zboczone praktyki seksualne. Czy prawdziwe? Nie mnie to oceniać. Był to człowiek zakochany w samym sobie, lubiący przepych i bogactwo. Zajmował się różnego rodzaju biznesem, gierkami politycznymi a przede wszystkim samym sobą i kreowaniem swojego wizerunku. Najmniej chyba swoim zawodem.
Konieczność usunięcia pomnika kogoś takiego jest dla mnie oczywista. Zastanowiło mnie coś innego. Jaki mógł być powód postawienia tego pomnika? Myślałem, myślałem... i nie wymyśliłem żadnego.
Zacząłem sobie dumać nad czymś ciekawszym. Stawiamy pomniki aby były trwałym wspomnieniem o ludziach których wkład w historię uznajemy za ponadprzeciętny czy wręcz sprawczy. Są też pomniki bohaterów zbiorowych, mające oddać nasz szacunek grupom ludzi. To pomniki uczestników zdarzeń stanowiących punkt zwrotny w dziejach lokalnych czy ogólnoświatowych. Mamy też pomniki będące utrwaleniem jakiejś legendy czy bajki. Dla przykładu Manneken Pis czy Warszawska Syrenka lub Wawelski Smok.  No i jeszcze mój idol...
Koziołek Matołek w Pacanowie. Dwuznaczne?
Osobna grupa to pomniki o charakterze religijnym.
Wszystkie służą temu aby pamięć o tym co symbolizują nie zaginęła. Aby każdy kto się przed nimi znajdzie wspomniał o ludziach i wydarzeniach sprzed wieków. Zatem to zapis historii. Historii wioski, miasta, kraju, świata, ludzkości. Ale ...

I pomniki mają swoją własną historię !

Dlatego każdego z Was chcę zachęcić. Oglądając jakikolwiek pomnik, myślimy o ludziach i zdarzeniach które upamiętnia i podkreśla ich rangę. Sięgamy wtedy do książek i czegoś nowego się uczymy. Zróbcie coś jeszcze. Poszukajcie informacji o samym pomniku. Kiedy powstał, kto go stworzył i jakie z nim wiążą się wydarzenia. A wiele tu wiedzy zyskać możemy i czasem poznamy ciekawostki zaskakujące. 
Życia mojego i kilku innych by nie starczyło żeby opisać historię wszystkich pomników na świecie. Są ich pewnie miliony. Nawet gdybym ograniczył się do pomników w Polsce to i tak bym nie dał rady. Może ktoś z Was opisze historię pomnika, który zna i w ten sposób stworzymy serię ciekawych i pouczających opowiastek?

"Kolumna Zygmunta"

Wykonana na polecenie Władysława IV ku czci jego ojca. Element propagandowy polityki dynastycznej Wazów. Ukończona w 1644 roku. To najstarszy w Warszawie pomnik osoby świeckiej. Stał 300 lat i tak jak stolica, której jest symbolem padł podczas Powstania Warszawskiego. Odbudowany i odsłonięty uroczyście wraz z otwarciem Trasy W-Z w 1949 roku. Cieszy nas ten monument do dziś, a wiele historii się z nim wiąże.
Zygmunt III kibicem Legii

Jedna czy dwie kolumny?  

