21 sierpnia 2015

Segregacja śmieci i ich utylizacja

Rzadko piszę o sprawach bieżących. Wolę pisać o historii, ciekawych ludziach. Czasem piszę też o śmiesznostkach z mojego własnego życia.
Dziś robię wyjątek. Bo sprawa śmieci, a zwłaszcza ich utylizacji jest ważna i każdego powinna obchodzić.

Przecisnął się przez ucho igielne

Może nie do Nieba, ale do dalszego życia. Właściwie chyba słowo życie nie jest adekwatne, używamy go w odniesieniu do ludzi, zwierząt. No może w porządku. Nawet w odniesieniu do kalarepy czy trawy też czasem używamy takiego określenia. Otóż pewien wytwór czy też igraszka przyrody, dla zaspokojenia swoich zboczonych pragnień, zamordował trzech chłopców. Dostałby karę w zawieszeniu 30 cm nad ziemią, ale obowiązywał wtedy stan przejściowy i "na linę" posłać go nie można było, a dożywocia jeszcze nie wprowadzono. Na skutek tych zawirowań, po odsiedzeniu 25 letniego wyroku musiał wyjść. Co z takim śmieciem zrobić wie nawet szeregowy pracownik spalarni śmieci, ale... nie można. I to rozumiem. Nasz czołowy wesołek sceny politycznej, z subtelną bródką i muszką wyraził ubolewanie, które szczerze i bez kpin podzielam. Wystarczyło według niego, żeby w łaźni czy na spacerniaku, strażnicy na chwil kilka stracili go z oczu, a współwięźniowie zadbali by o to, żeby ten stwór przestał zużywać jakże cenne powietrze i zajmować deficytową powierzchnię zakładów penitencjarnych.
I tu mamy wzorcowy przypadek śmiecia, z którego utylizacją jest kłopot. Stosując różne metody, zgodne z obowiązującym prawem, jakoś się udało zaradzić problemowi. Czy to prawo nagięto i "wspomagano", w tym wypadku NIE OBCHODZI MNIE. Mam nadzieję, że nikomu już Trynkiewicz krzywdy nie zrobi, a może zdarzy mu się jakiś wypadek.  
Napisałem o nim,
bynajmniej nie dlatego, że wart jest czyjejkolwiek uwagi, ale dlatego, że prowadzący tego dnia Wiadomości, zgrabnie wybrnął z ponurego obowiązku.

Terapia siekierą

Każdym chyba wstrząsnęła wiadomość o dziewczynce śmiertelnie zranionej przez kolejnego śmiecia. Podobno tak odreagował swoje frustracje. Autoterapia jak z taniego horroru. Mimo wysiłków lekarzy, dziecka uratować się nie udało. Sprawcę schwytali przechodnie, a przybyli na miejsce policjanci uratowali go przed linczem. 
W pierwszej chwili żałowałem, ale po zastanowieniu stanowczo twierdzę, że dobrze się stało. Gdyby mieszkańcy Kamiennej Góry zlikwidowali go na miejscu, jeden z nich lub kilku, odpowiadałoby tak jakby zabili CZŁOWIEKA. Policjanci zaś, którzy by temu nie zapobiegli, także ponieśliby odpowiedzialność karną. Niestety w świetle prawa, słusznie. Szkoda byłoby, gdyby kolejni ludzie ponieśli konsekwencje istnienia i pośrednio działania czegoś takiego jak Samuel N. Ich wściekłość i normalny w tak nienormalnych okolicznościach odruch, nie przywróciłby życia dziecku.
Tragifarsą jest natomiast to, że Samuel N. musi być sądzony zgodnie z kodeksem i procedurami takimi jak dla ludzi, ale rady chyba na to nie ma? 

Jestem przeciw karze śmierci ...?

Nie mam wystarczającego wykształcenia, doświadczenia i wiedzy, żeby rozstrzygać taki problem. Na tak postawione pytanie odpowiedziałbym kierując się raczej odczuciami i emocjami, a to krucha "argumentacja". 
Z. Marchwicki
Przeciwnicy KS, uzasadniają swoje stanowisko podając przykłady pomyłek sądowych. Zdarzają się. Wyrok w sprawie Zdzisława Marchwickiego, o którego procesie słyszał każdy, jest dobrym przykładem. Choć tu uważam, że nie była to pomyłka sądowa, a świadome działanie, zgodne z potrzebą. W tym wypadku pojęcie "potrzeba" definiowane było przez władzę PRL. Faktem jest, że niesłusznego z jakiegoś powodu zasądzonego i wykonanego wyroku nie da się cofnąć.
Innym argumentem przeciw, jest stwierdzenie, że to barbarzyństwo. Że człowiek nie ma prawa zabierać życia innemu człowiekowi. Ale to już raczej wywody pięknoduchów, a ci mojego uwielbienia nie mają.
Myślę, że znoszenie kary śmierci w wielu krajach bierze się stąd, że wielokrotnie na całym świecie zdarzały się okresy kiedy kary tej nadużywano czy też wręcz były to tzw. "mordy sądowe". Daleko szukać nie musimy ...

Ale utylizacja to co innego

Jeśli już sprawca absurdalnego mordu w Kamiennej Górze, musi podlegać takim procedurom jak ludzie, to niech będą proste w takich niepodlegających wątpliwościom przypadkach. Krótkie posiedzenie sądu, opinia biegłych i decyzja o LIKWIDACJI. Nie nazywałbym tego KARĄ ŚMIERCI, bo KARA ma mieć choć cień aspektu wychowawczego. U wisielca, trudno jest zbadać czy zastosowany środek go zresocjalizował. W wypadku tak potwornych zbrodni, pozbawionych jakiegokolwiek sensu czy usprawiedliwienia twierdzę, że zabicie czegoś co tylko anatomicznie przypomina człowieka jest jedynie utylizacją niezwykle szkodliwego i niebezpiecznego odpadu. Bez znęcania się i dodatkowych okrucieństw. Dlaczego mielibyśmy go zachować przy życiu? 
Bo go jakaś łaska boska uleczy, oświeci? 
Bo może będzie sobie studiował jak Breivik? 
Jeśli to coś będzie nadal żyć, to ktoś musi się nim zajmować, tracąc czas i narażając się na śmierć z jego ręki w chwili nieuwagi. 
Tak przecież czynimy z psem, który na skutek jakiejś choroby czy złego wychowania przez ludzi jest groźny i nic nie można zrobić. Trzeba uśpić, choć żal bo pies to stworzenie w niczym od nas nie gorsze. 
Nie podnoszę tu aspektów ekonomicznych utrzymywania dożywotnich więźniów, bo to populizm... A argument żaden.

A hieny z tego żyją ...

Media mają prawo informować o niemal wszelkich wydarzeniach, nawet tak okropnych jak zabicie 10-letniej Kamili. Później powinna się pojawić informacja o procesie i jego wyniku. Jest jednak inaczej. Mamy ciągnący się spektakl we wszystkich programach, prasie itd.
Wczoraj w TVP Info, widziałem kilkunastominutową relację. Reporter prowadził rozmowy ze zgromadzonym w Kamiennej Górze tłumem oburzonych mieszkańców. Niczego to nie wnosi, niczego nie wyjaśnia, a czyni tylko z tego tragicznego zdarzenia jakieś reality show !
Sądzę, że wszystkie stacje TV i radiowe posłały tam swoich gończych, żeby zbierali informacje. Pytam jakie i czy do czegokolwiek potrzebne? Potrzebne do zapełnienia czasu antenowego, paru kolumn gazety papierowej czy wirtualnej. 
Szczytem jednak obrzydliwości wykazała się jedna z najbardziej szmatławych gazet. Opublikowała zdjęcia poranionej ofiary. Oczywiście na pierwszej stronie i w dużym formacie. Nawet najgorszy cham, bydlak, produkujący korespondujące jakością z jego poziomem wydawnictwo, powinien się chyba pohamować?
A wiecie co by go powstrzymało? Gdyby po takiej publikacji, sprzedaż jego gazety spadła choć o kilka procent. Nie łudźmy się, nie spadnie, a wzrośnie...

To MY za to odpowiadamy


Może nieelegancko, ale po ludzku skomentował ten skandal redaktor radiowy Piotr Maślak. Dokonując codziennego przeglądu prasy, zwrócił się do autorów tej skandalicznej publikacji:
"... czy wam kompletnie odjebało ...!"
Owszem wulgarnie, ale są sytuacje kiedy nawet takie słowa i nawet na antenie wydają się zbyt łagodne. Mam nadzieję, że żadnemu nadgorliwcowi nie przyjdzie do głowy ukarać mojego imiennika za słowa, nad którymi nie mógł zapanować. Ja ze swej strony przyłączam się do tego informując wszystkich, że nigdy nie użyję tej gazety nawet do wytarcia dupy.

Z pewnością to co napisałem trafi do nielicznych. Nie czuję jednak w sobie posłannictwa (na szczęście) i koziołkową ambicją nie jest oświecanie powszechne. Piszę do tych, którzy tu zaglądają...
I Wam właśnie powiem: 
Jeszcze nigdy żadnego tekstu nie pisałem tak błyskawicznie i bez wątpliwości. Z pewnością styl na tym ucierpiał, ale już ktoś z Was zwrócił mi anonimowo uwagę, że styl mojej pisaniny jest koślawy. 
Z pewnością też, ten koziołkowy felietonik naładowany jest emocją jak żaden z dotychczasowych.
Literówki oczywiście poprawię... , jak mi cholera minie.
  

15 sierpnia 2015

Nie było żadnego cudu !

"Cud nad Wisłą" J.Kossak
Dokładnie taki obrazek, w postaci dość podniszczonej przedwojennej pocztówki, to mój pierwszy kontakt z wiedzą o bitwie o Warszawę w 1920 roku. Mogłem mieć 5-6 lat kiedy znalazłem ją wśród zdjęć i pamiątek rodzinnych. Tata objaśnił mi wydarzenie symbolicznie na pocztówce przedstawione w sposób taki jaki był możliwy do pojęcia dla umysłu dziecka i czasów w których o wojnie polsko-bolszewickiej mówić nie było zbyt bezpiecznie.  O Dziadku, też wiedziałem, że walczył w Legionach i był ranny. A że w walce z Bolszewikami, to wiedza o kilka lat późniejsza. Opis tego zdarzenia znajdziecie w zakładce "Wspomnienia Taty (1928-45)".

Upływ czasu sprzyja legendzie

W tym wypadku rozbudowie legendy sprzyjał także brak możliwości jawnej rozmowy o wydarzeniach z wojny polsko-bolszewickiej. Pół wieku "nasi" inżynierowie dusz starali się wymazać wydarzenia, które chwałę Polsce i podziw cywilizowanego świata przyniosły, obnażając przy tym prawdziwe intencje komunistycznego monstrum.
Tak więc walki w okolicach Radzymina, czyli dosłownie na progu stolicy, obrosły legendą której charakter wynikał też z rzeczywistości jaka towarzyszyła nam przez lata PRL. Dobrym przeciwstawieniem komunistycznej magmy w której wszyscy grzęźliśmy, była postać dzielnego i uczciwego księdza Ignacego Skorupki. I tak jak na obrazie, do dziś widzimy go z krzyżem w ręku, porywającego do boju młodzież pospiesznie przekształconą w żołnierzy. Brakło im wyszkolenia, nawet obycia z bronią, a i wyposażenie było niepełne. Nie brakło im jednak z pewnością determinacji oraz wiary w cel walki. Taki kapelan ochotnik, jakim był ks. Skorupka, ogromnie pomógł zapanować nad lękiem i zwątpieniem. Zapłacił za to życiem. Czy rzeczywiście biegł na czele prowadząc do ataku batalion Legii Akademickiej ?
Na obrazie mamy też Matkę Boską, która ukazała się na otuchę Polakom i ku przerażeniu Bolszewikom. Sądzę, że są do dziś tacy którzy kojarząc nazwę "Cud nad Wisłą" i alegorię Kossaka pod tymże tytułem, przyjmują przekaz dosłownie.
Co do tego drugiego elementu ... jestem gotów uwierzyć. Gdybym znalazł się w tej bitwie, to ze strachu z pewnością widziałbym Matkę Boską, ze trzy chorągwie jazdy anielskiej, H. Pottera, a nawet  Myszkę Miki. Najpewniej zaległbym gdzieś w bruzdach wrzeszcząc i napełniając spodnie ze strachu.

A ksiądz Skorupka?

Trudno sobie wyobrazić, żeby ksiądz biegł na czele ze wzniesionym krzyżem, de facto zastępując dowódcę nacierającej piechoty. Byłoby to nie tylko dziwne, ale i niemądre. Ksiądz Ignacy Skorupka, jak udowodnił swoim udziałem w ataku, był człowiekiem wielkiej odwagi, ale nie wariatem. 
Towarzyszył swoim podopiecznym od miejsca koncentracji pułku, służąc wsparciem kapłańskim i koleżeńskim. Ruszył razem z nimi do natarcia, choć nie było to obowiązkiem kapelana. Udzielał ostatniego namaszczenia bezpośrednio na polu walki, a jego odwaga i opanowanie mobilizowały innych. I w czasie tej kapłańskiej posługi dosięgnęła go kula. Nawet dokładnego miejsca gdzie poległ nie umiano ustalić tuż po bitwie. Czy zginął na miejscu, czy zmarł przeniesiony do pobliskiego gospodarstwa? Wersji jest kilka, jak to w takich sytuacjach bywa sprzecznych. I oczywiście każda ma... naocznych świadków.
Pogrzeb walecznego księdza i jego uroczysta oprawa, były podkreśleniem wielkiego czynu do którego tylko ludzie niezłomnego charakteru są zdolni. Ofiary życia i świadectwa miłości do ludzi i ojczyzny. Stał się zasłużenie jednym z symboli bitwy o Warszawę 1920. Swój zawód traktował poważnie, wypełniając swoje obowiązki z oddaniem ponad wszelkie oczekiwania. Tym zasługuje na najwyższy szacunek.
Jeśli poczytamy o krótkiej jego pracy wśród Polaków w Rosji, później w Łodzi to docenimy jego charakter, a śmierć będziemy widzieli jako "jedynie" ostatni silny akord i finał pracowitego i pożytecznego człowieka.
Figiel historii sprawił, że cokół szykowanego pomnika księdza Skorupki posłużył za element znanego Warszawiakom pomnika "Czterech śpiących". Figury pomnika najpierw wykonane były z pomalowanego gipsu, co doskonale koresponduje z jakością polsko-radzieckiego braterstwa broni, które ów monument miał symbolizować. Zastąpiono je wkrótce figurami z brązu, wykonanymi w odlewni... niemieckiej, w radzieckiej strefie okupacyjnej Niemiec. 
Czy Mrożek wymyśliłby lepiej?
Swoją drogą o historii choćby kilku znanych powszechnie pomników warto byłoby coś napisać.
"Pomnik braterstwa broni" czyli "Czterech śpiących"


Ale kto "stworzył" CUD ?

Kiedy rosyjska horda dotarła na przedmoście Warszawy, wielu było przekonanych, że porażka jest nieuchronna. Walki pomiędzy 12 a 16 sierpnia odwróciły wszystko i obroniły Polskę, a może i Europę przed strasznym losem na 20 lat. Krótko? Być może, ale 20 lat wiele znaczy. 
Określenie "Cud nad Wisłą" pojawiło się natychmiast po bitwie. Używane było nie z wiary w boską pomoc i ochronę, a z chęci pomniejszenia zasług marsz. J.Piłsudskiego i jego sztabu. Jak każda wybitna jednostka miał swoich zaciekłych oponentów. Niektórzy z nich to także ludzie godni szacunku. Ale byli tacy, którzy nie mogąc przełknąć faktów, głośno gardłowali o tym, że "nieudolny" Piłsudski przegrałby, gdyby nie przypadek, zatem... CUD !
Personalnie autorstwo określenia "cud nad Wisłą" przypisuje się Stanisławowi Strońskiemu. Nota bene, jego artykuł z 1922 roku - "Usunąć tę zawadę", dał początek kampanii oszczerstw i obelg wymierzonych w prezydenta Narutowicza. To, że skutków tej publikacji publicznie żałował, a kilkanaście lat później przyznał, że artykuł ten uważa za największy błąd w swoim życiu, niczego nie zmienia. Szkoda, że my nie wyciągamy wniosków z historii i w III Rzeczpospolitej znów ujadamy jak kundle na siebie nawzajem. 

Nie Piłsudski, a Rozwadowski !

Gen. Rozwadowski (1866-1928)
To nieco nowsza i nadal modna  interpretacja mająca podważyć zasługi zwycięzcy wojny z Bolszewikami. 
Piłsudski i Rozwadowski raczej sympatią się nie darzyli. Piłsudski nie miał wojskowego wykształcenia, a i praktykę skromną. Do sztabowych prac odnosił się często z lekceważeniem. Rozwadowski zaś był zawodowym wojskowym, z praktyką i zdolnościach sztabowca. Miał też pewne ambicje polityczne, do których z kolei brakowało mu zdolności. 
Ale w tym decydującym okresie wojny z sowiecką Rosją, o rozsądku ponad osobiste odczucia obu panów, świadczą fakty. Ten pierwszy w najtrudniejszej chwili wezwał Rozwadowskiego z Francji i mianował szefem sztabu. Ten drugi rozumiał swój obowiązek wobec Polski jak należy i wykonał swoje zadanie perfekcyjnie. Czy można więc gen. Rozwadowskiemu przypisać autorstwo zwycięstwa? Nie. Każdy plan o decydującym znaczeniu zatwierdza głównodowodzący. On też wybiera główną koncepcję działań. Żaden też głównodowodzący osobiście nie rozpisuje szczegółowo ról dla poszczególnych aktorów dramatu. Robi to szef sztabu i jego zespół. Odpowiedzialność za wynik działań jednakże spada na wodza naczelnego, a nie jego szefa sztabu. Cytując prof. G.Nowika: 
"Szef sztabu nie ma nazwiska"
Wyważony ten w swoich wypowiedziach historyk nie umniejsza zasług gen. Rozwadowskiego, ale przecież tegoż szefa sztabu "ktoś" wybrał... Wybrał trafnie.  Czy za błędy strategiczne 1939 roku obwiniamy gen. Stachiewicza? Niektórzy nawet nie wiedzą kto to.

Kto zatem się zasłużył ? Chyba wielu.

Generał Wł. Sikorski, mając przeciw swojej 5 Armii trzykrotnie silniejszego przeciwnika, nie tylko utrzymał front, ale z sukcesem prowadził działania zaczepne. Choć 20 lat później okazał się nieumiejętnym politykiem i człowiekiem małostkowym, to w tej próbie pokazał godne podziwu zdolności jako dowódca.
Generał Haller, dysponując najsłabszymi pod względem wyszkolenia jednostkami, utrzymał linię obrony na przedpolach stolicy, dając czas na koncentrację i uderzenie znad Wieprza.
Największa zasługa przypada zaś tym, nieznanym dziś z nazwiska oficerom i szeregowcom, walczącym w lokalnych potyczkach, których było kilkadziesiąt, w ciągu tych kilku dni. Walka pod Ossowem, w której zginął ksiądz Ignacy Skorupka była jedną z nich. Ani największą, ani najważniejszą. Może nawet nieistotną dla całości. Nie umniejsza to jego indywidualnego bohaterstwa.

Największa nasza przewaga

Armia bolszewicka górowała nad armią polską liczebnością. Ale na szczęście tylko tym. Była to gromada dzikusów o nikłej świadomości. Zorganizowana według jakże charakterystycznego schematu :
"Kamandir, komisar i biezpagonnaja swołocz"
Oni mieli zanieść "szczęście" nam i całej Europie
I choć odmówić talentu Tuchaczewskiemu byłoby wielką niesprawiedliwością, to cóż mógł uczynić dysponując tak nędznym materiałem ludzkim?

Wojsko Polskie było dobrze dowodzone. Po załamaniu się ofensywy i odwrocie, morale armii było mizerne, co jednak udało się zmienić. Determinacja większości żołnierzy była w decydującym momencie atutem niezmiernie istotnym. Duża tu zasługa hierarchów kościoła katolickiego. Księża mobilizowali całą ludność do wysiłku, a liczni kapelani wspierali żołnierzy. Skorupka jest oczywiście pomnikowym przykładem, najbardziej znanym, ale jednym z wielu. 
Od 13 sierpnia marsz. J. Piłsudski odwiedzał oddziały grupowane w okolicach Dęblina i swoją obecnością ogromnie podnosił morale żołnierzy, którzy mu ufali. 16 sierpnia ruszyła operacja, podczas której towarzyszył pierwszorzutowym oddziałom. To ważne i nawet ci z nas, którzy nie byli czy nie są wielbicielami Marszałka chyba to przyznać muszą?
ppłk. Jan Kowalewski
Mieliśmy znakomity wywiad i specjalistów, którzy złamali sowiecki szyfr "Rewolucja". 
Jak porucznik Jan Kowalewski, na nudnym nocnym dyżurze, rok przed Bitwą Warszawską dał początek metodom łamania szyfrów bolszewickich i co z tego wynikło, możemy czytać w książkach profesora Nowika. 
W dużym uproszczeniu można stwierdzić, że Piłsudski podjął ryzykowną grę o wielką stawkę... widząc karty przeciwnika jak na dłoni. Ryzyko było, ale nie ślepa odwaga i wiara w szczęście.

Zwycięstwo na przedpolach Warszawy zawdzięczamy sobie. Konsekwencje ewentualnej klęski spadłyby na całą Europę. Były jednak kraje/narody których pomoc nie powinna być zapomniana. O tym....Komu i czy jest za co dziękować ? KLIK.

02 sierpnia 2015

"Kolumbowie" w błyszczących dresach ?

Niedawno oglądałem dyskusję historyków o budowie systemu edukacji, po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku. Ciekawe. Złączenie i ujednolicenie szkolnictwa z trzech zaborów, a w wypadku zaboru rosyjskiego niemal budowa od podstaw. Uwzględnienie sporych grup mniejszości narodowych tak, aby pozwolić im na rozwój z poszanowaniem języka i odrębności kulturowych. Te i inne zadania wymagały ogromnej pracy, pomysłu na szybką i sprawną organizację, a przede wszystkim pieniędzy, pieniędzy, pieniędzy... (i tak jeszcze z 10 linijek).
W przededniu II Wojny Światowej, roczną ilość absolwentów szkół każdego szczebla mieliśmy na poziomie Francji czy Niemiec. Oczywiście w sensie procentu populacji, a nie w liczbach bezwzględnych. Choć system nie był doskonały i nie w każdym regionie równo rozwinięty, to dyskutujący w programie specjaliści jednoznacznie ocenili budowę systemu oświatowego w II RP jako sukces.
W dyskusji pojawił się jeszcze jeden aspekt. Zorientowani w realiach międzynarodowych, konstruktorzy polskiej państwowości, zdawali sobie sprawę z bliskiego zagrożenia. Przewidywali, że jedno pokolenie dzieli Polskę od chwili, kiedy czeka nas bój o zachowanie niepodległości, z trudem po 150 latach odzyskanej. 
F. Foch zapoznawszy się z założeniami Traktatu Wersalskiego, ocenił, że nie jest to traktat pokojowy tylko rozejm na 20 lat. Niestety nie pomylił się ten mądry człowiek, marszałek trzech krajów i zdeklarowany przyjaciel Polski.
Zatem cały system kształcenia i wychowania młodzieży musiał oprócz przekazu wiedzy, budować poczucie więzi z własnym krajem, państwowością. Wpajać sposób myślenia i kształtować cechy, których zbiór umownie nazywamy patriotyzmem i miłością ojczyzny. Tak aby ci ludzie bez wahania i z pełną determinacją stanęli murem za naszą niepodległością.

Czy się udało ?

Dziś z historii lat czterdziestych ubiegłego wieku wiemy, że tak. Chęć walki w obronie kraju, była w 1939 roku powszechna, tak jak i wiara w ostateczne zwycięstwo. Bili się dzielnie weterani I Wojny Światowej i ludzie młodzi, którzy weszli w dorosłe życie po 1918 roku. Najwyższej próby patriotyzm i zaangażowanie, od klęski nas nie uchroniły. Bo tylko w bajkach możliwe, że garstka o mężnych sercach, odnosi ostateczne zwycięstwo nad wielokrotnie silniejszym, ale nikczemnym duchem przeciwnikiem.

"Bóg jest po stronie silniejszych batalionów" /Napoleon Bonaparte/

Ale bez tak spójnego i powszechnego sprzeciwu wobec najeźdźców nie byłoby zaciętej i walecznej obrony. Nie byłoby polskich żołnierzy walczących później na wszystkich frontach. We wszystkich rodzajach sił zbrojnych budzących podziw sojuszników i respekt u przeciwników. Nie powstałaby konspiracja i podziemne państwo z trzystutysięczną Armią Krajową, która gdyby okoliczności nam sprzyjały, mogła stanowić znaczną siłę w wyzwalaniu Polski. Nie byłoby także armii partyzanckiej, która choć bez szans powodzenia, stawiała opór najeźdźcy do lat pięćdziesiątych.
Mielibyśmy natomiast jakiegoś swojego Petain'a czy Quisling'a, a od roku 43 czy 44 liczne komunistyczne bandy upatrujące łupów i korzyści rozmaitych, w powiązaniu ze zbliżającą się następną okupacją. Trochę ich oczywiście było, ale to margines. Tak w sensie liczby jak i jakości. Pewnie do szkoły polskiej nie chodzili, albo... dużo wagarowali.

Zmarnowany kapitał ?

Sierpniowym popołudniem na ulice Warszawy wybiegli odważni ludzie, gotowi oddać życie za Polskę. Choć częścią z nich nie kierowała odwaga, a jedynie euforia i młodzieńczy optymizm.  Byli wśród nich najzdolniejsi, najlepiej wychowani, mogący odbudować kraj po zakończonej wojnie. Lwiej części z nich, przypadła w udziale śmierć. Czasem bohaterska, czasem przypadkowa, a bywało, że wręcz głupia. 
Spośród tych którzy przeżyli, wielu nigdy nie otrząsnęło się z potwornych doświadczeń, których tacy jak ja w żaden sposób nie mogą sobie wyobrazić. Liczni z tych którzy przetrwali piekło Powstania, zostali przez komunistów zakatowani, jak na przykład por. "Anoda" (Jan Rodowicz).
Moje opinie o Powstaniu i winie za jego rozpoczęcie, opisałem dwa lata temu. Są to oczywiście przemyślenia na miarę dostępną dla koziołkowego rozumku. :

Nie wszyscy uczestnicy Powstania Warszawskiego byli z pewnością wzorem cnót wszelakich, ale generalny taki ich obraz jest prawidłowy. Byli tacy, którzy dokonawszy czynów godnych najwyższego podziwu polegli, a mieli na przykład wrodzoną skłonność do przygód awanturniczych. Nikt nie wie czym zajęliby się i czy chwalebny byłby ich życiorys, gdyby nie kończył się w roku 1944. Już w trakcie Powstania, przyłączali się do walki ludzie bardzo różnego pochodzenia i jakości. Czynili to z bardzo różnych pobudek. Ale nic w tym nienormalnego.
Nie jest prawdą, że Powstanie Warszawskie pogrzebało całą młodą inteligencję. Czemuż miałaby się ona cała znaleźć w Warszawie? Spytać mógłby o to mieszkaniec Krakowa, Rzeszowa czy... Zgierza.
W jakiś sposób, przerażająca swoim rozmiarem i bezsensem ofiara z 200 tysięcy ludzi i pięknego miasta, dała pewien początek. Przez ponad 40 lat historia i mit tego niezwykłego zrywu inspirowały nas wszystkich. Dawały wiarę, że nikt nas ujarzmić nie może. Że nie możemy ustawać w dążeniu do wolności, którą kiedyś zdobędziemy. Udało się 45 lat po heroicznym wyczynie Tych, którzy walczyli i ginęli w gruzach stolicy. Chyba nie jestem odosobniony w przekonaniu, że także dzięki Nim mamy znów Polskę?

A tytułowi "powstańcy" w dresach? 

Nie udało się Niemcom mimo ich wielkich wysiłków zniszczyć oporu w Polsce. Zastąpili ich Sowieci. Znaleźli wśród nas jakieś poparcie i przez niemal pół wieku dokonali zniszczeń w naszej mentalności, które choć mniej widoczne od tych materialnych większy ciężar mają niż gruzy Warszawy i wszystkich polskich miast. Tacy jak ja, także nieco starsi i nieco młodsi, urodzili się pod sowiecką okupacją okraszoną groteskową symboliką polskiej państwowości. Wszystko to było niejednoznaczne, pomieszane. Nawet jeśli ktoś miał szczęście i wychował się pod opieką takich rodziców jak moi, którzy dobrze umieli wskazać czym PRL od Polski się różni, to jakimś skażeniom ulegał. Wiele rzeczy nam się podświadomie miesza. Kontestowanie każdej władzy wydaje się cnotą. Każda administracja wydaje się aparatem nacisku. Każdy protest  przyjmujemy a priori jako słuszny.
Patrzę na maszerujących 11 listopada krzykaczy w glanach, skandujących hasła, których nie rozumieją. Posługują się wizerunkami polityków takich jak R. Dmowski, którego znają tylko z nazwiska. Swoim zachowaniem obrażają jego pamięć i idee. Nazywają siebie : patriotami, narodowcami czy (co najbardziej "lubię") "prawdziwymi Polakami".
Te same lub podobne grupy nie uszanują nawet obchodów rocznicowych 1 sierpnia i licznie gromadzą się, żeby "obuczeć" bo... lubią to.
Mamy jeszcze bandytów zrzeszających się pod pozorem sympatii dla jakiegoś klubu piłkarskiego. Eufemistycznie nazywani są kibolami. Oni także sięgają do jakiejś chorej przeróbki i mieszanki różnych ideologii. Używają symboliki która miesza znak PW ze swastyką. Ale w tych pustych głowach nie ma wahania.
Wszystkie te stowarzyszenia niedouczonych śmieci są efektem i sukcesem dziesięcioleci pracy sowieckiego aparatu. Efektu tego nie da się tak łatwo usunąć...
I tak w ten dzień rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, sobie kozioł rozmyśla. O bohaterach, którym odwagi zazdrości. O straconych nadziejach i tych, którzy nie doczekali Polski. A my ją mamy i "buczymy".
Myślę też, że gdyby w jakichś, dziś na szczęście abstrakcyjnych okolicznościach miało dojść do powstania, to inny byłby skład powstańczej armii. Na ulice pierwsi wybiegli by kibole i wygoleni "narodowcy" w glanach z karkiem rozmiaru 48. Bić oczywiście się umieją. Czy tylko wiedzieliby po co?