25 lutego 2016

Od Borek do ... ?


To kolejna koziołkowa śmiechotka. Trochę pożartuję sam z siebie, a trochę powspominam o ciekawych ludziach, których spotkałem. Może to wyglądać na podsumowanie,
choć wierzę, że nie ostateczne.
Czasu jednak coraz mniej ...

 

W internecie mieszka diabeł !

Dostępność internetu kilkanaście lat temu była ograniczona, a jej jakość kulawa. W krótkim czasie jednak, jako niezbędne narzędzie pracy, internet udoskonalił się. Korzystałem z niego w Traffic-u i później w DeCAPie. Nie bardzo miałem czas na wykorzystywanie go do zabaw, wirtualnych poszukiwań i podróży. Kiedy w 2002 roku podłączyłem swój domowy komputer do sieci, zacząłem tego medium używać także dla rozrywki. Przejrzenie stron "FU-FU-FU" zajmuje niewiele czasu i po krótkim czasie nudzi. Zatem, strony informacji bieżących, coś o ludziach, filmie, historii itp.
Trafiłem, błądząc raczej, niż podążając świadomie, na stronę Wirtualna Polska i znalazłem zakładkę z grami.
Szachy - nie umiem. Warcaby - też. Kości ... nieee, 3-5-8, kierki ... nieee... I widzę ... 
BRYDŻ !
Jak już nieraz pisałem, ta fascynująca gra, towarzyszyła mi od końca szkoły podstawowej, a na studiach była głównym sposobem spędzania wolnego czasu. Proza życia spowodowała, że nie było czasu na brydżowe wieczory po skończeniu studiów. Wiele razy próbowałem programów do gry w brydża. Nie są nawet namiastką prawdziwej gry. Ośmielę się na stwierdzenie, że łatwiej napisać zadowalający program do gry w szachy niż dobry program symulujący brydża.
Kiedy zobaczyłem gry na WP sądziłem, że to także gra z komputerem.
Oj strasznie ten kozioł nierozgarnięty...
Popatrzyłem na wirtualne stoliki, gdzie jakieś nazwy graczy były i wolne miejsca. Niezbyt dobra grafika pomnożona przez kiepską rozdzielczość mojego monitora nie zachęcały. Mimo to kliknąłem na klawisz "kibic" i bez wielkiego zaangażowania patrzyłem na jakąś grę, przypominając sobie zapomniane zasady. Byłem przekonany, że to jeden człowiek gra z trzema generowanymi przez program GIBami ! Określenie GIB także było mi wówczas nieznane. Aż tu nagle "komputer do komputera" pisze:
"Muszę kończyć, mam obiad. Będę jutro."
Cóż to jest ??? Diabeł siedzi w monitorze?! Zacząłem się zastanawiać i przeżegnałem się kilkakrotnie. Po katolicku i na wszelki wypadek prawosławnie. Bo jak wiecie u chrześcijan prawosławnych, Duch Święty na drugim ramieniu siedzi.
Kiedy opanowałem zdumienie i pojąłem, że to platforma na której spotykają się prawdziwi ludzie, dołączyłem do stołu. Moim pierwszym partnerem był Andrzej, matematyk z Warszawy. Jak po kilku miesiącach się przekonałem, miły, inteligentny. Człowiek z klasą.
Usprawiedliwiłem się na wstępie, że nie grałem ponad 10 lat i do klasowych brydżystów się nie zaliczam. Akurat trafiłem na ludzi o takim poziomie kultury, którzy własnych ułomności i frustracji przy zielonym stoliku nie muszą odreagowywać, więc grało się sympatycznie. Z pewnością wiele moich zagrań przyprawiało partnera o zawrót głowy i szczękościsk, ale był wyrozumiały.
Nie mam tzw. "iskry bożej" i raczej grajkiem jestem niż graczem. Czytam, uczę się, gram starannie, ale szczytów nie osiągam zbyt często.

Dyskomfort anonimowej gry

Jeśli ktoś z Was pamięta, to kilkanaście lat temu na Wirtualnej Polsce grało się na stoliku słupki kilkurozdaniowe, a wynik rozdania przeliczany był wg tabeli IMP. Nieco lepsze to niż zapis robrowy. O rozgrywaniu meczów i turniejach, nie było nawet mowy.
Niemal każdy wolny wieczór spędzałem przy tej zabawie brydżopodobnej. Odświeżałem teorię w oparciu o roczne wydanie miesięcznika "Brydż" z roku ... 1978 i spodobała mi się ta zabawa.
W krótkim czasie znalazłem grupę wirtualnych graczy z którymi dobrze spędzało mi się czas. Ale apetyt rośnie w miarę jedzenia jak wiemy. Skoro po latach wróciłem do gry dzięki internetowi, to marzył mi się prawdziwy brydż.
Okazało się, znów ku zdumieniu niezbyt rozgarniętego koziołka, że większość grających na WP, to prawdziwi brydżyści. Mało tego. Co 2-3 miesiące spotykają się i grają w realnym świecie. Pokusa była wielka ...

Wariacka wyprawa 

Możliwość zagrania po latach w turnieju, to pokusa nie lada. Nawet jeśli dostać baty, ale poczuć znów atmosferę prawdziwej rozgrywki. Bezcenne ! Poza tym jeśli się pozna ludzi, to później zabawa w internecie też bliższa prawdziwej grze. Partner choćby grał nawet z Cypru, przestaje być bezosobowym nickiem. Pokus zatem do wyjazdu wiele.
Nie sprzyjała tej decyzji moja praca. Dość trudny był to czas i nigdy nie wiadomo było o której godzinie dzień się skończy i o której zacznie kolejny. Nierzadko trudno było też zgadnąć gdzie ten dzień skończę i w jakim mieście będę musiał zacząć następny. Szef nas nie oszczędzał i wymagał wiele, ale i sam funkcjonował na obrotach grubo przekraczających ludzką wytrzymałość.
W piątkowe południe, przytłoczony zajęciami nie mogłem podjąć decyzji. Z Gdańska do Sulejowa kawałek drogi. Gorąco namawiała mnie na wyjazd Ewa z Wrocławia. Dwie osoby z Gdańska chciały się ze mną zabrać. Marnie argumentowałem, że zdecydować mogę późnym popołudniem. Postanowili czekać.
Raz się żyje ! Umówiłem się z Moniką i Rafałem, w ekspresowym tempie połatałem wszystkie służbowe sprawy i chyba około 18ej wyruszyliśmy. Od razu mi się humor poprawił. Moi pasażerowie okazali się młodymi sympatycznymi ludźmi i to był pierwszy dobry znak.
Jak na styczeń, droga była idealna. Sucho, bez śniegu i ruch niewielki. Butnie obwieściłem, że na 23-cią będziemy. Ale był to wieczór brzemienny w wydarzenia i znaki...
Kolejny był taki, że gdzieś koło Mławy samochód się zbiesił i przyspieszenie od 80 do 100 km/h mierzyć zaczęło się w minutach. Nie ma samochodów które się nie psują. Na szczęście są dobre serwisy. Telefoniczna diagnoza serwisu WiŻ doraźnie pomogła. Co 20-30 km postój na minutkę i tak skokami zmierzaliśmy do Borek nad Zalewem Sulejowskim.

Noc demonów

Szczęśliwie dojechaliśmy do OW Borki, który znałem ze szkoleń, a zapamiętałem z dobrego jedzenia i miłej obsługi. Tym razem na jedzenie było już mocno za późno. Zameldowaliśmy się w recepcji, zaniosłem bagaż do pokoju, zamieniłem garnitur na ludzkie ubranie i poszedłem szukać pawilonu gdzie trwał "wieczorek towarzyski", jak określiła go pani w recepcji.
Muzyka i dźwięki, które zwiastowały to co za chwilę zobaczyłem wskazały mi kierunek. Słychać było śpiewy i krzyki. Wszedłem na piętro i nie posiadałem się ze zdumienia. Gromada ludzi. Tańczących, biegających, przekrzykujących się. Sceneria trochę jak z surrealistycznych przedstawień. Zanim opanowałem zdumienie dopadł do mnie wrzeszcząc facet, którego nagi tors okrywała damska skórzana kamizelka. Wyściskał jak utęsknionego gościa i odbiegł w sobie znanym kierunku wyjąc radośnie.
Zameldowałem się organizatorom. Zapewnili, że partnera do gry sobie na sobotę znajdę i zaprosili do zabawy lub do brydża towarzyskiego w sali na piętrze.
Sala do gier obszerna i jasno oświetlona, ale obsadzone tylko trzy stoliki. Przy czym obsada o różnej kondycji. Przy pierwszym stole, czterech graczy całkowicie wyeliminowanych. Karty w garści i głęboki sen. Przy drugim, trzech mobilizowało czwartego, żeby nie odpłynął. Przy czwartym, cztery osoby grające i obok młoda dziewczyna w roli kibica. Przysiadłem, przedstawiłem się. Minę miała taką jakby straciła dorobek życia lub umarł jej kanarek. Po dłuższej chwili wykrztusiła:
- Naprawdę nie wiedziałam, że tak to wygląda. Też jestem tu pierwszy raz.
I tak... poznałem Ewę, która namówiła mnie na ten wyjazd. Naprawdę nie miałem żalu, o czym szczerze ją zapewniłem. Zebraliśmy komplet do następnego stołu i pograliśmy parę rozdań. Sympatyczna gra i stosowne napoje wprowadziły nas w dobry nastrój. Nawet Ewa zaczęła się uśmiechać. Noc była późna, więc dość krótka to była gra. Jednak zmęczenie i liczne emocje spowodowały, że trudno mi było zasnąć. Usiadłem zatem w holu i przyglądałem się hasającej, nieco już uszczuplonej gromadzie. Nagle zobaczyłem scenę, której nie zapomnę nigdy. Z kuchni wyszła elegancka pani, starannie ubrana, ze szklanką herbaty na tacy i majestatycznie przedefilowała pośród skacząco-tańczącej czeredy. Po chwili zniknęła w drzwiach swojego pokoju. Tak odbiegała swoją postacią i stoickim spokojem od scenerii, że była jak zjawa z innego świata. Osłupiałem i zdarzenie to będę pamiętał do końca życia. Była to Danka, z którą wiele jeszcze razy spotykaliśmy się na turniejach. Lubimy się chyba do dziś.
Oceniłem sytuację i uznałem, że turniej się nie odbędzie. Zatem w sobotę, po śniadaniu miałem zamiar wracać do Gdańska, odwiedzając Mamę po drodze. Znów jednak miałem się przekonać, że mądrość moja, jeśli w ogóle istnieje to gdzieś się wciąż głęboko skrywa.

The day after

Sobotni ranek przywitał mnie słońcem i dosłownie i w przenośni. Wszystko potoczyło się wbrew moim przewidywaniom znakomicie. Po śniadaniu zebrało się, tylko nieco przerzedzone, grono entuzjastów brydża i turniej się odbył. Jedna tylko para z tych które przystąpiły do gry nie sprostała trudnościom. Nie będących w stanie przejść od stołu do stołu po pierwszej rundzie sędzia wyprosił z sali. Gra toczyła się sprawnie, z emocjami w pozytywnym tego słowa znaczeniu i w dobrej atmosferze.
Drugi od lewej - "TUPOLEW"
I mnie los za daleką wyprawę nagrodził. Zagrałem ze studentem, którego nawet z netu nie znałem. Sympatyczny. Dobrze się nam grało i wielką przyjemność sprawiła mi jego radość z zajętego przez nas miejsca. Miał nick Tupolew, imienia nie pamiętam. Widzieliśmy się pierwszy i ostatni raz. Zginął tragicznie kilka miesięcy później... Nie wszystko w życiu jest zabawne.

Nie dajcie się zepchnąć do internetu !

Wróciłem ze zlotu w Borkach zachwycony i postanowiłem, że szansy danej przez los nie zmarnuję. 
Jeździłem na tyle brydżowych turniejów i zlotów ile tylko się dało. Poznałem wielu ciekawych i mądrych ludzi. Konfrontacja zachowań ze świata internetowej złudy z tymi w świecie realnym zwykle nie była rozczarowaniem. Z niewieloma wyjątkami i zaledwie kilkoma drastycznymi. Te spotkania dawały mi jeszcze satysfakcję w innym wymiarze. Brydż to okazja do obserwacji zachowań ludzkich, które czasem zaskakują, czasem są przewidywalne. Zawsze dają materiał do przemyśleń o innych, a także o sobie. Taki bonus. Dla mnie cenny. 
Weronika - "SARENKA"
Z różnych powodów skończyły się niektóre cykliczne spotkania. We Wrocławiu, organizowane przez Iskierkę i Hermesa. Turnieje poznańskie. Krakowskie turnieje Sarenki - Weroniki odeszły razem z nią... Nawet elitarne spotkania organizowane przez Fabiana zakończyły się. Pojawiły się jednak inne i tak to trwa nadal.
W międzyczasie rozwinęło się BBO i zabawa według możliwych do osiągnięcia brydżowych reguł w warunkach internetu, stała się całkiem fajna. Jeśli grywa się w brydża prawdziwego to świetne to miejsce do treningu, zabawy i zgrania z partnerem. Wszystko to całkiem ładnie pod warunkiem, że mamy możliwość gry. Ostatni turniej jaki grałem to Dąbrówno, ale... w 2012 roku. 
Od momentu zaprzestania gry w brydża, zabawa na BBO traci swój główny sens. Staje się rozrywką dość płytką, ale jednak lepszą chyba niż oglądanie 9999 odcinka kolejnego serialu w TV ?. Są oczywiście książki, które czytać lubimy i to wspaniale spożytkowany czas, ale ich nadmiar jak pokazuje przypadek Kajetana P. może być zgubny.
Chciałbym jeszcze kiedyś do brydża wrócić ... 
 

Uzupełnienie (26.02.2016)

Roger23
Kilka reakcji na FB, znaczy, że jakieś wspomnienia wywołałem. Kilka maili na adres sprzężony z blogiem świadczy o tym samym. Także o tym, że niektórzy z nas mechanizmy internetu opanowali, bo nigdzie i nikomu adresu tego nie udostępniałem. Dla piszących do mnie tą drogą informacja:
Jeśli chcecie, żebym Wasze myśli dołączył do bloga musicie to wyraźnie zadeklarować
Inaczej nie czuję się do tego upoważniony. 
Dzięki skrupulatności ZIZU alias GOSIACZEK w gromadzeniu historii zlotów, mogę uzupełnić swoje koziołkowe dumanie:


- organizatorami zlotu w Borkach byli: EVA23 i ROGER23 - D Z I Ę K U J E M Y !

Eva23

   


 










- wspomniany przeze mnie z sympatią, mój partner z turnieju w Borkach, TUPOLEW miał na imię Michał

- załączam też zdjęcie zbiorowe na którym znajomych znajdziecie


Prośba

Zwykle komentujecie "Koziołkowe myśli" na FB gdzie je anonsuję. Dla mnie to miłe, ale wpisy na FB są nietrwałe. Mój profil zniknie wraz ze mną i także Wasze komentarze, a blog "Koziołkowe myśli" zostanie. Piszcie zatem w komentarzach na blogu. Oczywiście jeśli uważacie, że warto :)

01 lutego 2016

Ostatni występ geniusza, czyli ...

... jak Napoleon uratował Kongres Wiedeński.

Kim był "Mały Kapral"?

Przede wszystkim nie był niski ! Miał około 1,70 m wzrostu. Co dziś nie jest wzrostem oszałamiającym, ale w XIX w. to dla mężczyzny wzrost z pewnością co najmniej średni.
Był wszystkim po kolei. 
Świetnym strategiem, który pchnął sztukę wojenną na inne tory. Z drugiej strony nie oszczędzał żołnierzy. Ale ci kochali go i ginęli dla niego bez wahania. 
Doskonałym dowódcą, co niektórzy starają się umniejszyć tłumacząc, że miał nieudolnych przeciwników. 
Bezwzględnym tyranem, a z drugiej strony autorem nowoczesnych rozwiązań prawnych. 
Takie przeciwności można mnożyć i w zależności od naszych przekonań i sympatii podkreślać jedne cechy, a inne poddawać w wątpliwość. Bezdyskusyjnie był osobowością niezwykłą, człowiekiem o ogromnym intelekcie i co nie mniej ważne, instynkcie. Według koziołkowych przemyśleń miał jeszcze jedną istotną umiejętność. Coś co nazywam marketingiem osobistym. Umiał dobrze sprzedać swoje sukcesy, przypisywać sobie główną rolę w wydarzeniach jeśli było to korzystne i marginalizować niepowodzenia. Choćby po nieudanej wyprawie do Egiptu, powrócił jako... zwycięzca. Nawet Waterloo zapamiętamy jako bitwę, która o mało co mogła być wygraną Napoleona. Nieprawda? Nieprawda..., ale tak większość z nas tę bitwę widzi.  Wspomnienia i rozważania spisywane na Św. Helenie stały się bazą dla analiz historyków. I tak nawet po śmierci, Bonaparte uwodzi ich swoją charyzmą i umiejętnie podsuwa własną interpretację sukcesów i porażek. Chyba niewielu tak zdolnych zna historia. 
Nawet geniusz sztuk wszelakich, jeśli nie umie się "sprzedać", nie zapisze się ani w wielkiej ani małej historii. Dziś to wiemy i dlatego każdy polityk ma cały sztab zajmujący się wizerunkiem. Może studiowanie i doskonalenie tych mechanizmów także w jakiś sposób zainspirował Bonaparte?

Kongres Wiedeński

Odwrót po nieudanej kampanii 1812 roku i klęska w Bitwie Narodów pod Lipskiem to koniec marzeń Napoleona o panowaniu nad Europą. Zawarty w 1814 Pierwszy Pokój Paryski regulował granice Francji i przywracał na tron Burbonów. Na tronie zasiadł Ludwik XVIII, ponieważ jego poprzednik, usunięty przez rewolucję, można powiedzieć... nie miał do tego głowy. Ustalono także, że wkrótce odbędzie się spotkanie wszystkich mocarstw, które ustalą nowy ład w Europie. 

"Tańczący kongres"

Kongres w Wiedniu rozpoczął się we wrześniu 1814 i jawi się nieustającym karnawałem. Wydawano jeden bal za balem. Kolejne rauty i towarzyskie zabawy spowodowały, że zaczęto kpiąco mówić o "tańczącym kongresie". Nawiasem mówiąc, tam po raz pierwszy zaprezentowano Walca wiedeńskiego, który został z nami do dziś. Przyjęty był dość chłodno. Publiczne obejmowanie się w tańcu uznano za gorszące (a to takie przyjemne!!!). Niektóre damy manifestując swoje zgorszenie, opuszczały ostentacyjnie salę. Żeby zniechęcić do tak wyuzdanych figli na parkiecie, rozpowszechniano pogląd, że taniec ten może być szkodliwy dla zdrowia. Ciągłe wirowanie tańczących miało prowadzić do poważnych, a nawet śmiertelnych zaburzeń.
Nie było wówczas konferencji prasowych i innych dziś powszechnych środków służących dyplomatycznym zabiegom. Bale, herbatki, salony towarzyskie, buduary i sypialnie były jedynym sposobem na grę polityczną i dyskusje w różnych konstelacjach. Dziś są tylko dodatkiem, który niektórych oburza jako trwonienie pieniędzy. 
Patrząc na nasze podwórko, to kilkanaście lat wcześniej w Warszawie odbył się sejm, którego efektem była Konstytucja 3 Maja. Jest naszą dumą i dlatego sejm ten przeszedł do historii jako Sejm Wielki. A w swoich początkach nazywany był... "sejmem tańcującym".

Zaproszeni i intruzi

Dorota de Talleyrand-Perigord
Księżna Żagańska
Oczywistymi uczestnikami wiedeńskiego spotkania, byli reprezentanci Rosji, Anglii, Prus i pełniącej rolę gospodarza Austrii. Początkowo marginalizowanym uczestnikiem, głównie przez Aleksandra I, była Francja. Talent i spryt Talleyranda zmienił to. Ugrał tam dla Francji wiele. Cherchez la femme... Wielką pomocą w intrygach i rozgrywkach była mu żona jego bratanka, Dorota de Talleyrand-Périgord. Księżna Żagańska była bystra i pojętna. Towarzyszyła swojemu "stryjecznemu teściowi", będąc cennym partnerem w dyplomatyczno-towarzyskich intrygach. Była z nim związana do jego śmierci. Wolała dużo starszego, ale inteligentnego człowieka od swojego męża, który był tanim dziwkarzem. Chyba dobry wybór ...


Ponieważ bałagan po wojnach napoleońskich był nielichy, zadaniem kongresu było nie tylko przywrócenie porządku w Europie. Istotne było ustalenie nowych, generalnych zasad zapewniających trwałość porządku i równowagi. Pojawiali się zatem przedstawiciele różnych grup dążący do wpisania swoich oczekiwań w pewien powstający "kodeks" Europy.
Zjechali do Wiednia przedstawiciele największych wydawnictw prasowych licząc na usankcjonowanie wolności prasy. Nie zabrakło też licznej grupy reprezentującej społeczności żydowskie, dążące do uzyskania pełnych praw obywatelskich. Mniejszych i większych niespodziewanych delegacji było sporo. A całości dopełniał tłum chętnych do zaistnienia w świecie towarzyskim lub robienia interesów. Liczba osób, które jesienią 1814 przybyła do Wiednia to podobno nawet 100.000.

Powozy, sanie i widmo bankructwa

Tak wielki i długotrwały zjazd byłby i dziś poważnym zadaniem organizacyjnym. A wówczas...
Zamówiono 100 luksusowych powozów na potrzeby najważniejszych gości. To tak jak dziś 100 Mercedesów klasy S. Wprowadzono nawet system rezerwacji tych pojazdów. Takie radio-taxi, z gońcami zamiast telefonów. Sprawdziło się częściowo. Bo cóż, że stangret miał wyznaczone miejsce i czas gdzie miał się stawić, jeśli nierzadko był przejmowany na ulicy przez jakiegoś sobiepana, który uważał się za ważniejszego od innych.
Samo zakwaterowanie gości o standardzie stosownym do ich pozycji było zadaniem trudnym i nie obyło się bez niefortunnych zdarzeń i awantur.
Na czas zimy przygotowano bogate kuligi z licznymi atrakcjami. Do tego celu także zamówiono luksusowe 30 par sań.
Kongres trwał, intensywność imprez towarzyskich nie malała. Niejeden z uczestników wydawał pieniądze na zasadzie "zastaw się, a postaw się". Największe jednak koszty ponosił oczywiście skarb Franciszka I. Sam cesarz po kilku miesiącach miał stwierdzić, że jeśli zjazd się wkrótce nie skończy, to nie podoła dalszym wydatkom. A obrady choć intensywne, trwały i trwały. Mimo licznych ustaleń pojawiały się nowe kwestie i dość fundamentalne spory.

Napoleon wybawcą Kongresu Wiedeńskiego ?

Opisanie wszystkich politycznych zapętleń, które jakoś rozwiązać musiał Kongres Wiedeński. Zarysowanie ich tła i wszelkich powiązań, konsekwencji, to fascynujące... Myślę jednak, że nawet dla fachowców to wielkie wyzwanie. Parę ciekawych opracowań przeczytałem i nie będę się silił na coś co przerasta moje możliwości intelektualne. Świat koziołków to refleksje, spostrzeżenia i mędrkowanie nie przekraczające granic zabawy słowem. Zgoda?

Awantura ...

W różnych sprawach, konflikt interesów stał się na tyle silny, że koalicja zwycięskich państw zaczęła się zamieniać w dwie przeciwne frakcje: Austria z Francją i Anglią oraz Rosja z Prusami. Trudno powiedzieć czy mogła z tego wyniknąć wojna, a jeśli tak, to jak prędko. Niewątpliwie jednak zamiast równowagi, powstałyby w Europie dwa przeciwne obozy i napięcia. A jak wiadomo, jest napięcie, będzie wyładowanie. Zwykle z hukiem. 

Przybywa odsiecz

Napoleon choć izolowany na Elbie, miał dość dokładne informacje o tym co w Wiedniu się dzieje. Postanowił zagrać va banque. Liczył na rozłam koalicji, na swój talent i szczęście. Przesłał Aleksandrowi I kopię traktatu planowanego przez Anglię i Austrię, licząc na ostateczny krach obrad wiedeńskich. Po swojemu rozumiem to też jako wiarę we własny geniusz. Przez lata wspaniale budował swój wizerunek nadczłowieka ... i w końcu sam w niego uwierzył.   

"Czuj duch!... Idzie kres balladki,

A przy końcu będzie sztych!..."
/"Cyrano de Bergerac" akt I/

I zakończył Kongres...

Nic tak nie jednoczy jak wspólny wróg. Po powrocie Napoleona i jego triumfalnym marszu na Paryż, sprawy zmieniły swój bieg. Nagle okazało się, że "nierozwiązywalne" spory da się załatwić w obliczu zagrożenia niemal błyskawicznie. Na nowe wojny nikt nie miał już ani chęci, ani sił. Trzeba było kończyć. Zatem będzie sztych. 
Czy rozsyłane przez Napoleona listy, deklarujące, że jego powrót ma jedynie przywrócić porządek we Francji, a żadna ekspansja nie jest jego celem były szczere? Nie wiem. Ale nikt wówczas nie dał temu wiary. Ja dziś także...
Ewentualne wątpliwości rozwiał król Neapolu. Otóż Joachim Murat, bez jakiejkolwiek zachęty ze strony Napoleona, wyruszył ze swoją armią mając na celu zjednoczenie Włoch, pod swoim berłem i protektoratem Francji. Głupio wymyślił i marnie skończył...
Szanse Napoleona, na powodzenie zuchwałego przedsięwzięcia były iluzoryczne i dziś chyba nie budzi takie stwierdzenie emocji. Kongres Wiedeński zakończył się w czerwcu 1815 jeszcze przed ostatecznym pokonaniem, a właściwie likwidacją Napoleona. Podjęto decyzje powołujące międzynarodowy korpus, który ostatecznie miał usunąć "problem". Nikt nie miał wątpliwości co do wyniku.


Anglia znana jest z tego, że walczyła zawsze do ostatniej kropli krwi... swoich sojuszników. Podczas wojen napoleońskich nie było inaczej. Brytyjczycy nie szczędzili środków finansowych wspierając swoich aliantów i działając na polu dyplomacji. Ich udział militarny to walki na Półwyspie Iberyjskim i kontrola obszarów morskich. Zanim kpiąco się uśmiechniemy, pomyślmy... To mądre działanie.
W ostatnim starciu roku 1815, żołnierze brytyjscy odegrali rolę kluczową i walczyli dzielnie.
W trzech bitwach, które w naszej pamięci zamykają się w jednej, tej na polach Waterloo, armie koalicyjne unicestwiły wojska Napoleona i ostatecznie zepchnęły go w niebyt. 
Dziś nie żyją już nawet wnukowie uczestników tamtych zdarzeń. Miliony ofiar tych wojen obróciły się w proch. Nawet ich groby w większości już nie istnieją. Wygasły emocje. Rozważamy tamte wydarzenia i może czegoś się uczymy?