Trzon kolumny wykonano na zlecenie ... Zygmunta III (!) w kamieniołomach pod Kielcami. Niestety podczas obróbki marmurowy walec pękł i dalszych prac zaniechano. Do czego trzon ów miał służyć? Historycy twierdzą, że król chciał zbudować monument uwieczniający jego zwycięstwo nad rokoszanami w roku 1607. Uparcie dążył do wzmocnienia władzy królewskiej, a monument upamiętniający pokonanie buntowników byłby dobrym symbolem królewskiej siły.   
Długie lata ten "prefabrykat" przeleżał w kamieniołomach zwanych dzięki niemu do dziś "Zygmuntówką". A i na czerwony marmur kojarzący się z salcesonem, określenia "zygmuntówka" używamy. 
Z wielkim trudem wołów i ludzi, specjalny zaprzęg dostarczył cokół z Czerwonej Góry na brzeg Wisły. Spłynął sobie na barce/tratwie do Warszawy. Tam z przystani w ciągu jednego dnia przetransportowano ten największy element pomnika na plac zwany dziś Zamkowym. W niektórych źródłach czytamy, że oprócz pękniętej kolumny była wykonana druga, nieuszkodzona. I to ona właśnie użyta została do budowy pomnika, a nie dłuższa część tej pękniętej. Nie wiem. 
Po ponad 200 latach zastąpiono podatny na zwietrzenie cokół, trwalszym granitowym.
Odsłonięty jesienią 1644 roku pomnik króla Zygmunta III przechodził oprócz tego kilka remontów i zmian.

Nuncjusz papieski vs. Władysław IV

Zanim jednak pomnik powstał, wielki się zrobił wokół niego szum. Potrzebny dla kolumny i jej otoczenia plac, musiał Władysław IV pozyskać. Wykupił więc go od zakonu sióstr Bernardynek, które miały tam swój klasztor. Nie wiem czy zapłacił cenę solidną czy nie, ale całe przedsięwzięcie wzburzyło nuncjusza papieskiego Mario Filonardiego. Niespotykane dotąd wywyższenie świeckiej postaci uważał za nie do przyjęcia, a wywłaszczenie zakonu oprotestował. Król się nie przejął i budynki wykupione od Bernardynek kazał wyburzyć. Mario Filonardi okryty niesławą, na życzenie króla, został z Polski przez papieża odwołany. 
To jednak "legenda miejska". W rzeczywistości spory i kłótnie między królem a nuncjuszem miały kilka przyczyn i trwały już czas jakiś. Listy Mario Filonardiego pełne oszczerstw wobec króla, które słał do Watykanu wzburzyły nawet polskich dostojników kościelnych. I to one były ostatecznym powodem kompromitacji i dymisji nuncjusza papieskiego. Czy sprawa monumentu Zygmunta III miała tu jakieś znaczenie? Jeśli tak, to tylko spór ten był jednym z wielu powodów. W naszej pamięci pozostaje jednak najistotniejszym a może jedynym.
Koniec końców zbudowany pomnik uroczyście odsłonięto w 1644 roku. Odtąd Zygmunt III Waza patrzy na stolicę, strzegąc jej nagą szablą i krzyżem. Jednak ...

Uroczyście osadzony na wielkim "słupie" król Zygmunt nie mógł czuć się pewnie. 

Karol Gustaw po zajęciu Warszawy zarządził przesunięcie pomnika na miejsce mniej eksponowane. Nie znalazł się jednak żaden rzemieślnik, który tak trudnego przedsięwzięcia by się podjął.  Był też pomysł wysadzenia, któremu sprzeciwił się feldmarszałek Wittenberg.
Zachwycił się pomnikiem car Piotr I. W geście przyjaźni czy może uległości, August II Mocny podarował mu Kolumnę Zygmunta, która miała się stać elementem ozdobnym Petersburga. Na szczęście nic z tego nie wyszło. Transport technicznie był wówczas niewykonalny.
Zagroziła też poczciwemu królowi III Rzesza. Dlaczego poczciwemu? Bo go lubię.
Otóż zgodnie z Planem Pabsta statuę Zygmunta III miał zastąpić pomnik Germanii. Na szczęście "tysiącletnia Rzesza" trwała mniej niż ćwierć wieku. Niestety podczas Powstania Warszawskiego czołgowy pocisk zburzył kolumnę, a król legł na bruku pl. Zamkowego.
Sama rzeźba nieco tylko uszkodzona, po naprawie i budowie nowej kolumny wykonanej ze strzegomskiego granitu wróciła na swoje miejsce. Fragmenty poprzednich kolumn możemy oglądać pod murami Zamku Królewskiego.

Jeśli dać wiarę anegdotom i Stefanowi Wiecheckiemu ("Wiechowi"), to Kolumna Zygmunta była wielokrotnie w końcu lat czterdziestych sprzedawana. Otóż spośród przyjeżdżających do stolicy prowincjuszy, warszawscy cwaniaczkowie typowali tych najmniej rozgarniętych ale zamożnych i "sprzedawali" im pomnik. Pewnie nieprawdziwe, ale zabawne.
Warto wspomnieć, że w planach Jana II Kazimierza było stworzenie tzw. Forum Wazów, którego Kolumna Zygmunta miała być zaczątkiem.

Książę Józef Poniatowski

To także jeden z najbardziej rozpoznawalnych pomników warszawskich. Jak wygląda wie każdy i nic nas w tym wizerunku dziś nie dziwi. Mimo, że postać na koniu nie ma na sobie ułańskiego munduru tylko rzymską tunikę i bardziej kojarzy się z Oktawianem Augustem niż Poniatowskim. 
Przyzwyczailiśmy się do takiego wizerunku, a rosną już pokolenia dla których czas Księstwa Warszawskiego i Cesarstwa Rzymskiego to mniej więcej ten sam okres historyczny. Przesadzam. Aż tak źle nie jest. Ale będzie ! 

Z ziemi włoskiej do Polski

Już wkrótce po śmierci księcia pod Lipskiem, powstała myśl o uczczeniu jego pamięci pomnikiem. Uzyskano na to zgodę cara Aleksandra I. Pomnik stanąć miał przed Pałacem Namiestnikowskim. Zbiórka funduszy trwała kilka lat. W 1820 roku podpisano kontrakt na wykonanie pomnika z Bertelem Thorvaldsenem, wziętym klasycystycznym rzeźbiarzem duńskim. Pracujący przez lata we Włoszech artysta zauroczony sztuką starożytną, wykonał gipsową figurę księcia na koniu jako... rzymskiego wodza. Nie spodobała się jednak rzeźba, która z Włoch statkiem przez Gdańsk przybyła do Warszawy w 1829 roku. Jednak w końcu taki właśnie wizerunek odlano w brązie trzy lata później.

W lamusie, w podróży i w niewoli

Po Powstaniu Listopadowym nie mogło być mowy o ustawieniu pomnika zgodnie z pozwoleniem sprzed kilkunastu lat. Trafiła zatem rzeźba do magazynu w Modlinie. Przed zniszczeniem uratował ją feldmarszałek Iwan Paskiewicz. Za zgodą cara Mikołaja I wywiózł pomnik do swojej posiadłości w Homlu. W ten sposób go ocalił. Zanim przeleci Wam przez myśl choć powiew sympatii wobec Paskiewicza, przypomnijcie sobie kim był dla Polski i czym się "wsławił". Za to właśnie sowicie nagrodzony był przez cara, a pomnik Księcia Józefa był jednym z giftów. Paskiewicz jednak oprócz tego, że był okrutnikiem miał też chyba osobliwe poczucie humoru. W miejscu gdzie miał stanąć pomnik Poniatowskiego stanął na okazałym cokole pomnik...
... Paskiewicza. 
Zaiste wielki to policzek dla nas, ale bądźmy sprawiedliwi, świadczący o inteligencji Paskiewicza.
Wrócił z Homla posąg księcia Józefa Poniatowskiego dopiero po Pokoju Ryskim, zatem po ponad 80 latach. Witano go w Warszawie z radością i chyba już nikt nie podnosił wątpliwości co do artystycznej formy przyjętej przez Thorvaldsena. Nie było jednak pomysłu na odpowiednie miejsce dla pomnika. Na krótko trafił na dziedziniec Zamku Królewskiego. W 1923 roku wybrano dla "Pepiego" godne usytuowanie. Plac przed Pałacem Saskim, siedzibą Sztabu Generalnego WP. To dobre miejsce dla jednego z ważnych dowódców w historii Polski. 
Po wejściu Niemców w 1939 roku do Warszawy, pomnik pozostał. Okupanci uznali, że przecież Poniatowski to zasłużony... generał austriacki. Można powiedzieć, że wpisali go na volkslistę. Jednak w trakcie niszczenia miasta po Powstaniu Warszawskim wysadzono Pałac Saski i pomnik Księcia Józefa Poniatowskiego wraz z nim. Szczątki rzeźby możemy zobaczyć w Muzeum Powstania Warszawskiego.

Jeszcze raz przez morze

Duńczycy współczujący nam poniesionych w wojnie strat, w tym także zniszczonych i skradzionych wielu dóbr kultury, w 1951 roku podarowali nam wierną replikę zniszczonego pomnika. Kopia tak jak i oryginał przypłynęła statkiem. Dar ten niemałym był kłopotem dla sowieckich namiestników zarządzających nami pod szyldem PRL. Pomnik polskiego arystokraty, na dodatek walczącego przeciw Rosji ???. No cóż, jakoś sobie poradzili. Umieszczono pomnik na uboczu w Łazienkach. Dopiero w 1965 roku w kolejną rocznicę Bitwy Narodów pomnik Księcia Józefa Poniatowskiego stanął przed Pałacem Namiestnikowskim. W miejscu pierwotnie dla niego przeznaczonym półtora wieku wcześniej. Niech zostanie z nami. 

"Czterech śpiących"

Ksiądz Ignacy Skorupka już w kilka dni po swojej śmierci stał się jednym z najważniejszych i do dziś rozpoznawalnych symboli Bitwy Warszawskiej. Dobry to wybór. W krótkim swoim życiu wykazał się charakterem, patriotyzmem i odwagą. A same okoliczności śmierci aż proszą się o nadanie temu człowiekowi rangi symbolu. Doczekał się, a właściwie to my doczekaliśmy się jego pomnika dopiero 85 lat po bohaterskiej śmierci. 

Ale zaraz, zaraz ! 

Czemu piszę o księdzu Ignacym Skorupce, a akapit zatytułowałem "Czterech śpiących" ??? 
Otóż już w latach II Rzeczypospolitej pomnik szlachetnego księdza był przygotowywany. Wykonano cokół na którym miała stanąć rzeźba. II Wojna Światowa zatrzymała wiele projektów, także i ten. Cokół jednak zachował się. 
Jesienią 1945 roku powstał pierwszy powojenny pomnik w Warszawie zwany "Pomnikiem Polsko-Radzieckiego Braterstwa Broni". Ten absurd samej nazwy można określić jako osobliwy oksymoron. Dobrze zareagowali Warszawiacy kpiąco nazywając go pomnikiem "czterech śpiących". Nawiązanie to do postawy czterech żołnierzy, którzy stoją ze spuszczonymi głowami jakby drzemiąc.
W kilka miesięcy po zakończeniu wojny, przy zaangażowaniu wszelkich środków zbudowanie tego, nawiasem mówiąc artystycznie lichego monumentu, nie było łatwe. Ale pomysłowości aparatowi władzy nie zabrakło. Wykorzystali gotowy postument na którym stanąć miała rzeźba księdza Skorupki. Zaiste okrutna to kpina i chyba okrutniejsza niż casus Poniatowski - Paskiewicz.
W pośpiechu postacie żołnierzy wykonano z pokrytego patyną ... gipsu. I tu choć niechcący, powstała dobra ilustracja jakości tego "braterstwa broni". Tak trwałego jak gips. 
Dalej było równie śmiesznie. Po dwóch latach gipsowe, zastąpiły figury z brązu. A odlano je gdzie? Na terenie Niemiec, w sowieckiej strefie okupacyjnej.
Już na początku niepodległej III RP pomnik miał być usunięty tak jak wiele innych symboli okupacji radzieckiej. Niestety znaleźli się obrońcy "czterech śpiących". Nie chce mi się nawet opisywać ich argumentów bo szkoda czasu. I Waszego i mojego. W 2011 roku pomnik czasowo zdemontowano z racji budowy stacji metra "Wileńska". Pomimo różnych sporów i dyskusji na temat jego powrotu, RMSt. Warszawy ostatecznie zdecydowała, że pomnik nie wróci na swoje miejsce. Jego elementy przekazano do Muzeum Historii Polski.

Jan III Sobieski w Gdańsku

Całkiem moim zdaniem udany pomnik króla Jana III stoi sobie w Gdańsku na Targu Drzewnym od połowy lat 60tych XX wieku. W latach 80tych był miejscem opozycyjnych demonstracji. Może nie z racji ideologicznych a z powodu dogodnego położenia dla wieców czy punktu startowego pochodu. Sam jako kilkunastoletni dzieciak brałem w nich udział. Data "urodzenia" pomnika jest jednak wcześniejsza.

Lwów

Pomysł budowy pomnika Jana III Sobieskiego we Lwowie to 200 rocznica Bitwy pod Wiedniem. Trzeba było jednak kilkunastu lat na zebranie funduszy i budowę całkiem zgrabnego choć dość typowego monumentu. Król w dynamicznej pozie, na spiętym ostrogami koniu wskazuje buławą kierunek ataku swojemu wojsku, które patrząc na rzeźbę widzieć możemy w wyobraźni. Pewnie strojną i potężną husarię. 
Twórcą pomnika był Tadeusz Barącz. Lwowski rzeźbiarz, z rodziny polskich Ormian. Za swą pracę nie zażądał wynagrodzenia. Wystawił rachunek za materiał i pracę swoich pomocników. Wzorował się na pomniku wzniesionym w Warszawskich Łazienkach 100 lat wcześniej autorstwa Le Bruna i Pincka. Oni zaś również wzorowali się na innej podobiźnie króla z końca XVII wieku, którą możemy podziwiać do dziś w Wilanowie. Barącz z rozmysłem lub nie, powielił dysproporcję rozmiarów jeźdźca i rumaka.
Pomnik Sobieskiego ustawiono na Wałach Hetmańskich, którym patronował hetman Stanisław Jan Jabłonowski. Miał i on tam swój pomnik od 1754 roku. 
Wspomniałem na wstępie o demonstracjach lat Stanu Wojennego. Ale już we Lwowie pod pomnikiem Sobieskiego na przełomie wieków XIX i XX odbywały się patriotyczne spotkania. Nie tylko pomnik, ale i ich tradycja przeniosła się nad Motławę.

Los "repatrianta"

Przetrwał pomnik króla Jana III pierwszą okupację sowiecką Lwowa. Drugiej niestety już nie. Tak jak i większość Lwowian został z miasta wygnany. I tak miał szczęście, bo wiele pomników świadczących o polskości Lwowa sowieci zniszczyli. Taki los spotkał między innymi pomnik hetmana Jabłonowskiego.

Rosjanie chcieli przerobić pomnik Sobieskiego na pomnik Bohdana Chmielnickiego. I śmieszno i straszno. Na szczęście z tego zrezygnowali. W wielkiej swej łaskawości wysłali rzeźbę na tereny okupowanej Polski znanej nam pod nazwą PRL. Trafił zatem Sobieski w 1950 roku do Warszawy. Lokalizacja trzeciego już pomnika Sobieskiego w Warszawie sensu nie miała i komuniści nie wiedząc co z tym "przesiedleńcem" zrobić, na 15 lat "internowali" go w Wilanowie. A chętnych miast na przyjęcie króla, w powszechnej pamięci historycznej przychylnie ocenianego było kilka.

Kraków, Wrocław czy Gdańsk ?

Te trzy lokalizacje były głównie rozważane. Każde miasto miało swoje argumenty. Ostatecznie wybrano Gdańsk. Z miastem naszym i Pomorzem wiązało Jana III Sobieskiego wiele. Tak w rzeczywistości jak i legendzie. Może każdy z Was wymieni jakiś element tych związków w komentarzu. Ja zaproponuję pierwszy, może zapomniany: w kamienicy na Długim Targu urodził się drugi królewski syn Aleksander Benedykt (9.IX.1677).
Wrocław dostał lwowski pomnik Fredry, a Sobieskiego Gdańsk.
Pomnik stanął w miejscu w którym od 1904 do 1946 roku stał pomnik żołnierzy pruskich poległych w trzech wojnach XIX wieku skutkujących zjednoczeniem Niemiec w 1871 roku.

Tablice

Na cokole pomnika umieszczone były dwie tablice. Na jednej wymieniono zwycięskie bitwy Sobieskiego, a na drugiej napis "Królowi Janowi III. Miasto Lwów". Tablice podczas montażu pomnika w Gdańsku zamurowano w podstawie. Ich kopie mogły pojawić się dopiero po odzyskaniu niepodległości w 1989 roku.
Gdy budowano pomnik we Lwowie, ustawiono rzeźbę w kierunku południowo-wschodnim, skąd zagrażała I Rzeczpospolitej nawała Turecka. Kiedy zaś pomnik stanąć miał na Targu Drzewnym, obrócono króla w kierunku zachodnim. Wszak jak uczyli nas komuniści, cały czas groziła nam napaść ze strony rewizjonistów spod znaku Hubki i Czai. 
Jak czasem mawiał żartem mój serdeczny kolega Wojciech N. : 
"Długi! My tu siedzimy a Niemcy w Tczewie rowery pompują!" 
Lwowa nie odzyskamy, ale pomnik króla Jana mamy i cieszę się, że stoi w moim mieście.
Targ Drzewny w Gdańsku. Rok 1965.



 

Pomnik Lotników w Działdowie


Wspominam tu pomniki znane lub bardzo znane. Wybrałem jeszcze ten, bliższy naszym czasom. Mało znany pomnik, w niewielkim mieście. Nie wiąże się z polskimi dokonaniami, a i z Polską bezpośrednio także nie. Jego historia to pewna ważna nauka. O tym, że, legenda może nie jest najważniejsza, ale ma przemożną siłę. Ten pomnik jest dobrą tej zasady ilustracją.

Działdowo: Pomnik Lotników - full imageTannenberg 1914

Jedna z pierwszych bitew I Wojny Światowej. Była serią starć w rejonie Ostróda (Osterode)-Mława (Mielau)-Olsztynek (Allenstein). Przerażająca liczba kilkudziesięciu tysięcy zabitych w 1914, byłaby "drobiazgiem" w 1916. Ale nie będę rozprawiał tu o historii I Wojny Światowej.

Lotnicy

W 1914 roku lotnictwo wojskowe raczkowało, a wielu, nawet uznanych dowódców, uważało je za niepotrzebny i ekstrawagancki dodatek do wojny.
Jednak... Po bitwie pod Tannenbergiem, marszałek Paul von Hindenburg, podobno powiedział, że gdyby nie lotnictwo, nie wygrałby tego starcia. Docenił i umiał wykorzystać możliwości rozpoznania jakie dawały (mizerne) samoloty, sterowce i balony obserwacyjne.

Pojedynek na niebie i rycerska śmierć

 
W starciu dwóch samolotów gdzieś nad Działdowem zginęli obaj przeciwnicy. Pilot rosyjski i niemiecki. 
Uczciwszy ich pamięć, w 1916 wzniesiono skromny pomnik
Opatrzono go refleksyjnym napisem:
ZA ŻYCIA WROGOWIE. W OBLICZU ŚMIERCI RÓWNI.
Zestrzelili się wzajem w morderczej walce. Daje to materiał do przemyśleń o wojnie, pojedynkach ludzkich charakterów i o ludzkich tragediach spowodowanych wojną. Także o sens wojny. Tej, innej, tamtej, owakiej.
Tyle mówi legenda...

A jak było naprawdę?

Trudno sobie wyobrazić pojedynek samolotów w 1914. Zwykle były nieuzbrojone. Analizę tego rzekomego pojedynku nad Działdowem przeprowadził dr Piotr Bystrzycki.
Otóż rzeczywiście dwóch lotników podczas bitwy pod Uzdowem (etap bitwy pod Tannenbergiem) zginęło w rejonie Działdowa. Katastrofa lub zestrzelenie przez broń naziemną. Przeciwlotnicza wówczas jeszcze nie istniała.
Niemiecki i rosyjski lotnik zginęli w tym samym rejonie, mniej więcej w tym samym czasie. Nic więcej nie wiemy. Nawet ich nazwisk nie znamy.

A pomnik?

Wzniesiony w miejscu gdzie pochowano żołnierzy Landwehry walczących o Działdowo.
Bajka o dwóch pilotach, którzy zginęli walcząc ze sobą... Niech zostanie. Nutka romantyzmu w opowieści o wojnie, która ostatecznie dowiodła, że wojna nie jest w żadnym względzie romantyczna. Jest niepotrzebna i dowodzi wyłącznie ułomności gatunku zwierząt zwanego człowiekiem, co NIE brzmi dumnie. 

Pomnik na Westerplatte

Każdy ten pomnik zna, nawet jeśli na Westerplatte nigdy nie był. To jeden z najbardziej znanych pomników w Polsce. Wchodzące do portu gdańskiego statki oddają mu salut banderą. Stojący na wysokim kopcu masywny "strażnik" Gdańska. Chyba lubiany, a z pewnością przyzwyczailiśmy się do niego. 

Kopiec z przypadku ?

Przez kilkanaście lat po wojnie zniszczony teren Wojskowej Składnicy Tranzytowej częściowo użytkowany był przez Port Gdański, a częściowo przez wojsko. Basen Amunicyjny i jego okolice do dziś są niedostępne. Jest tam placówka Morskiego Oddziału Straży Granicznej i przystań.
W końcu lat 50tych poszerzano i pogłębiano kanał portowy. Zniknęły pozostałości wartowni nr 2, a "jedynkę" nieco przesunięto. Zachowaną w całości możemy do dziś zwiedzać. Prace ziemne to kilka tysięcy ton ziemi, którą należało wywieźć. Zamiast tego cały urobek zgromadzono w formie kopca na końcu półwyspu. Podobno był to pomysł inżynierów biura projektów potocznie zwanego "Projmorsem".

Kopiec i co dalej ?

Władze PRL podchwyciły pomysł kopca upamiętniającego bohaterstwo "Załogi Śmierci". Z myślą o zbliżających się obchodach 1000lecia Państwa Polskiego rozpisano konkurs na budowę pomnika i aranżacji terenu wokół niego. Zgłoszono kilkadziesiąt projektów. Wybrano propozycję autorstwa rzeźbiarza Franciszka Duszeńki oraz architektów Henryka Kitowskiego i Adama Haupta. Prace rozpoczęto w końcu 1964 roku. Wiele z nich wykonywali ludzie z ponad 100 zakładów pracy z całej Polski, w formie tzw. czynu społecznego. I w tym wypadku jak sądzę, choć wiedzieć tego nie mogę, zaangażowanie było prawdziwe. Nawet jeśli z pewną reżyserią.
I tak na kopcu ponad 20metrowej wysokości stanął imponujący masą 25metrowy pomnik. Złożony z 236 granitowych bloków kolos waży ponad tysiąc ton. Granit pochodzi ze Strzegomia i Borowa. Uroczystość odsłonięcia pomnika odbyła się w październiku 1966 roku. Z żyjących wówczas ponad 100 Westerplatczyków zaproszono tylko kilku, a i im przeznaczono miejsce na uboczu. Powinni być najbardziej honorowanymi uczestnikami uroczystości. Dlaczego tak się nie stało?

Kapral Szamlewski z PePeSzą

Jako jeden z pierwszych "powitał" atakujących Niemców kapral Edmund Szamlewski seriami z Browninga. A zatem skąd PPSz?.
Otóż zamysłem komunistów nie było uczczenie obrony Westerplatte, które symbolicznie uznajemy za miejsce rozpoczęcia II Wojny Światowej. W PRL nadrzędnym celem propagandy było zbudowanie legendy polsko-radzieckiego braterstwa broni. Choćby z pomocą gipsu jak w wypadku wspomnianych powyżej "czterech śpiących". 
Pomnik na Westerplatte nazwano Pomnikiem Obrońców Wybrzeża. I to jeszcze jest jakoś logiczne. Bo przecież oprócz Westerplatte to Oksywie, Hel, Poczta Polska w Gdańsku czy Kolibki. I ma sens pomnik sprawiedliwie upamiętniający wszystkich walczących w obronie polskiego wybrzeża.
Jednak oprócz napisów dotyczących tych miejsc mamy: Narwik, La Manche, Dunkierkę, Atlantyk, Murmańsk. Prawdą jest, że tam walczyli w trakcie wojny nasi marynarze i żołnierze. Ale tu powiązanie ich dokonań z nazwą pomnika dość jest odległe. Jednak wszystko z morzem w tle.  Dalej jednak już i taka się koncepcja sypie. Mamy "Studzianki", "Lenino" i tajemniczą datę "30.III.1945". To data zajęcia przez sowiecką armię Gdańska. Według komunistycznej wersji wydarzeń pewnie to "wyzwolenie" Gdańska miało być końcem zwycięskich zmagań rozpoczętych o świcie 1 września 1939. Nad jakim morzem znajdują się Studzianki i Lenino już dojść mi się nie udało.
Zatem już zupełnie mnie nie dziwi, że popiersia żołnierza i marynarza u szczytu pomnika dzierżą sowiecki pistolet maszynowy. Ręczę, że Szamlewski z niego nie strzelał.

Rozebrać pomnik !

I takie głosy gorących głów się pojawiły po odzyskaniu wolności. Nieco łagodniejsze, to propozycje przebudowy. Na szczęście takie absurdalne pomysły przycichły i mam nadzieję, że nie wrócą
Taki jest, a właściwie miał być przekaz propagandowy tego pomnika. Ale tak już wrósł w rzeczywistość, że intencje komunistów nie mają znaczenia. Są tylko ciekawostką i ponurym wspomnieniem. Tak jak ciekawostką jest jeden z napisów "Poczta Gdańska". Chodzi oczywiście o "Pocztę Polską w Wolnym Mieście Gdańsku". Poczta Gdańska zaś była pocztą niemiecką.
Niczego nie zmieniajmy. Pamiętajmy tylko co i skąd się wzięło. Także jaki był powód małych i dużych zafałszowań czy zwykłych błędów jak ten dotyczący polskich gdańskich Obrońców Poczty. Wszystko to są elementy historii samego pomnika. Moim zdaniem ciekawej. Przez ponad pół wieku Pomnik Obrońców Wybrzeża jest dla nas należnym hołdem dla polskich żołnierzy o wybrzeże Bałtyku walczących.
Mój Tata w podobnych sytuacjach mawiał:
"Synu, zostaw. Mądry zrozumie a głupi pomyśli, że tak powinno być"
Ta mizerotka z lewej to ja. 1974 lub 1975 rok
A wiecie, że wewnątrz pomnika na Westerplatte jest szyb z drabiną po której można wejść na jego szczyt i otwierając klapę popatrzeć z lotu ptaka na Zatokę? No niestety nie można. To kolejna ciekawostka. O ostatnim pomniku, którego historię tu umieszczam. Napiszcie o innych. Proszę ...