Wspomnienia Taty (1928-45)

Zamieszczam tu wspomnienia mojego Taty, opowiadające o Jego dzieciństwie. Pisał je w latach dziewięćdziesiątych. Ten mocno już wyblakły maszynopis jest jedną z nielicznych pamiątek, które zdołałem ocalić. 
Cały tekst który tu zamieszczam jest wiernym przeniesieniem z oryginału. Nie zmieniałem go i nie redagowałem. Chcę żeby utrwalić słowa Taty tak jak chciał je przekazać.

Urodziłem się 25 III 1928 w Polsce, w powiatowym mieście Brody, województwo tarnopolskie, obecnie zachodnia Ukraina. Jestem trzecim synem Marii i Szymona Kamodów.
Historię moich rodziców znam z opowiadań Mamy. Ojca straciłem mając lat sześć. Ojciec mój urodził się w 1901r. i wychowywał w rodzinie mieszczańskiej w Warszawie. Mój dziadek był dozorcą domu czynszowego na ul.Lwowskiej. Ojciec jako kilkunastoletni młodzieniec wywędrował z rodzinnej Warszawy do Krakowa, gdzie formowały się legiony J.Piłsudskiego. Został legionistą, służył w kawalerii, brał czynny udział w wojnie z zaborcami, był w niemieckiej niewoli. Z opowiadań Mamy o działalności wojennej Ojca zachował się w mojej pamięci taki epizod: 
W czasie walk z Bolszewikami pod Wilnem został ranny i spadł z konia. Koń zatrzymał się i pozostał przy Ojcu. Ponieważ Ojciec nie dawał znaku życia, uznano go za zabitego, ale uwagę przejeżdżającego taboryty zwrócił stojący na polu koń. Zabierając konia stwierdził, że Ojciec żyje i zabrał go do szpitala. W ten sposób wierny koń uratował życie jeźdźca. Może dlatego do dziś zachowałem wielki sentyment dla koni. 

Po zakończeniu działań wojennych, pułk w którym Ojciec służył, kwaterował w Radymnie k/Przemyśla. Tam Ojciec poznał moją Mamę, urodzoną w 1902r. i zamieszkałą w Radymnie w rodzinie kupieckiej, w której Mama w zastępstwie swojej zmarłej mamy prowadziła gospodarstwo domowe.
Pałac Potockich - siedziba 22 Pułku Ułanów (1924 - 1939)
W 1923r. zawarli związek małżeński i wraz z pułkiem, w którym Ojciec nadal służył, przenieśli się do Brodów. Tam też w 1924r. urodził się mój najstarszy brat Zbigniew, a w 1926r. mój drugi brat Ryszard. Ostatnim dzieckiem tej rodziny była moja siostra Danuta, urodzona w 1930r.
Szymon Kamoda 1901 - 1934 
(wachmistrz 22 Pułku Ułanów Podkarpackich)
Zapamiętanym z mego wczesnego dzieciństwa poważnym i tragicznym wydarzeniem była śmierć mojego Ojca, który w kwietniu 1934r. zmarł na gruźlicę, na którą w ówczesnym świecie nie było lekarstwa i która zbierała okrutne żniwo wśród społeczeństwa. Mama moja mając 32 lata została wdową z czwórką dzieci, nieprzygotowana do żadnej pracy zawodowej (nie było to w ówczesnym zwyczaju) z kilkudziesięciozłotową emeryturą po Ojcu, niewystarczającą na utrzymanie takiej rodziny.
W ramach rodzinnej pomocy opiekę nade mną przejęła Mamy siostra Zofia Marchocka ze swoim mężem Henrykiem. Byli małżeństwem bezdzietnym, przyjęli mnie jak własnego syna. W związku z tym opuściłem najbliższą rodzinę i przeniosłem się do Kielc gdzie mieszkali wujostwo.
W Kielcach rozpocząłem naukę w szkole podstawowej, tam wraz z kolegami (była to szkoła męska) przeżyłem w 1935r. uroczystości związane ze śmiercią marszałka Józefa Piłsudskiego oraz brałem udział w zgromadzeniu na dworcu kolejowym w czasie przejazdu przez Kielce pociągu do Krakowa ze zwłokami marszałka. Widziałem też film pokazujący całość uroczystości pogrzebowych.
Po Ojcu legioniście przejąłem ogromny szacunek dla człowieka, któremu Polska zawdzięczała swą niepodległość.
Po trzech latach wdowieństwa moja Mama wyszła ponownie za mąż. Moim ojczymem został człowiek ogromnej dobroci i o ogromnym sercu. Nazywał się Stanisław Friedel. Dalej będę Go nazywał Ojcem.
Dowodem Jego wielkoduszności jest fakt, że podjął się opieki i wychowania nie swoich czworga dzieci. Kiedy dowiedział się, że jedno z nich tzn. ja, jestem wychowywany osobno, oświadczył, że jeśli stać Go na wychowanie trojga, to stać i na czwarte. W taki sposób w marcu 1938r. prawie równo po czterech latach, znalazłem się na łonie rodziny mieszkającej nadal w Brodach.
Moje warunki życia zmieniły się bardzo. Zostałem członkiem licznej rodziny, miałem rodzeństwo. W nowej szkole też spotkałem zmiany. Była to szkoła koedukacyjna. Nowością była też nauka języka ruskiego. Społeczność w szkole była dwujęzyczna. Byli to Polacy i Rusini, uczyli się języka polskiego i ruskiego. Normalnie nie różniliśmy się od siebie, tylko na lekcje religii i do kościoła chodziliśmy osobno. Rusini byli greko-katolikami. Łączyły nas normalne stosunki koleżeńskie.
Ojciec był urzędnikiem w państwowym zarządzie dóbr ziemskich. Dla poprawienia warunków bytu, a może i spełnienia jakichś życiowych planów, postanowił na początku 1939r. zająć się uprawą ziemi.
W tym celu wydzierżawił gospodarstwo rolne o powierzchni 50 hektarów. Było to gospodarstwo utworzone przez rząd w ramach zasiedlania strefy przygranicznej, obsadzane przez byłych wojskowych. Takich gospodarstw w tamtej okolicy było kilkadziesiąt. Tworzyły one ośrodki polskości w terenie przygranicznym zamieszkałym przez ludność ukraińską.
W ten sposób ja urodzony mieszczuch zetknąłem się z uprawą ziemi, hodowlą bydła, trzody i wszelkimi pracami związanymi z życiem wiejskim. Takimi mieszczuchami byli też moja Mama i rodzeństwo. Jedynym członkiem rodziny, który to życie znał był Ojciec. Urodził się i wychował w majątku ziemskim i teraz nas w to życie wprowadzał. Było to życie ciekawe i bardzo urozmaicone.
Tak dożyłem do wybuchu drugiej wojny światowej. Dla nas dzieci była to niespodzianka, ale jednocześnie byliśmy pewni, że my Polacy wojnę wygramy. Nasi rodzice, którzy przeżyli pierwszą wojnę, patrzyli na to inaczej, zdawali sobie sprawę z tragicznej sytuacji i jej skutków. Pierwszym, poruszającym nas przejawem wojny było powołanie Ojca do wojska. Na Jego i nasze szczęście, powołano Go do rezerwy policji w oddalonych o 11 km od naszego miejsca zamieszkania Brodach. Umożliwiało to stały kontakt, a po zajęciu terenu przez okupanta powrót do domu.
Drugie wydarzenie to bombardowanie stacji kolejowej i kolumny wojska na szosie między Radziwiłowem a Brodami. Było wielu zabitych i rannych tak wśród wojska jak i cywilów.
Następnie przyjazd rodzin wojskowych, wysiedlonych przed frontem z woj. bydgoskiego. Byli to ludzie, którzy unikając okupacji, wyjechali z miejsc zamieszkania, zostawiając cały swój dorobek. Mogli zabrać do transportu tyle ile unieśli w ręku. Trzeba im było zapewnić mieszkanie i wyżywienie.
W naszym domu zamieszkały takie dwie rodziny. Jedna to mama z czworgiem dzieci, a druga to mama z dwojgiem dzieci. Dzieci były naszymi rówieśnikami, tworzyliśmy dość zgrane i liczne grono. Objawiało się to szczególnie przy okazji wywożenia nas wozem do pobliskiego lasku, w obawie przed bombardowaniem. Na drabiniasty wóz wypełniony sianem, ładowano kosze z jedzeniem, bańki z piciem, całą dzieciarnię i jedną lub dwie mamy do pilnowania. Cały ten tabor wędrował do niewielkiego pobliskiego lasku na cały dzień. Na noc wracaliśmy do domu. Dla rodziców było to zmartwienie i kłopot, dla nas uciecha. Las był doskonałym miejscem do zabawy. Taka sytuacja trwała około dziesięciu dni.
Pierwszą wiadomość, że nasz kraj zostanie zagarnięty przez zaborcę, przekazał nam ojciec jednej z rodzin przesiedleńców. Pan ten był zawodowym podoficerem w brygadzie pancernej gen. Maczka , wędrującej po klęsce do granicy rumuńskiej. Przechodzili w pobliżu naszego miejsca zamieszkania, postanowił więc odwiedzić i pożegnać się z rodziną przed wyjazdem za granicę. Potem zdemobilizowany z policji Ojciec wrócił do domu. Wreszcie od wschodu zaczęła wkraczać na teren naszego kraju armia sowiecka.
Na terenie byłego gimnazjum w Radziwiłowie, miasteczka w pobliżu naszego miejsca zamieszkania utworzono obóz jeńców wojennych czyli polskich oficerów (żołnierzy sowieci puszczali do domów).
Ponieważ na dzieci strażnicy zwracali mniejszą uwagę, nam przypadł udział w dożywianiu tych jeńców. Wśród jeńców było wielu uczniów szkół oficerskich i ci jako bardzo młodzi przy drobnym przebraniu np. w płaszcz i czapkę ucznia gimnazjum, mogli opuścić obóz. Tym zajmował się mój najstarszy brat i jego koledzy.
W związku z hasłami, głoszonymi przez władzę sowiecką, że każdy powinien pracować dla siebie i nie usługiwać innym, odeszła od nas cała służba. Prace związane z prowadzeniem gospodarstwa spadły na nas. Bardzo pomocna była, mieszkająca u nas rodzina Jerzewskich, uciekinierów z bydgoskiego. Trzeba było dbać o wyżywienie, trzody i bydła, uprzątnąć z pola niezebrane ziemniaki. Trzeba też było choćby na potrzeby własne wymłócić część zboża.
Nie chodziliśmy wprawdzie do szkoły, bo była nieczynna, ale obowiązków mieliśmy dość. Pod koniec listopada okrzepła już nieco władza zaborcza, ogłosiła wywóz do domów uciekinierów z Bydgoszczy. Miała to być wymiana ludności polskiej z okupującymi zachodnią część Polski Niemcami. Rozstawaliśmy się z żalem z naszymi gośćmi, tym bardziej, że nie wiedzieliśmy jaki los ich czeka.
Ubyło nam pomocników w gospodarstwie, ale i ubywało pracy. Władze okupacyjne nas ludzi posiadających jakiś majątek nazywali burżujami. Wolno było ludziom biednym zabrać nam wszystko czego mieliśmy "w nadmiarze", a więc konie, krowy, świnie, zboże, ziemniaki.Korzystała z tego część miejscowej ludności. Można powiedzieć, że gorsza część, bo ludzie nawet biedni ale uczciwi nie pragnęli zagarnąć cudzej własności. Ojciec początkowo próbował się przeciwstawiać, ale wobec przemocy musiał ustąpić. My dzieci nie bardzo zdawaliśmy sobie sprawę z tragicznej sytuacji, ale rodzice wiedzieli, że tracą dorobek całego życia i muszą zabiegać o zachowanie środków na utrzymanie swoje i nasze. Ogólnie wśród dorosłych mówiło się o przetrwaniu do wiosny 1940r. Wtedy nastąpić miała zmiana. Wojna na zachodzie miała przywrócić nam wolność. Tak dożyliśmy świąt Bożego Narodzenia, pierwszych pod okupacją. Nie były to święta radosne, ale staraliśmy się żeby były uroczyste, a właściwie starali się rodzice. Zgodnie z tradycją na wigilię były wszystkie tradycyjne potrawy, łącznie z kutią rzucaną po wigilii do sufitu. W pokoju jadalnym oprócz choinki, w rogu stał snop zboża, a w kuchni podłoga zasłana była grubo słomą, w którą Ojciec po wigilii wrzucił sporo orzechów, a my dzieci mieliśmy je wybierać. Wspomniałem, że była to pierwsza wigilia w czasie okupacji, ale była to też pierwsza wigilia na naszym gospodarstwie. Ojciec chciał żebyśmy poznali ludowe zwyczaje związane ze świętem Bożego Narodzenia łącznie ze zwyczajem dzielenia się opłatkiem ze zwierzętami w stajni i oborze.
Do wigilii zasiedliśmy zgodnie z tradycją po ukazaniu się pierwszej gwiazdy. Na dworze był srogi mróz, głęboki śnieg i nie spodziewaliśmy się czyichś odwiedzin. I właśnie wtedy ktoś zapukał w okno. Był to żołnierz polski, który uciekł z obozu w Dubnie i szedł torami kolejowymi w kierunku zachodnim. Z torów zobaczył światło w oknie i zaryzykował wejście do naszego domu, słusznie licząc, że w wigilię nikt nie odmówi pomocy. Był przemarznięty, przemokły, nogi miał owinięte szmatami, buty odebrano mu w obozie. Nie miał już sił aby iść dalej. Oczywiście rodzice udzielili mu pomocy. Umył się, przebrał w suchą bieliznę i ubranie Ojca i razem dokończyliśmy przerwaną wigilię.
Dzięki pomocy Ojca i Jego znajomych, zaopatrzony w dokumenty, pieniądze i ubranie cywilne, po kilku dniach ruszył w dalszą wędrówkę do swego domu gdzieś w okolicy Jasła. Ostatnią wiadomość od niego mieliśmy ze Lwowa. Jak dalej potoczyły się jego losy nie wiem.
Jak wspomniałem wcześniej, zima w roku 1939 na 1940 była sroga i śnieżna. Brakło nam opału, w piecach do ogrzewania mieszkania paliliśmy słomą. Wobec tego Ojciec postanowił pojechać do dość odległego lasu po drewno, które w naszej okolicy było podstawowym opałem. Wyjazd z uwagi na odległość, przewidziany był na kilka dni. W tym czasie nastąpiła pierwsza wywózka na Sybir.
Wprawdzie kilka dni wcześniej widzieliśmy kryte wagony towarowe z dziwnymi dla nas otworami w podłodze, ale myśleliśmy, że to wagony na zboże. Okazało się, że to wagony do przewozu ludzi, a otwory w podłodze to rodzaj ubikacji. Wywożono różnych ludzi. Rodziny wojskowych, leśniczych, nauczycieli, działaczy społecznych i politycznych, osadników wojskowych. My byliśmy wprawdzie tylko dzierżawcami osady wojskowej, ale to nie stanowiło przeszkody w wywózce. O świtaniu, a dokładnie o 5-tej rano, zastukano do drzwi i do mieszkania weszli funkcjonariusze NKWD. Kazali wszystkim się ubrać jak do podróży, wziąć ze sobą to co możemy unieść w ręku i być gotowymi do wyjazdu. Potem kiedy dowiedzieli się, że Ojca nie ma w domu, kazali nam zostać. Zabrali tylko właściciela osady, który u nas mieszkał, a do pilnowania nas zostawili wartownika. Pod pozorem zajęć w gospodarstwie, najstarszy brat wyjechał z domu na nartach, do znajomych przy drodze powrotu Ojca, aby Go przestrzec przed powrotem do domu, do czasu zabrania wartownika.
Teraz do czasu odjazdu transportu, naszym zadaniem i zadaniem pozostałych mieszkańców było zaopatrzenie w żywność i inne konieczne rzeczy ludzi znajdujących się w transporcie. W tym celu Mama codziennie gotowała wielki kocioł pożywnej zupy i piekła jeden piec chleba. Trzeba było co najmniej raz dziennie dowieźć tą żywność do transportu i przekazać potrzebującym. W wielu wypadkach potrzebne były rzeczy, których wywożeni nie zdołali zabrać z domów. Wprawdzie we wszystkich domach  byli wartownicy, ale przy pomocy czasem prośby, a najczęściej alkoholu można ich było ułagodzić. Organizowaniem wszystkiego zajmowali się dorośli, natomiast dowożeniem zajmowaliśmy się my dzieci. Nas chętniej wartownicy dopuszczali do wagonów. Akcja ta trwała siedem dni. Tyle dni stał na mrozie w nieogrzewanych wagonach transport ludzi wywożonych na Sybir. W tym czasie z transportu wyniesiono wiele osób, szczególnie małe dzieci które po prostu zamarzły.
Po odjeździe transportu zabrano z naszego domu wartownika, Ojciec przyjechał z transportem drewna opałowego, a my wszyscy zaczęliśmy się przygotowywać do następnego transportu. W związku z tym każde z nas dzieci i dorosłych miał ustalone co ma na siebie ubrać. Ponieważ wywózka miała miejsce o świcie, więc wszystkie rzeczy do ubrania musiały się codziennie znajdować obok posłania. Mieliśmy wszyscy wyznaczony bagaż i wiedzieliśmy gdzie się znajduje. Przygotowano zapas wędzonej słoniny, mięsa, chleba i sucharów. Byliśmy w dobrej sytuacji bo potrzebne do życia artykuły mieliśmy w domu. Gorzej mieli ci, którzy musieli to kupić. Nabycie żywności w sklepach było trudne lub wręcz niemożliwe. Na przygotowaniach do wywózki i codziennych pracach gospodarskich upłynął nam czas do marca 1940r. 
W marcu aresztowano Ojca. Dzięki pomocy przyjaciół, a może i pieniędzy udało się Ojca wyciągnąć z więzienia. Przyjaźni rodzicom ludzie poradzili, abyśmy opuścili swoje gospodarstwo i zamieszkali gdzieś gdzie ludzie niewiele o nas wiedzą. Wtedy unikniemy represji jako obszarnicy. Zabraliśmy zgromadzone wcześniej zapasy, rzeczy osobiste, a z gospodarstwa wóz, jedną krowę i jednego konia. Załadowaliśmy to wszystko na wóz i ruszyliśmy na wędrówkę. Zmienialiśmy kilka razy miejsce pobytu dzięki pomocy dobrych ludzi, którzy udzielali nam schronienia. Latem 1940r. Ojciec dostał pracę zarządcy plantacji chmielu przy dużym majątku ziemskim. Dzięki temu Ojciec miał pracę, a my utrzymanie i mieszkanie, koń stajnie, krowa oborę, w której jesienią urodziło się cielątko. Ojciec zarządzał chmielarnią, bracia pracowali na chmielarni jako robotnicy, a ja pasłem krowę i cielaczka, oporządzałem gospodarstwo i pomagałem Mamie w domu i ogródku.
Okresem bardzo intensywnych prac na chmielarni jest okres zbioru chmielu. Potrzebna jest do tego duża ilość ludzi. Praca nie jest ani ciężka ani trudna. Wykorzystał to Ojciec i w porozumieniu z zarządcą majątku zmobilizował do tej pracy ludzi z miasta. Były to głównie żony wojskowych, którzy nie wrócili z wojny. Panie te miały dość trudne warunki życia. I im i ich dzieciom przebywanie przez dwa tygodnie na świeżym powietrzu bardzo było potrzebne. Majątek do którego należała chmielarnia gwarantował im zakwaterowanie, całodzienne zdrowe i obfite wyżywienie oraz parę rubli zarobku. Większość pań rwała chmiel, a kilka zajmowało się gotowaniem i opieką nad dziećmi, które przyjechały razem z mamami.
Minął czas zbiorów a z nim lato, potem jesień, a za nią przyszła zima sroższa jeszcze niż poprzednie. W tę właśnie zimę po raz pierwszy i pewnie ostatni przeżyłem zasypanie śniegiem. Z uwagi na oszczędność nafty, trudnej do zdobycia, która stanowiła jedyne źródło światła, rano wstawaliśmy kiedy robiło się widno. Tego dnia, który chcę opisać wszyscy przebudziliśmy się i czuliśmy się wyspani, a w mieszkaniu wciąż było ciemno. W końcu Ojciec spojrzał na zegarek... była godzina dziesiąta. Przez zamarznięte okna nic nie było widać. Ojciec postanowił wyjść na zewnątrz, ale drzwi nie dały się otworzyć. Dopiero ze strychu przez klapę w dachu można było stwierdzić, że dom aż po dach zasypany jest śniegiem. Podobnie zasypana była stajnia. Musieliśmy wszyscy odkopywać od zewnątrz drzwi i okna, a potem przez kilka dni przekopywaliśmy tunel łączący dom mieszkalny z budynkiem gospodarczym i studnią. Przejście było o tyle wygodne, że nawet w czasie największego wiatru czy zamieci w dwumetrowym tunelu było zupełnie cicho.
Wiosną 1941r. zarząd nad chmielarnią przejął od Ojca "fachowiec" sprowadzony z Rosji. My mogliśmy czekać na kolejny transport na Sybir. Wobec takiej perspektywy zabraliśmy co nasze na wóz i ruszyliśmy w następną wędrówkę. Zapasy nasze dawno się skończyły, trzeba było z czegoś żyć. Po znalezieniu lokum u życzliwych ludzi na zapadłej wsi, musieliśmy sprzedać wóz, konia i cielaczka, który wyrósł na piękną jałóweczkę. Z całego gospodarstwa została nam krowa i dwa psy o których wcześniej nie pisałem. Piękny biały szpic Turol i łaciaty biało-brązowy spaniel Nik. Dzięki krowie mieliśmy własne mleko, a na resztę trzeba było pracować. Ojciec i starsi bracia dostali pracę w lesie przy korowaniu drzew, żywicowaniu i oczyszczaniu lasu. Ja nadal opiekowałem się krówką, pasłem ją na miedzach lub w lesie, a w czasie wolnym pomagałem sąsiednim gospodarzom w pracach polowych. Zapłatę za tą pracę otrzymywałem w naturze. Na miejscu jadłem obiad i dostawałem dodatkowy chleb, o który było bardzo trudno, ziemniaki, czasem masło lub jajka.
Był to dla nas końcowy etap wędrówki i ucieczki przed wywózką. W czerwcu 1941r. wybuchła wojna sowiecko - niemiecka. Niemcy w bardzo szybkim tempie wypierali Sowietów na wschód. Na tereny gdzie mieszkaliśmy dotarli w lipcu. Wieś w której mieszkaliśmy, położona była na skraju dużego kompleksu leśnego, który dla Niemców stanowił poważną przeszkodę do zdobycia, a dla Sowietów teren do organizacji obrony. Walki trwały kilka dni. Obserwowaliśmy w dzień bomby spadające z samolotów niemieckich, liczyliśmy ile wyrzucił i ile było wybuchów, a w nocy obserwowaliśmy pociski artylerii, które przelatywały nad naszym domem. W ostatnim dniu walk Sowieci próbowali okopać się i bronić we wsi, ale w obawie przed okrążeniem zrezygnowali z obrony i wycofali się.
Następnego dnia przyszli Niemcy. Był to patrol konny złożony z sześciu jeźdźców. Byli weseli, butni i bardzo pewni siebie.
W taki sposób pożegnaliśmy jednego okupanta, a przyjęliśmy drugiego. Był to okres tzw. przednówka i jedni i drudzy ogołocili kraj ze wszystkiego co nadawało się do jedzenia, a przede wszystkim ze zboża. Nawet na wsi zabrakło chleba. Chłopi kosili zielone zboże, suszyli na słońcu, męli na żarnach i piekli zielony chleb. My nie mieliśmy ani zboża ani żaren, a bez chleba to głód. Ojciec i bracia stracili pracę w lesie. Zarobkowanie u sąsiednich gospodarzy nie gwarantowało utrzymania rodzinie. 
Ojciec postanowił szukać pracy w mieście i tak zdobyć środki na utrzymanie. W tym celu kilka tygodni po przyjściu Niemców wybrał się do miasta Brody, oddalonego od naszego miejsca zamieszkania o 27 km. Ja miałem Ojcu towarzyszyć jako pewnego rodzaju zabezpieczenie. Byłem jeszcze dzieckiem. Ojciec twierdził, że w przypadku Jego zatrzymania czy aresztowania mnie zostawią w spokoju i będę mógł powiadomić rodzinę o Jego losie. Do miasta dotarliśmy tylko na przedmieścia. Informacje jakie zebrał Ojciec od spotkanych znajomych, skłoniły nas do natychmiastowego powrotu na wieś. Okazało się, że Niemcy zaraz po zajęciu miasta na podstawie własnych informacji oraz list pozostawionych przez Sowietów aresztowali wszystkich ludzi, którzy byli zaangażowani w działalność patriotyczną, przesłuchiwali ich, a następnie wywozili za miasto do pobliskiego lasu i tam rozstrzeliwali. Taki los spotkał wielu Ojca znajomych.
Na wsi była bieda, ale był względny spokój. Jedyną możliwością zdobycia środków do życia była praca u rolników, którzy płacili nam żywnością. Pracowaliśmy we czwórkę: Ojciec, bracia i ja. Część zapłaty to było całodzienne wyżywienie, pozostałą część zabieraliśmy do domu, gdzie czekały na to Mama i siostra. Tak dotrwaliśmy do jesieni. Z dochodzących do nas wiadomości, wiedzieliśmy, że życie w mieście uspokoiło się, działają niektóre instytucje. Między innymi ta w której przed wojną pracował Ojciec. Teraz Ojciec zdecydowanie postanowił znaleźć pracę i przenieść się do miasta. Tym razem powędrował sam. Znalazł pracę, mieszkanie oraz w formie zapomogi dostał trochę mąki z której Mama upiekła chleb. Mąka była stęchła, chleb to jeden wielki zakalec, ale i tak jedliśmy łapczywie bo innego nie było. Pracę w tartaku znalazł starszy brat Ryszard, najstarszy Zbigniew pracował w pobliskim majątku jako praktykant rolny. W domu pozostała Mama, siostra Danuta i ja. 
Wobec braku możliwości chodzenia do szkoły, do moich obowiązków należało zaopatrywanie rodziny w trudne do zdobycia środki żywnościowe. Cała żywność była na kartki, a jej przydzielone w ten sposób ilości znikome. Kupowałem więc w mieście sól, naftę, kamyki do zapalniczek i sacharynę, woziłem to na wieś i wymieniałem na żywność, to jest: masło, ser, jajka, mięso, czasem kaszę. Jeździłem do wsi gdzie poprzednio mieszkaliśmy, trafiałem do ludzi znajomych i przyjaznych, miałem więc zadanie ułatwione. Zdobywanie żywności poza kartkami było trudne i ryzykowne. Niemcy ograniczyli możliwości mielenia zboża w młynach. Chłopi korzystali z żaren lub podobnych urządzeń, służących do mielenia zboża lub produkcji kaszy. Wszystkie krowy i świnie zostały okolczykowane i zarejestrowane. Zabicie takiego zwierzęcia było karane nawet obozem koncentracyjnym. Wieś jakoś sobie z tym radziła ale kupienie tak trudno pozyskanej żywności nie było łatwe. Można ją było zamienić na artykuły niezbędne do życia na wsi. Taką właśnie wymianę prowadziłem. Drugim miejscem w którym można było prowadzić handel wymienny była stacja kolejowa. Żołnierze jadący na front mieli ze sobą spore zapasy żywności. Były to (szczególnie u Włochów) cytryny, pomarańcze, czekolada i inne słodycze. Chętnie wymieniali to na świeże jajka, które ja w ramach wymiany przywoziłem ze wsi. Jak wspomniałem najłatwiej było tę wymianę dokonać z Włochami lub Węgrami, którzy nie traktowali nas Polaków jako potencjalnych wrogów i niższy gatunek ludzi, co często zdarzało się Niemcom.
Taką działalność prowadziłem do połowy 1943r. Z wyjazdów na wieś musiałem zrezygnować z uwagi na coraz częstsze zabójstwa Polaków przez bandy ukraińskie. Zdarzało się to szczególnie ludziom przyjezdnym, obcym na wsi, a ja dodatkowo przestawałem być dzieckiem. Z uwagi na swój wiek stałem się materiałem roboczym, który można wywieźć do pracy w Niemczech. Musiałem podjąć jakąś rejestrowaną urzędowo pracę. Przy pomocy Ojca znalazłem pracę w spółdzielni rolniczo - handlowej jako chłopak na posyłki. Do moich obowiązków należało sprzątanie sklepu, donoszenie potrzebnego towaru z magazynu, układanie towaru na półkach, przy dużym natężeniu ruchu pomoc w sprzedaży no i otwieranie i zamykanie żaluzji sklepowych. Tę czynność szczególnie lubiłem. 
Poza pracą w sklepie do moich obowiązków należało dbanie o króliki. Jeszcze w czasie wyjazdów na wieś po żywność, przywiozłem w ramach wymiany dwie pary królików. Był to zaczątek sporej hodowli. Potem kupiłem od hodowcy trzy tzw. srebrne szynszyle i poprzez mnożenie w końcu miałem ich kilkadziesiąt. Chowanie ich było przyjemnością choć wymagało sporo pracy. Króliki prawie jak koty potrafią się bawić i lubią być głaskane. Praktyczna korzyść była taka, że z braku innego mięsa stanowiły jeden z podstawowych artykułów żywnościowych.
Życie mojej rodziny i moje w jakimś sensie ustabilizowało się. Mieliśmy stałą pracę. Ojciec prowadził duży magazyn różnych artykułów na potrzeby Niemców pracujących w dawnym zarządzie lasów i majątków. Najstarszy brat Zbyszek, był praktykantem rolnym w jednym z majątków. Starszy brat Rysiek pracował w stolarni jako czeladnik, ja w sklepie. Mama z siostrą Danutą prowadziła dom i dbała o nasze wyżywienie. Przykrymi wydarzeniami były stałe łapanki, aresztowania i inne szykany stosowane przez okupanta. Z nasłuchu radiowego i gazetek kolportowanych konspiracyjnie wiedzieliśmy, że Niemcy cofają się na froncie wschodnim i że ziemie na których mieszkaliśmy, po wyzwoleniu spod okupacji niemieckiej będą zajęte przez Związek Sowiecki. Doświadczeni poprzednią, rodzice postanowili uniknąć ponownej okupacji sowieckiej. W tym celu Ojciec wynajął mieszkanie w Jarosławiu, mieście które według Jego wiadomości będzie należało do Polski i przeprowadził tam narazie moją Mamę, siostrę i mnie. Ojciec ze starszymi braćmi miał do nas dołączyć kiedy front zbliży się do Brodów. Była to jesień 1943r.
Na początku grudnia Mama otrzymała telegram, że Ojciec jest ciężko chory i żeby natychmiast przyjechała. Okazało się, że w nocy z 3 na 4 grudnia Ojciec, moi bracia oraz rodzina u której mieszkali, zostali zaalarmowani dobijaniem się kogoś do drzwi wejściowych. Był to okres bardzo częstych nocnych napadów band ukraińskich na polskie rodziny. Otwieranie drzwi i wpuszczanie kogoś w nocy do mieszkania było bardzo niebezpieczne. Z głosu dochodzącego zza drzwi można było wywnioskować, że jakiś Niemiec żąda wpuszczenia go do mieszkania. Gospodarz mieszkania wybiegł na strych i przez okno w dachu wzywał pomocy, licząc na pomoc strażników z sąsiadującego z jego domem tartaku, a Ojciec oparty o zamkniętą połówkę dwuskrzydłowych drzwi z przedpokoju do kuchni starał się nakłonić napastnika do zaniechania napadu. Niemiec domagał się otwarcia drzwi grożąc, że będzie strzelał i rzeczywiście strzelił... Kula przebiła drzwi wejściowe i drzwi za którymi stał Ojciec. Raniła Go i utkwiła wewnątrz. Napastnik przerażony krzykiem dochodzącym z mieszkania oraz strzałem z dubeltówki oddanym w jego kierunku przez najstarszego brata uciekł.
Ojca wezwane pogotowie zabrało do szpitala. Rana była na tyle poważna, że przy ówczesnej technice medycznej i możliwościach polskich lekarzy pomoc była nieskuteczna. Ojciec następnego dnia zmarł. Tak straciliśmy opiekuna, dobroczyńcę i przyjaciela, który przez pięć lat zastępował nam naturalnego ojca.
Plan przygotowania sobie nowego miejsca pobytu, na wypadek zajęcia naszych terenów wschodnich przez Sowietów uległ zmianie. Mama bez pomocy Ojca nie była w stanie tego zorganizować. Ponownie wszyscy zamieszkaliśmy w Brodach. Starsi bracia mieli stałą pracę, ja musiałem znaleźć nową. Miejsce w spółdzielni rolniczo-handlowej było zajęte. Teraz praca potrzebna była nie tylko aby uchronić się przed wywózką na roboty do Niemiec, ale dawała też środki na utrzymanie rodziny. Pracę znalazłem w prywatnym sklepie artykułów kosmetycznych jako pomoc sklepowa. Było w tym sklepie dwóch sprzedawców, a ja byłem ich pomocnikiem do mało skomplikowanych prac. Sprzedawcy byli ludźmi młodymi pewnie zaangażowanymi w konspiracji, dlatego też jeśli był do tego okazja towar sklepowy wymieniali na broń, amunicję czy granaty. Taką możliwość stwarzali kupujący środki kosmetyczne Węgrzy lub Własowcy. Ja oczywiście jako nieletni i drugorzędny pracownik nie brałem w tych transakcjach udziału. Byłem biernym i milczącym obserwatorem.
Mimo niepowodzenia pierwszego planu przeniesienia się na zachód, czyli na na tereny nieobjęte zagrożeniem zajęcia przez Sowietów, Mama nie zrezygnowała ze starań. Front niemiecko - sowiecki zbliżał się dość szybko. Ludzi którzy chcieli przed tym frontem uciec było coraz więcej. Była też spora grupa ludzi którzy uciekli ze wsi do miasta przed mordującymi Polaków bandami ukraińskimi. Tym ludziom groziło wywiezienie do Niemiec. Opiekowała się tymi ludźmi RGO czyli Rada Główna Opiekuńcza. Polska organizacja charytatywna zatwierdzona przez Niemców, którzy zaabsorbowani walką na froncie problemy tych ludzi pozostawili Polakom. To właśnie RGO organizowało transporty chętnych do wyjazdu na zachodnie ziemie polskie. Dobierały się grupy rodzin, które określały kierunek wyjazdu i dostawały przydział wagonu do jednej lub kilku stacji docelowych.
Z takiej okazji skorzystała nasza Mama. Porozumienie zawarła z trzema innymi rodzinami, które planowały wyjazd do różnych miejsc, ale na tej samej linii kolejowej. Uzyskała zgodę na wspólne zajęcie jednego wagonu, którego trasa przebiegała na linii Brody - Lwów - Przemyśl - Przeworsk - Rozwadów. Naszą stacją docelową miał być Leżajsk. Mama miała tam wuja. Brata swojej mamy, a mojej babci. Do wagonu załadowaliśmy się 16 marca 1944r. W wagonie przetrwaliśmy cały dzień i noc. Było ciasno i zimno. Rano otworzyliśmy wagon i wyszliśmy na zewnątrz w celu zaczerpnięcia świeżego powietrza i załatwienia naturalnych potrzeb.W wagonie był z nami pies, ostatni z psów pozostałych z dobrych dla nas czasów. On też wyszedł na zewnątrz i mimo naszego sprzeciwu i nawoływań pobiegł w kierunku naszego ostatniego miejsca zamieszkania. Tak straciliśmy ostatnie stworzenie przypominające nam czas dobrobytu.
Zbyszek - najstarszy z braci (1924 - 2012)
Pociąg złożony z wielu wagonów uciekinierów ruszył około godziny dziewiątej 17 marca tj. w dniu imienin mego najstarszego brata. Pewnie dlatego zapamiętałem tę datę. Podróż do stacji docelowej trwała tydzień. W tym czasie wyładowała się jedna rodzina w Przemyślu, jedna w Przeworsku, my w Leżajsku, a ostatnia rodzina pojechała do Rudnika.
Stacja kolejowa w Leżajsku
W zdobyciu mieszkania i zainstalowaniu się w Leżajsku pomogła nam rodzina Mamy. Bez ich pomocy byłoby nam trudno. Byliśmy na tym terenie obcy, mówiliśmy z wschodnim akcentem, uważano nas za Rusinów lub Ukraińców. Byliśmy po prostu inni, a to nie nastrajało przychylnie. Teraz znowu trzeba było szukać pracy. Starsi bracia znaleźli ją w pobliskim tartaku. Ja sądząc, że zdobyłem jakąś praktykę w pracy w sklepie, tam zacząłem jej szukać. Znalazłem pracę w prywatnym sklepie spożywczym, a dostałem ją tylko dlatego, że mogłem powołać się na mojego wujecznego dziadka, który w tym małym mieście był znanym adwokatem.
Praca moja była pracą pomocniczą, sprzedawcą był właściciel sklepu pan Wyleżyński. Uważał on jednak, że jego obowiązkiem jest przygotować mnie do zawodu sprzedawcy. W tym celu polecił mi sprzedaż towarów z prowadzeniem odrębnej kasy i zapisem wartości sprzedanego towaru do zeszytu. Na koniec dnia sprawdzał zawartość kasy i wartość sprzedanego towaru zapisaną w zeszycie. Początkowo nie było to zgodne, pewnie dlatego,że czasem w pośpiechu zapominałem jakąś sprzedaż zapisać. Na szczęście pieniędzy było więcej niż wynikało z zapisu. Po jakimś czasie nauczyłem się dokładności, szef nabrał do mnie zaufania i prowadziliśmy jedną kasę.
Na początku każdego miesiąca był wzmożony ruch w sklepie, gdyż sprzedawaliśmy takie artykuły jak mąkę, cukier, kaszę i marmoladę na kartki żywnościowe. Pierwszą czynnością było rozważenie przywiezionego towaru na porcje dla: jednej, dwóch i trzech osób, aby potem można było szybko wydawać. Paczkowanie odbywało się po zamknięciu sklepu i za to przydział kartkowy dla całej rodziny dostawałem za darmo.Do moich zadań przy realizacji kartek należało nakładanie marmolady do baniek lub słoików odbiorców. Przy tej okazji trochę tej marmolady podjadałem. Więcej w niej było buraków niż owoców ale była słodka.
W lipcu 1944r. miasto Leżajsk zostało wyzwolone spod okupacji niemieckiej. Front był tuż tuż, słychać było strzały z karabinów maszynowych. Wtedy rozeszła się wiadomość, że następnego dnia oddziały partyzanckie stacjonujące w pobliżu Leżajska, rozpoczną atak na miasto. Sygnałem do rozpoczęcia ataku miał być wystrzał armatni. Rano poszedłem wprawdzie do pracy, ale szef nie otwierał sklepu i odesłał mnie do domu. Mama postanowiła, że przeniesiemy się do wujostwa, gdzie była duża murowana piwnica. Tam przeczekaliśmy kilkugodzinny atak partyzantów i zaraz potem wejście żołnierzy sowieckich. Cała akcja trwała kilka godzin. Niemcy po przerwaniu przez Sowietów umocnień na Sanie oddalonym o kilka kilometrów, właściwie już uciekali. Niepotrzebne było bombardowanie czy ostrzał artyleryjski.
Ludzie odetchnęli. Minął strach przed represjami niemieckimi. Wprawdzie wojna jeszcze trwała, miasto podlegało komendzie wojskowej, ale władze cywilne mogły działać. Władze te zorganizowane w konspiracji teraz mogły się ujawnić i działać. Tak zaczęły działać władze oświatowe. W czasie okupacji istniały tzw. komplety nauczycieli, którzy w konspiracji prowadzili naukę na poziomie gimnazjum. Grono nauczycieli było kompletne, brakowało budynku. Przed wojną w Leżajsku istniało gimnazjum, ale w czasie okupacji Niemcy zamienili budynki na warsztaty samochodowe. Były zniszczone i wymagały remontu Mimo to ogłoszono nabór chętnych do gimnazjum. Przed wojną ukończyłem piątą klasę szkoły powszechnej i musiałem zdać egzamin, który zdałem. Po egzaminach i zapisach, dyrektor organizowanego gimnazjum ogłosił, że do czasu wyremontowania budynku zamiast lekcji będziemy codziennie pracowali przy remoncie. Zrezygnowałem z pracy w sklepie i rozpocząłem edukację od prac przy oczyszczaniu budynków i placu z wraków i części samochodowych, urządzeń warsztatów mechanicznych i innych brudów pozostawionych przez Niemców. Koledzy ze starszych klas pod nadzorem fachowców tynkowali i malowali ściany, naprawiali podłogi i stawiali piece. Prace trwały do końca października. Wobec braku wyposażenia klas, miejscowy tartak ofiarował deski na stoły. Własnymi siłami zbiliśmy długie stoły z nieheblowanych desek na krzyżakach i pokryliśmy je papierem pakowym, ofiarowanym przez któryś z miejscowych sklepów.
Było gdzie i przy czym, ale nie było na czym usiąść do lekcji. Wtedy dyrektor jak nam się zdawało na wspaniały pomysł... Następnego dnia rano na ulicach miasta pojawili się młodzi ludzie z krzesłami w ręku. Byli to uczniowie gimnazjum idący na pierwszą lekcję do szkoły. Każdy miał krzesło, ale tylko niektórzy książkę lub zeszyt. W klasie w której zaczynałem naukę, na trzydziestu uczniów można było zebrać jeden komplet książek. Nowy czysty zeszyt można było dostać w nagrodę za dobre postępy w nauce. Wobec braku książek, na lekcjach trzeba było robić notatki z wykładu nauczyciela. Do robienia notatek wykorzystywałem czyste strony z pism zebranych w kancelarii adwokackiej mego wujecznego dziadka. Nauki było dużo. Było to gimnazjum ogólnokształcące o ustroju semestralnym. Oznaczało to, że w jednym roku szkolnym przerabialiśmy materiał dwóch klas.
Do gimnazjum chodziłem ja i najstarszy brat Zbyszek, który przed wojną ukończył dwie klasy, czyli naukę rozpoczął od klasy trzeciej. Edukacja Zbyszka nie trwała długo... W listopadzie powołano go do wojska. Średni brat Rysiek nadal pracował w tartaku, a do gimnazjum miał zacząć chodzić w następnym roku szkolnym.
Czas upływał szybko i wtedy kiedy ja byłem zaabsorbowany nauką, wojna trwała nadal. W Warszawie wybuchło powstanie. Przez Leżajsk przeszły oddziały Wołyńskiej Dywizji AK spieszące na pomoc Warszawie, ale oddziały te kilkanaście kilometrów za Leżajskiem rozbroili Sowieci i odprawili do domów. W październiku powstanie upadło . Front przekroczył Wisłę i podążył dalej na zachód.
Kiedy w maju 1945r. nastąpiło zakończenie wojny kończyłem drugą klasę gimnazjum. Miałem 17 lat i kawał życia przed sobą.
Opisując swoje życie pominąłem trzy tematy: zabawę, naukę i konspirację.
Jak wszystkie dzieci oczywiście bawiłem się różnie w różnych okresach. Najmniej wrażeń miałem w okresie przebywania w Kielcach u wujostwa. Byłem tam jedynakiem, wujostwo nie mając dzieci nie godzili się na przychodzenie kolegów do mnie i na moje przebywanie poza domem patrzyli niezbyt przychylnym okiem. Takimi stałymi kontaktami z rówieśnikami były zabawy i spotkania w szkole, na sankach i na łyżwach.
Po powrocie do rodziny, mając troje rodzeństwa, już tworzyliśmy grupę do zabawy. Mieliśmy w sąsiedztwie sporą grupę rówieśników chętnych do zabaw. Bawiliśmy się w wojnę, podchody, graliśmy w palanta, dwa ognie, centy, kiczki no i piłkę nożną. 
Wszystkie te zabawy są znane, jedynie kiczki były chyba grą regionalną, bo przemieszczając się w inne regiony nigdzie się z tą grą nie spotkałem. Do gry potrzebne są dwa drążki. Jeden długi jak do palanta, drugi malutki do podbijania. Zasady gry były podobne jak w palancie. Należało długim kijem wybić mały kijek z dołka, przeciwnik łapał ten kijek i wrzucał do zakreślonego wokół dołka kręgu. W tym czasie zawodnik obiegał boisko jak przy palancie. 
Były dwie osobliwości towarzyszące naszym zabawom. W okresie przedwojennym do gry w palanta używaliśmy piłki tenisowej. W czasie okupacji były one niedostępne. Wtedy sami robiliśmy piłki z gąbki, którą wypełniane były koła dział. Była ona dostępna szczególnie po wojnie sowiecko-niemieckiej. Drugą taką osobliwością była gra w piłkę nożną na bosaka. O kupnie specjalnych butów do kopania piłki wtedy nie było mowy. Kopanie piłki w sandałkach, które były powszechnie używane, a w czasie okupacji w drewniakach, było niepraktyczne. W ogóle w czasie mego dzieciństwa tylko do szkoły, kościoła i do miasta chodziło się w bucikach. Koło domu latem biegało się boso. Było tanio i wygodnie.
Była jeszcze jedna zabawa, którą uprawialiśmy stale. To toczenie kółka na drucie. Była to obręcz od roweru bez szprych, a często fajerka z kuchni prowadzona na specjalnie wygiętym drucie.Z kółkiem żeby utrzymać równowagę trzeba było biec. Taką "gimnastykę" utrzymywaliśmy stale i wszędzie. W drodze do sklepu, kolegi, na plac zabaw. Wszędzie z kółkiem i wszędzie biegiem.
Mało miałem możliwości uczestniczenia w zabawach w okresie zamieszkiwania na wsi. Dzieci wiejskie, przynajmniej w tamtych czasach, niewiele miały czasu na zabawy. Były wykorzystywane do pasienia gęsi, krów i innych drobnych prac gospodarczych. Okazją do zabawy było wspólne pasienie krów. Ja też pasłem swoją krówkę. Nauczyli mnie moi ówcześni koledzy robienia piszczałek z trzciny, trąbek i gwizdków z kory wierzbowej, sikawek z gałęzi dzikiego bzu, lasek z leszczyny. Ja w zamian opowiadałem im bajki, których przeczytałem wiele, a oni ich nie znali. Była to także forma wspólnej zabawy. W miarę upływu lat niektóre zabawy zanikły. Najdłużej przetrwała piłka nożna, którą uprawiałem nawet w wieku dojrzałym.
Następna sprawa to nauka. Jak wspomniałem poprzednio, do września 1939r. ukończyłem pięć klas szkoły powszechnej. W czasie okupacji nie uczyłem się wcale. Częste zmiany miejsca zamieszkania uniemożliwiały naukę. Istniały tzw. tajne komplety nauczania, ale tylko w środowisku miejskim. Były tajne, a więc dostęp miały dzieci znane w tym środowisku i budzące zaufanie. Byłem wszędzie nowy, więc nie spełniałem tych warunków. