25 lipca 2021

Pokój 1014, "ITD" czyli o doj-Ż-ałości studentów.

Julio Kovalsky "Hildo" powiesił się w DS-8 "Koga" Politechniki Gdańskiej, w pokoju 1014. Tak zwyczajnie. Na sznurku zaczepionym do kratki wentylacyjnej. Znalazł go jego kolega, Serghio. Piątek 1 marca 1985 roku. Wczesne popołudnie.
Ponure czasy. Stan wojenny się skończył, ale codzienne kłopoty z najprostszymi rzeczami narastały. Przeczekać? Jak długo? Życie studenckie toczyło się w cieniu tej rzeczywistości. Jedni studiowali, żeby jakoś polepszyć swój start w życie zawodowe w PRL. Inni starali się zdobyć paszport i uciec z tego najweselszego baraku w obozie sowieckiej okupacji. Dla niektórych studia to ucieczka przed wojskiem. Choć ta grupa raczej wybierała studia łatwiejsze od politechnicznych. 
Obcokrajowcy studiujący u nas także nie byli w łatwym położeniu. Trudno im było niektóre mechanizmy zrozumieć i ułożyć sobie choćby tymczasową egzystencję.

 

Czy studenci podbijają statystykę samobójstw?

Nie wiem. Natomiast samobójstwa wśród nich się zdarzały i zdarzają. Z powodu oblanego egzaminu? To efektowne wyjaśnienie, ale wątpię. Młody samobójca to raczej ofiara skumulowanych niepowodzeń i niekorzystnych przypadków oraz cech własnej osobowości. Oraz? A może przede wszystkim ? A ten ostatni życiowy przypadek w jakimś pechowym ciągu jest impulsem do nieodwracalnej w skutkach decyzji. Natomiast w pamięci bliższych i dalszych znajomych zostaje powodem jedynym. I tak mamy samobójców z powodu zawiedzionej miłości, kłopotów finansowych czy klęski w jakiejś ważnej sferze życia. Taka "etykietka".
Na taki krok świadomie, w sposób przemyślany, chyba niewielu ludzi się decyduje. A jeśli, to raczej w wieku zdecydowanie późniejszym.
O samobójcach na naszej uczelni opowiadaliśmy sobie, ubarwiając rzeczywistość. Były to historie przekazywane przez kolejne roczniki. Każdy coś dodawał, żeby pokazać siebie jako lepiej poinformowanego. Czasem jeden wypadek był "rozmnażany". I tak ten sam nieszczęśnik stawał się bohaterem skoku np. ze Skrzydła B i ... kilku innych miejsc. Niektórzy srodzy wykładowcy mieli dopisanych samobójców, którzy skończyli ze sobą tuż po oblanym u nich egzaminie. I tu także często jeden nieszczęśnik był dopisany "na konto" egzaminu z matematyki, fizyki czy geometrii wykreślnej (zwanej "kreską").
Część tych historyjek było prawdziwych, część rozbudowanych o zmyślone szczegóły, a część całkowitą bajką. Bajki te krążyły latami z najróżniejszymi zmianami. Ze trzy tygodnie temu usłyszałem od absolwenta architektury z końca lat 90tych o samobójczym skoku. Ta historia opowiadana była już jako zdarzenie minione, kiedy ja zacząłem studia. On opowiedział ją w wersji naocznego świadka o koleżance... ze swojego roku.

A Hildo?

Wnuk polskich emigrantów. Urodził się 30 stycznia 1959 w Brazylii. W ramach programu stypendialnego przyjechał na studia do Polski. Szansa, ale i wyzwanie dużej miary. Pierwszy semestr przeszedł gładko i obiecująco. Później było coraz gorzej. Kłopoty z adaptacją, kłopoty językowe. Tęsknota za domem. Być może słabe przygotowanie wyniesione ze szkoły średniej.
Warunkowe rejestracje, urlopy zdrowotne, powtarzanie semestru. Pięć lat zajęło mu dojście do II roku.
Szans na ukończenie trudnych studiów na Wydz. Budowy Okrętów (wówczas Instytut Okrętowy) nie miał żadnych. 
Nie znałem go. Dopiero po jego samobójczej śmierci przypomniałem sobie, który to z 300 mieszkańców "Kogi" znanych mi z widzenia.
Nie wiedziałem też wcześniej o jego dziwnych zachowaniach. Stanach depresji i nadpobudliwości czy nawet agresji. W pewnym momencie po ataku szału trafił do szpitala psychiatrycznego na Srebrzysku. Wrócił po kilku miesiącach z zaświadczeniem o zdiagnozowanej chorobie, ale zdolności do dalszej nauki. Kilka miesięcy później powiesił się. 
I choć tragiczne to zdarzenie wstrząsnęło akademikiem, to dość prosto je sobie tłumaczyliśmy. Kilka miesięcy później mieliśmy następne samobójstwo. Andrzej B. powiesił się w budowanym dla niego domu. Nie znałem go. Student V roku (studia 6letnie). Jak później mówiono, przyczyną mogły być długoletnie napięcia w domu rodzinnym. Dla kolegów z roku jego samobójstwo było zaskoczeniem.
Ale na bazie plotek, domysłów i zmyśleń, ktoś "połączył kropki" i znalazł teorię wyjaśniającą te samobójstwa wskazując winnego...

Dziekan

Docent dr Witold Kurski był prodziekanem ds. studenckich od roku 1984.
Był uznanym autorytetem w dziedzinie wytrzymałości. Tak w zakresie skomplikowanej teorii jak i jej styku z praktyką inżynierską. Był też zapalonym szybownikiem i żeglarzem jachtowym. Każdy z nas na V semestrze musiał przejść u niego egzamin z Wytrzymałości Materiałów. Pisemny był trudny, ale dobrze prowadzone ćwiczenia przez Piskorskiego, Trębackiego czy także (sic!) Drewkę dawały szansę na jego przejście. Ustny u Kurskiego był już ruletą. 
Pytania: 
Gdzie jest 3ci moment?, Hook?!, Hak! (rozkład naprężeń w haku), przeszły do anegdot. Najbardziej lubię:
- Proszę siadać. Koło Mohra.
- Koło kogo?
- Przyjdzie pan na poprawkę.
Ci którzy wybrali specjalność Budowa Okrętów Morskich czyli "kadłuby", na VII semestrze zdawali też u doc. Kurskiego egzamin z Mechaniki Ustrojów Okrętowych. W uproszczeniu można to określić jako analizę wytrzymałości rusztów.
Z perspektywy lat widzę pewną zabawną dziś dla mnie prawidłowość. Zdawaliśmy po III semestrze egzamin z Mechaniki, nie bardzo ogarniając. Po kolejnych 2 semestrach Wytrzymałości, Mechanikę zrozumieliśmy. I dwa semestry MUO rozjaśniały nam z kolei zagadki Wytrzymałości. A MUO? Chyba tylko Wojciech Puch to w pełni opanował. Wiedza to tajemna.
Tak więc doc. Kurski był kojarzony z trudnym etapem studiów. Nie był lubiany.
Czy dlatego, że wykładał trudny przedmiot?
Dlatego, że kojarzył się z dość osobliwie przeprowadzanymi egzaminami?
Z pewnością także. Ale był mało kontaktowy, oderwany od rzeczywistości. Powierzchowność i sposób bycia miał także dość odpychające.
Zatem łatwo było plotki o okolicznościach samobójstw spleść z wizerunkiem "złego" dziekana. 
I tak pojawiła się ...

"Szlachetna" inicjatywa

Student to stworzenie trudne do opisania. Studenci jako grupa także, a na dodatek nieprzewidywalna. Ale o tym słów kilka na koniec będzie.
Nikt nigdy nie ustali kto rozpoczął, kto podrzucił myśl. I nie doszukujmy się jakichś spisków czy nawet zaplanowanej strategii. Powstała myśl stworzenia petycji. Petycja miała na celu skłonienie dziekana do dymisji. Jej fundamentem był brak umiejętności dziekana jako pedagoga. Jaskrawymi tego dowodami miały być dwa wyżej wspomniane samobójstwa. Zbierano podpisy. Jedni podpisywali z przekonaniem popartym bardzo już rozbudowaną i powszechnie znaną dramatyczną historią. Inni nie podpisywali. a to dlatego, że bali się konsekwencji lub z racji wątpliwości.
Nie pamiętam czy petycja formalnie zaistniała. Chyba nie. Ale pojawiła się i rozkręciła emocje.

Dziennikarka z ITD

Jedna z naszych koleżanek bardzo zaangażowała się w sprawę i zainteresowała nią młodą dziennikarkę ze studenckiego, ogólnopolskiego tygodnika. Sumiennie i uparcie Elżbieta Isakiewicz starała się zebrać informacje z rozmów tak ze studentami, jak i drugą stroną. Bo był to już konflikt dwóch stron jednoznacznie określonych. 
Młoda, pełna zapału dziewczyna biegała po wydziale z wielką płócienną torbą i magnetofonem. Redakcja ITD była jej pierwszą pracą i tam zdobywała szlify dziennikarza (dla pseudo feministek: DZIENNIKARKI). Dziś nic niezwykłego, ale wówczas to pierwsze próby dziennikarstwa śledczego. 
Owocem jej dociekań był artykuł, który miał wywołać wstrząs i nagłośnić sprzeciw gnębionych żaków. Sprzeciw wobec złym relacjom studentów z dziekanem. Nie wiem czy wtedy określenie mobbing istniało. Nie wiem także czy byłoby adekwatne.

"Piorun" chybił czy uderzył zbyt późno ?

Artykuł E.Isakiewicz "Stąd do wieczności" ukazał się w tygodniku ITD 16 lutego 1986 roku (nr 7/1293). Niemal rok po samobójstwie Hilda. Był dla nas ciekawostką, powodem do domysłów, kto kryje się pod zmienionymi imionami osób, których wypowiedzi są w nim cytowane. Ale emocje już opadły. Zajęci byliśmy kolejną sesją, własnym życiem.

 
Sam artykuł jest zbiorem urywanych wypowiedzi i celowo lub przypadkowo świetnie oddaje emocjonalną atmosferę wokół zdarzenia i rozwijającej się burzy. Chaos urywanych wypowiedzi studentów z którymi reporterka rozmawiała.
W artykule przewija się postać "Anki", która kreowana jest na kolejną potencjalną ofiarę "krwawego dziekana". W rzeczywistości była rozchwianą emocjonalnie dziewczyną o ponadprzeciętnej inteligencji, ale osobowości dziecka. W jak najlepszej wierze zbierała podpisy pod petycją i poprosiła dziennikarkę ITD o udział w sprawie. Miała wiele energii. Była lubiana. Studia skończyła.
W artykule są krótkimi zdaniami zasygnalizowane traumatyczne przeżycia studentów jakich doświadczali podczas rozmów z dziekanem. Jest i o zażywaniu relanium przed i po tych spotkaniach. Wspomniana "Anka" podobno nabawiła się za sprawą szykan nerwicy.
Najbardziej jednak drastycznym przykładem w artykule jest Hildo:
"Małgośka pyta czy pamiętają w jakim wyszedł Julio po jednej z rozmów z dziekanem. Trząsł się oblany potem, a panie w dziekanacie cuciły go kropelkami. Fakt"

Fakt ?!

Przyznać należy i oddać sprawiedliwość E. Isakiewicz, że w dalszej części artykułu wyraźnie przytacza wypowiedź doc. Kurskiego, który kategorycznie zaprzecza i twierdzi, że nie rozmawiał z nim nigdy.
Jednak wykreowane wydarzenie z kropelkami zafunkcjonowało. Ponury przekaz krążący wśród nas był jeszcze bardziej jaskrawy. Ta wizyta i rozmowa miała mieć miejsce kilka godzin przed samobójstwem Hilda. A to już przyznacie niemal horror.
Po kilku latach dopiero, kiedy nikt już o sprawie nie pamiętał dowiedziałem się, że faktycznie panie w dziekanacie podały krople czy tabletki uspokajające, kiedy Hildo przybiegł rozdygotany do dziekanatu. Ale... dziekana tego dnia po prostu nie było.
Tak nasze beztroskie plotkowanie i świadoma lub nie konfabulacja, obciążyły dziekana. Myślę, że napędem całej tej sztucznie wywołanej afery była nasza niechęć do W.Kurskiego i lęk przed trudnościami. Bardzo to nieładnie i czasem przypominam sobie tę historię. Dobrze, że nie było wtedy internetu. Dziś mielibyśmy setki wpisów i medialny lincz na dziekanie i nikt by się nawet nie próbował dowiedzieć ile prawdy jest w takiej sensacyjnej aferze.

"Ech... studenty, studenty"

Mówił płk. Zdzisław S. ze Studium Wojskowego P.G..
Jak już napisałem student to stworzenie trudne do opisania i sklasyfikowania.
Problem z tym stworzeniem jest złożony. Studenci to dzieci, które są przekonane, że są ludźmi dorosłymi. Zatem jak się z nimi obchodzić? 
Jak z dziećmi? Obraza. 
Jak z dorosłymi? Może być kłopot z porozumieniem.
Zatem traktować jak dorosłych, a otaczać opieką jak dzieci. Trudne. Karkołomne. Mało kto umie i ma cierpliwość. A na studiach nie ma na to warunków. Uczelnia nie jest wszak ochronką dla dojrzewających dzieci lat 19+.
Jest jeszcze prawidłowość dotycząca każdej dużej grupy ludzi. Pojedynczo często inteligentnych i wartościowych. Natomiast w dużej grupie zachowujemy się często tak jakby IQ najmniej inteligentnego zostało podzielone przez liczbę osób i taki "skorygowany" iloraz stał się ilorazem inteligencji każdego członka tejże grupy. To też wiem od... dziekana. Nie! Nie tego dziekana. To powiedział mi dziekan Ziółkowski, kilka lat później. Oburzyłem się wtedy strasznie, ale... po jakimś czasie zrozumiałem. To jedna z jego nauk pozazawodowych, za którą jestem mu wdzięczny.
Tak się zachowaliśmy właśnie. Wtedy w 1985 roku. I choć miałem niewiele oleju w głowie, to jednak jakaś chwila na refleksję mnie powstrzymała. Nie podpisałem petycji, która tak w formie jak i treści budziła nieufność. Jednak nadal trochę mi wstyd.
 
 

26 kwietnia 2021

OW Piecki. Rozmowa z "Lesiakiem" czyli zmierzch autorytetów.

Poznaliśmy się w lipcu 2006 roku na brydżowym spotkaniu "Sekty Fabiana", w Kazimierzu Dolnym. Ponieważ nie mam jakże modnej dziś, skłonności do mężczyzn, moja fascynacja Lesiakiem ma charakter wyłącznie intelektualny. 
Zawiedzeni?! A Lesiak i ja chyba nie.
Wiedza z tak wielu dziedzin, że zwraca to uwagę każdego, kto Lesiaka poznał. Umiejętność wypowiedzi, której mu zazdroszczę. I jeszcze najważniejsze. Wyważenie. Wie kiedy zakończyć wypowiedź stwierdzeniem: "Dalej wiedza moja nie sięga". I zawsze jest to w pół kroku przed rzeczywistym kresem wiedzy. Jak z płaszczem przedostatnim w piosence Młynarskiego. 

O.W. "Piecki" i rozmowa nad jeziorem

W przerwie między turniejami wdałem się w pogawędkę z Lesiakiem.
Rozmawialiśmy o zadziwiającej aktywności trolli internetowych. Facebook i Twitter były wówczas na początku rozwoju. Zatem ten zajadły i dokuczliwy jak wszy, podgatunek internautów, manifestował swoją obecność głównie w komentarzach notatek i artykułów na popularnych witrynach informacyjnych. Sama nienawiść do świata i ludzi. Składanie słów zdradzające marne opanowanie języka. Nie szanują niczyich dokonań, opinie specjalistów danej dziedziny mają za nic. Nawet Einsteina gotowi nazwać niedouczonym, nie wstydząc się śmieszności. Żadnych autorytetów. I absolutny brak określenia swoich przemyśleń na dany temat.

Skąd lub Z KĄD się biorą? Kim są? Dlaczego jest ich tak wielu? Czy kiedyś ich nie było?

Takie mi się nasuwały pytania. W swoim dość naiwnym, ale jak wówczas wydawało mi się logicznym rozumowaniu, wyobraziłem sobie, że to dzieci, które nudzą się podczas lekcji WueFu, z której są zwolnione i siedząc w pracowni komputerowej piszą bzdety. Leszek mnie w tej kwestii wyprowadził z błędu. 
To, że ktoś mówi lub pisze coś co wskazuje, że jest intelektualnie i komunikacyjnie na poziomie dziesięciolatka, nie wyklucza tego, że może mieć lat... 40. 
Lesiakowa teza zakłada także, że tej intelektualnej mierzwy i szlamu jest tyle samo co dawniej. Tyle, że dotąd nie mieliśmy z tego typu ludźmi nizin bezpośredniego kontaktu. Operowali gdzieś w swoich grupach. Bez możliwości zamanifestowania swoich "przemyśleń" na jakimkolwiek forum. Prócz ławki w obsranym przez psy i ludzi zakątku parku czy baru "Zulana".
Internet dał ten szeroki przekaz, a złudna anonimowość wypowiedzi w nim, wyzwoliła swobodę dotychczas niespotykaną. Bezkarność. Można powiedzieć wszystko. Zrównać się z tymi którym zazdrościmy. Wykrzyczeć swoje frustracje. Zapudrować kompleksy. I choć na chwilę uwierzyć, że nie ma żadnych autorytetów. Zatem? Nawet stać się autorytetem dla samego siebie. Absurdalne, ale możliwe.
A to właśnie autorytety przez całe życie wskazują nam drogę. Są jednak także presją. Jeśli są wyznacznikiem zadań, które sobie stawiamy to dopingują. Pomagają w rozwiązaniu i pokonaniu przeszkód. Często jednak jeśli nie umiemy tym zadaniom sprostać, wybieramy linię najmniejszego oporu, próbując je zdyskredytować. Głupie? Ale częste. I w jakichś momentach dotyczy to każdego chyba.

Na początku jest łatwo

Autorytetami są rodzice. Wszak zanim nauczymy się mówić i chodzić, obserwujemy, że znają receptę na wszystko. Wiedzą co zrobić kiedy jest zimno. Jak zasznurować buty. Potrafią wyczarować jedzenie, kiedy jeść się chce. Z zupełnie niewiadomego źródła mają wiedzę o tym, że w kontakcie jest prąd, który kopie, a żelazko parzy. Zwykle i tak paluchem swoim to sprawdzamy. I to może pierwszy akt działania małego kandydata na człowieka przeciw autorytetom.
Jak trochę podrośniemy, to zadajemy 120 pytań na godzinę, a mama i tata, zaciskając czasem zęby, cierpliwie na nie odpowiadają. Znają odpowiedź na pytanie z każdej dziedziny!
Ale nikt nigdy nie miał ojca ani matki, którzy byliby profesorami biologii, matematyki, chemii, astronomii, historii i filozofii oraz teologii i jeszcze kilkunastu dyscyplin nauki jednocześnie. Prawda?

Zatem czas do szkoły

W szkole jest PANI. Uczy czytać, pisać i rachować. Zwykle 7-8 latek zafascynowany jest kolejnymi porcjami wiedzy. Przy czym, nauczyciele na tym etapie naszego rozwoju, są jakimiś genialnymi tworami ponadludzkimi. Wydaje nam się także, że są integralnym elementem szkoły. Nie mają własnego życia. Po ostatnim dzwonku dematerializują się, aby pojawić się o 8ej rano następnego dnia.
Z czasem u młodego KANDYDATA na człowieka, pojawiają się wątpliwości. I to bardzo ważny moment próby dla jakości wychowania, nad którym pracują rodzice.

"Pani od biologii to wredna małpa!"

Z takim "odkrywczym" stwierdzeniem pewnego dnia wracamy do domu. Nawet jeśli to prawda, rodzice ustawiają nam ponownie azymut:
Może pani B. jest dość trudna, ale... 
Uczy cię biologii i na tym się zna! Skoro jest według ciebie wredna, to musisz uczyć się ile sił żeby przebrnąć. Jakim jest człowiekiem pani B. nie ma znaczenia dla twojej edukacji. To nauczyciel. Zatem w kwestii merytorycznej autorytet. Szkoła ma dawać wiedzę i po to tam chodzisz!
KONIEC. Dalszej dyskusji nie ma.

Ale Zenek Z. ma fajniejsze życie

To kolejna pokusa. Mama i tata mówią swoje, co jeszcze wiele znaczy, ale to ciągłe wymagania, którym coraz trudniej sprostać. I zaczynają uwierać. 
A Zenek? Dziewięć lat zajęło mu przejście siedmiu klas. Ale wieczorem siedzi w parku z kolegami. Pali papierosy "Orient", pije wino marki "Wino" i nikogo nie musi słuchać. Na dokładkę śmiało chwyta za kolano jedną z koleżanek, do której my nie mamy śmiałości nawet się odezwać. Za to śni nam się ona często i... Może Zenek to autorytet i dobry wzór do naśladowania?!
I tu rodzice nadal korygują. Tyle, że są jak operator latawca, który szybuje na coraz dłuższym sznurku. Korekta coraz trudniejsza, a im wyższy pułap tym wiatry i zawirowania coraz silniejsze. Z tej fascynacji Zenkiem, jeśli są cierpliwi i inteligentni, jeszcze nas jakoś wyprowadzą. Pokażą innych, którzy mają zainteresowania i umiejętności wyższej próby niż on. Wskażą jakiś atrakcyjny, wartościowy wzór. A jeśli mamy w domu normalne relacje i inteligentnych rodziców, to szybko zauważamy, że w zenkowym domu raczej patologia. Jeśli któryś element wychowania zawiedzie, wywracamy się na kolejnej zwrotnicy początkowego toru życia i z kandydata na człowieka stajemy się "czymś". Na przykład, ... kolejnym "Zenkiem". Szlamem i mierzwą o której rozmawialiśmy z Lesiakiem. (scroll up)
Te przykładowe bardzo proste dwie sytuacje z Zenkiem i panią od biologii, dotyczą wychowywania dzieci, które są dopiero kandydatami na ludzi. Rodzice, jeśli kochają i są odpowiedzialni za to co nomen omen zrobili, to dołożą wszelkich starań żeby ich dzieci stały się ludźmi. I to ludźmi wartościowymi i szczęśliwymi.
Coraz częściej jednak dzieci się hoduje, a nie wychowuje. Zamiast rodziców jest para reproduktorów, losowo wybranej jakości i dalszy los kandydata na człowieka zależy od najmowanych opiekunek i dziadków oraz szkoły, która w pojęciu coraz częstszym ma... wychowywać (!!!). Los takiego prefabrykatu człowieka jest już na starcie przesądzony. A wyjątki? Nie podważają moim zdaniem reguły.
Ale nie mam wykształcenia pozwalającego na wiarygodną ocenę skutków tej katastrofy, więc nie będę wątku rozwijał.
Nawet jeśli według "staromodnego" modelu, dom wychowuje, a szkoła daje edukację to w końcu...

"Latawiec" zaczyna latać sam

Przychodzi moment kiedy dalsze kierowanie naszym życiem przez rodziców jest niemożliwe, a próby czynione w tym kierunku szkodzą. Z kapitałem ich wskazówek i choć skromnym, to jednak bagażem własnych doświadczeń, decydujemy i wybieramy samodzielnie. Jeśli mamy szczęście, takie jak na przykład ja miałem, to nadal mamy wsparcie rodziców. Nie są już trenerami czy mentorami, ale szczerymi kibicami. Doradcami o wielkim zaufaniu. To bardzo uskrzydla. Znajdujemy kolejne autorytety. W różnych sferach życia i wiedzy inne. Wiemy już, że nie znajdziemy guru, który wie wszystko o wszystkim. A im bardziej poznajemy bezmiar świata tym więcej mamy niepewności. Coraz więcej pytań.
Wybieramy autorytety w tej dziedzinie nauki, która z racji wybranego zawodu nas interesuje. Może być to wykładowca lub ktoś kto w danej dziedzinie osiągnął wiele. Mimo, że możemy nie znać go osobiście. Ba! Może być to ktoś kto przez świat ten przemknął wiele lat przed naszymi narodzinami. Zostawił jednak po sobie imponujący dorobek i osiągnięcia, które pomagają następnym pokoleniom.
Jeżeli mamy jakieś pozazawodowe zainteresowania to też potrzebujemy w tej dziedzinie autorytetu. On nam wskazuje do czego w danej dyscyplinie dążyć i jak się doskonalić. Jakich ograniczeń przestrzegać. Gdzie szukać nowych doświadczeń. 
Jeśli pasjonujemy się na przykład żeglarstwem i przeczytamy w książce Mateusza Kuśnierewicza, że nie należy zbyt często zmieniać halsu w danych warunkach, to słusznym jest przyjąć to za pewnik, a nie merdać łódką dziwiąc się czemu przegrywamy.
Tak korzystamy z autorytetów. Ale czasem ...

... je zmieniamy

I to też jest w porządku. Uczymy się z życia, z książek, słuchając ludzi. I nierzadko stwierdzamy, że ktoś kto jest naszym autorytetem w jakiejś dziedzinie poszedł w innym kierunku niż ten, który nas najbardziej interesuje. Taka zmiana raczej nie dotyczy matematyki, fizyki i wszelkich dziedzin ścisłych. ale już w architekturze? To dziedzina wymagająca opanowania nauk ścisłych, ale i wolnej myśli, natchnienia. Takim natchnieniem może być autorytet powszechnie uznany jak Gaudi, ale i inżynier Karpieliński, który zaprojektował funkcjonalne i finezyjne budowle użytkowe. Nagle jednak poznajemy dzieła kogoś innego i one zaczynają nas inspirować. Nie przekreśla to ani naszych dotychczasowych dążeń i ścieżki rozwoju, ani też wartości autorytetów dotychczasowych. To po prostu nasz zwrot.
Zdarza się też, że ktoś kogo uznajemy za autorytet, oceniając według swoich zdolności analizy, zawodzi nas. Czy to jakimś czynem, czy sprzeniewierzeniem się idei lub zasadzie za którą go podziwialiśmy. To wielkie słowa, ale chodzi mi także o małe sprawy i autorytety także w dziedzinach drobnych pobocznych. W takiej sytuacji podążanie za "idolem" byłoby nierozsądne. Ten zawód jaki nam sprawił przyjmujemy jako gorzką naukę i idziemy dalej. Boli trochę, czasem bardzo. Zależy jak ważnej sfery dotyczył podziw i zawód.
Źle się dzieje jedynie wtedy gdy wybieramy model działania nazwany przeze mnie

"Drabiną Englerta"

Świetny to aktor, kiedyś idol pań w wieku dowolnym. A i chłopców. Kiedy "Zygmunt" stracił oko, płakałem. 
Zauważyłem, kilkanaście lat temu, że także człowiek o ciekawych przemyśleniach i inteligencji, która nawet najznakomitszym aktorom nie musi towarzyszyć. Holoubek uważał, że nawet przeszkadza.
W jednym z wywiadów sprzed roku może, opowiadał o drodze zawodowej aktora.
To świetny przykład. Bo tu autorytet dla każdego adepta sztuki scenicznej jest nieodzowny. Przedstawił to Jan Englert jako drabinę. Stoimy na dole i na szczycie drabiny siedzi sobie nasz autorytet. Mistrz. Z wielkim wysiłkiem wyciągając ręce sięgamy jego stóp. Ale pracą, talentem i szczęściem wspinamy się. Nielicznym po latach udaje się wejść po kolejnych szczeblach drabiny i spojrzeć mistrzowi w oczy. Osiągamy jego poziom. Świetna metafora i przemawia do wyobraźni. Nie odnosi się do świata teatru jedynie, ale ten przykład łatwy jest dla wszystkich do wyobrażenia. Ale zamiast pracą, nauką i wielkim wysiłkiem wspinać się po szczeblach bez gwarancji, że wejdziemy na szczyt, można ...

... przewrócić drabinę!

Jeśli ją obalimy i w naszym przekonaniu mistrz spadając z niej rozkruszy się w kawałki, to możemy stworzyć nową hierarchię. Nowe wartości. Te wieloletnie czy nawet wielowiekowe podważamy i zyskujemy w naszym dążeniu poklask gawiedzi. Składającej się z tego omawianego w Pieckach szlamu i mierzwy. A w miejsce autorytetów ustawiamy ludzi o pewnych zdolnościach uwodzenia tłumu, błyskotliwych lub choć chwytliwych wypowiedziach. Przede wszystkim takich, którzy głoszą poglądy takie jakie nam odpowiadają. A czasem sami kreujemy się na autorytet i NAPRAWDĘ wierzymy, że to zasadne.
- Co z tego, że oblałem II semestr z matematyki, skoro czuję i wiem jak budować statki! (autentyczne).
Znam takich paru. A równie szkodliwi są ci, którzy w jakiejś dziedzinie zdobyli wykształcenie, doświadczenie i niekwestionowane sukcesy. Sukces ich uskrzydlił, ale szybują już bez nawigacji jaką jest racjonalna samoocena. Tu posłużę się wypowiedzią prof. J.Doerffera. Znam ją z przekazu jego synowej. Sam z Profesorem nigdy nie miałem możliwości rozmawiać.
Otóż po powrocie z jakiegoś międzynarodowego sympozjum:
- Czy ty sobie wyobrażasz. Naukowiec z wieloma dokonaniami, potwierdzonymi doświadczalnie, uhonorowany przez najlepsze uczelnie, nagle uznaje, że skoro jest niekwestionowanym autorytetem w np. spawalnictwie, to musi zająć stanowisko w sprawach GMO i jego głos ma być przyjęty jako ocena specjalisty.
Od wielkości do śmieszności jeden tylko krok.
A jeśli doświadczony i ceniony monter konstrukcji stalowych uznaje, że doświadczenie daje mu placet na ocenę jakości szczepionek? To już chyba ma kwalifikacje na polityka. Nie mniejsze niż autorka youtubowych filmików celnie nota bene punktujących władzę. I tak została posłem... Przepraszam quasi feministki. POSŁANKĄ!.

Dość!

Kilka miesięcy te koziołkowe dywagacje przekładałem na blogowy "papier". 10 linijek napisane, 8 skasowane i tak w kółko. Piszę to sam do siebie. Coraz więcej jest rzeczy w tym naszym świecie których nie rozumiem. Mam coraz więcej pytań, a odpowiedzi?
Powodem tej mojej wydumki są fejsbukowe wymiany... Właśnie. Czego? Wydaje się, że informacji, opinii. Ale coraz częściej to tylko pole do wymiany ciosów. Nie rozmawiamy. Ripostujemy, w najlepszym razie. A zwykle strzelamy do siebie gównem i jesteśmy tym usatysfakcjonowani. Taka nasza jakość. Czy wszyscy stajemy się tą na początku przywołaną mierzwą i szlamem? Szkoda, bo internet w jego rozwijających się formach to pole do dzielenia się wiedzą, informacjami. Ale nawet na grupach, forach tematycznych, dominują frustraci i hejterzy. 

 
  
 

06 stycznia 2021

Edyta Górniak i Jan Paweł II czyli ocena "koziołkową miarką".


Naśmiewamy się ze wszystkich i ze wszystkiego. Wyszukujemy kogokolwiek i czegokolwiek, aby bez pardonu poniżyć, ośmieszyć. W ten kaleki sposób dowartościowujemy siebie. Inaczej już nie umiemy.
Edyta Górniak, została sprowokowana do wypowiedzi przed kamerami, na temat epidemii. 

I... 

niestety wypowiedziała się. Śmiali się wszyscy, nie szczędząc obelg, tej popularnej i lubianej przez wielu piosenkarce. Mnie także rozśmieszyła jej wypowiedź, tak jak i wiele poprzednich. 

Ale czy jesteście pewni, że trzeba z poczuciem wyższości zakrzyknąć...  IDIOTKA !?

Stanowczo NIE! 

Zauważona w 1990 na festiwalu w Opolu. Rozbłysła w 1994 piosenką "To nie ja!", zajmując II miejsce na festiwalu Eurowizji. Tuż przed konkursem rozmawiała z nią na antenie TVP Krystyna Loska. Krótką rozmowę zakończyła niespodziewana scenka. Nagle Edyta Górniak niemal rzuciła się do kolan K.Loski dziękując za wsparcie. Ta, z trudem opanowała zakłopotanie. I tu zobaczyliśmy prawdziwą Edytę. Absolutnie szczerą. Żyjącą swoim światem. Muzyką i śpiewem, który jest jej pasją i DAREM BOŻYM. Nie oburzajcie się na określenie "dar boży". Razi tylko tych z nas, którzy wiarę w Boga utracili, bo mnoży ich wątpliwości. Sam się z tym borykam. 
Ta dziewczyna z ponadprzeciętnym, jak twierdzą fachowcy, talentem wokalnym i nadnaturalną wrażliwością, osiągnęła sporo jako piosenkarka. Natomiast jest stworzonkiem nie mającym nic ze światem rzeczywistym wspólnego. Emocjonalnie i intelektualnie na poziomie niezbyt lotnej nastolatki. To powód żeby ją oczerniać? Śmiać się z niej!? Wytykać jej brak jakiegokolwiek wykształcenia ogólnego? Moim zdaniem nie! Idiotami, a może raczej cynicznymi manipulantami są ci, którzy dopuszczają do sytuacji, w których wypowiada się na tematy o których pojęcia nie ma. I co dużo gorsze, nie ma także świadomości tej niewiedzy. Ale skąd ma mieć?! Ma, zdaniem fachowców, talent wokalny. I cieszmy się z tego, bo daje radość wielu ludziom. Uważam tak mimo, że jej piosenki do nie mnie trafiają. Słuchając jej śpiewu metafizycznych konwulsji nie doznaję. Ale moje wyrobienie muzyczne jest na poziomie szumów. Nie mogę zatem oceniać kto jest dobrym, a kto złym piosenkarzem.
Słowacki przeniesiony do czasów współczesnych i podpuszczony do dyskusji o zmianach klimatycznych czy kierunkach rozwoju transportu kolejowego, także okazałby się ignorantem. Pisał jednak strofy, które dały mu w historii polskiej literatury jedno z pierwszych miejsc. Za sprawą Józefa Piłsudskiego, także wieczne miejsce spoczynku wśród królów. I tak każdego wybitnego, czy choćby wyróżniającego się w swojej dziedzinie człowieka oceniajmy. Tylko w tej!

Za dokonania w tej dziedzinie, która jest ich domeną. Czy ma talent? Czy rozwinął go właściwie? Co osiągnął?

Czy artysta to zawsze geniusz?

Różnie z tym bywa. Czasem miano artysty mają też solidni lub nie, wyrobnicy, czasem chałturnicy. Ale kiedy w swojej branży wybijają się i osiągają popularność, a nawet sławę i podziw, to nam przeciętnym ludziom wydaje się, że we wszystkim muszą być ponadprzeciętni. Takie są nasze oczekiwania. I naszą winą i wstydem jest to, że akceptujemy "dyskusję" przed kamerami, w której o teorii czarnych dziur dyskutuje profesor fizyki, uznany astronom i (wyobraźmy sobie) ... Andrzej Kopiczyński. No bo przecież to Kopernik! 
Inną kwestią jest też to, że oszołomiony własnym sukcesem rzeźbiarz, malarz, aktor, sportowiec, a obecnie nawet finalista "Big brothera" czy "Mam talent", traci realną samoocenę. Zaczyna wierzyć, że skoro zyskał popularność wśród milionów, to zna się na wszystkim, co najmniej dwakroć lepiej niż inni. I nie tylko nie umie odmówić wypowiedzi na jakikolwiek temat, ale sam dostaje szajby zwanej "parciem na szkło". 
Są jednak tacy, którzy własne ograniczenia znają i czują. To chyba kwestia inteligencji i charakteru. Dla przykładu:

Grzegorz Markowski:

"Mamy być może jakąś większą wrażliwość i wyczucie, ale to nie znaczy, że w czymkolwiek oprócz muzyki jesteśmy ponad przeciętną"

Muniek Staszczyk:

"Ja jestem niezły w tym co robię i pewnie się na tym trochę znam. Ale w takich codziennych rzeczach to ja nic nie kumam! Wszystkiego musi pilnować żona bo ja nic nie umiem" 

Gustaw Holoubek:

"Aktor nie powinien być inteligentny. Chyba, że nie przeszkadza mu to w pracy"

Szacunek dla tego typu dystansu do siebie i swoich sukcesów. Nieliczni popularni czy nawet sławni przedstawiciele różnych gałęzi sztuki, sportu, nauki, konsekwentnie unikają jakichkolwiek wypowiedzi w mediach. To zwykle obrona własnej prywatności, którą nota bene powinniśmy uszanować. Czasem to świadomość zakresu własnych możliwości. A może profesjonalny i dbający o wizerunek swojego podopiecznego menadżer. Takiego menadżera nie ma jak widać Edyta Górniak. Szkoda!

Cokolwiek bym jeszcze napisał, to i tak nadal będziemy żyli złudzeniem, że... Andrzej Kopiczyński miał wiedzę Kopernika

Co ma do tego Jan Paweł II ?! A ma!

Niezmiernie się ostatnio wzburzamy tuszowaniem przez Watykan, zboczonych praktyk seksualnych księży.
Jan Paweł II wiedział i nakazał ukrywanie tych przestępstw ??? 
Nie wiedział, bo tak był zauroczony własnym sukcesem medialnym, że wszystko inne zostawił swoim urzędnikom ??? 

NIE WIEM !!!

podpisano: "Koziołek" (imię i nazwisko znane redakcji) 
Ale czy teraz, kiedy go już nie ma, ma to znaczenie? Ma... ale tylko dla badających jego życie i dobre oraz złe dokonania. Sukcesy i porażki. A co było jego sukcesem, a co niepowodzeniem? 

To także kwestia punktu widzenia.

Mamy krótką i/lub wybiórczą pamięć

Kiedy Karol Wojtyła w 1978 roku wybrany został papieżem, cała Polska cieszyła się. Kiedy przyjechał do nas latem 1979, tłumy wiwatowały. Ze łzami wzruszenia w oczach siedziałem na dachu kamienicy przy Placu Zamkowym, słuchając z niekłamanym zachwytem każdego słowa. I następne pielgrzymki, które nas konsolidowały, dawały poczucie godności i jedności. Nie pamiętamy już? Nie pamiętacie 50 lat sowieckiej okupacji?!

Rząd na emigracji, o statusie kawiarnianego koła dyskusyjnego. Imitację państwa i jego władz stanowili zarządcy mianowani i sterowani z Moskwy. A tu nagle, na czele ponadpaństwowego koncernu, mającego trudne do przecenienia wpływy na całym świecie, staje Polak. I czy to jako istotny aktywny gracz, czy też jako symbol, miał ważącą rolę w naszym dążeniu do odzyskania niepodległości. Dziś już tego też nie pamiętamy? Nie ma to dla nas znaczenia?
Nie wydawało się Wam, że jest tym zesłanym przez Boga/opatrzność/los ? (niepotrzebne skreślić). Nie dodawało to wiary w sukces i zwycięstwo nad sowiecką okupacją, nam zwykłym ludziom?

Sukces Jana Pawła II

Lista jego sukcesów jest długa i moim zdaniem, zdaniem zdecydowanego antyklerykała (sic!), trudna do podważenia. Zadaniem Kościoła Katolickiego jest:
  • rozszerzanie strefy wpływu 

  • pomnażanie kapitału

Za wszelką cenę i każdym skutecznym sposobem. Inne fasadowe cele są dobre wtedy i tylko wtedy gdy wspierają te dwa. Jeśli je hamują, trzeba odsunąć je na bok.
Karol Wojtyła na stanowisku prezesa tej organizacji to na czas schyłku XX wieku wybór idealny.
Stworzył nowy styl relacji z masami ludzkimi. Kiedy w przededniu mistrzostw świata w piłce kopanej 1974, Paweł VI dał się sfotografować z piłką, było to sensacją. Już kilka lat później Jan Paweł II takich i wielokroć śmielszych gestów medialnych wykonał tysiące. A że miał ogromne wyczucie i talent, to pewien jestem, że wiele z nich nie było reżyserowanych. On po prostu czuł jak zjednać sobie tłumy. A kto tłumem zawładnie, ten wygrywa wszystko. I tu Watykan oceniany jako zachowawczy i wsteczny, był w tym okresie o pół kroku przed światem w stosowanych metodach PR i socjotechnice. Karol Wojtyła do tych nowatorskich wówczas metod był stworzony... Palec boży?
Z pewnością miał niebotyczną frajdę, występując przed wielotysięczną publicznością na różnego rodzaju zgromadzeniach. Umiał nas uwodzić narracją, inteligencją. Dla człowieka, którego w młodości pasjonowało aktorstwo, to chyba spełnienie absolutne i niezmierna satysfakcja.
W historii świata zapisał się jako papież mający istotny, a może kluczowy wpływ na kierunek przemian politycznych.
Pomimo postępujących chorób i zniedołężnienia pozostał na stanowisku. I to także była dobra decyzja. Może już nie jego samego. I z pewnością nie nierozgarniętego kapciowego. Ktokolwiek jednak tak to rozegrał, rozegrał korzystnie. Powstał kolejny etos. A już w chwilę po śmierci JP II, krzyczeliśmy "SANTO SUBITO!". To też sam Jan Paweł II sobie wypracował. Nie dla siebie, a dla potęgi koncernu dla której umiejętnie pracował. Kanonizowany "szybką ścieżką". 

A my teraz wydziwiamy, czy święty czy nie !

Świętym nie zostaje się za zasługi w pojęciu moralnym czy jak tam sobie to nazwiemy. Wyniesienie na ołtarze ma być pożyteczne dla Kościoła jako organizacji biznesowej. Tak było setki lat temu, tak jest i dziś. Karol Wojtyła nadaje się do tego wyśmienicie i stąd, a nie z jakichś duchowych jego przymiotów wynikła decyzja Watykanu. Ja akurat go darzę pewną sympatią. Podziwiam za talent i zazdroszczę ogromnego życiowego sukcesu. Ale to nie ma nic wspólnego z oceną moralną. Do tego trzeba być bigotem lub samemu być moralnie nieskazitelnym.
O Benedykcie XVI, który był "interrexem" trudno mi coś powiedzieć. Papież Franciszek, który budzi moją sympatię, mimo mojej niechęci do watykańskiego koncernu, poradzi sobie. Wybrał wizerunek medialny, który łączy to co świat w Janie Pawle II podziwiał i "oczyszczenie". Póki co, rozgrywa wyśmienicie!
 

Tak ich widzę oboje (toutes proportions gardées).

Edyta Górniak jako piosenkarka. Można dyskutować, jeśli ktoś się na tym zna, czy jest złą, średnią, czy wybitną wokalistką. A, że poza tym nie istnieje? BEZ ZNACZENIA.

Karol Wojtyła, jako ten, który wykonał ogromną pracę dla celu, któremu służył. I finanse Watykanu i strefy wpływów Watykanu za jego kadencji wzmocnił. Cel uświęca środki. A zwycięzcy się nie rozlicza.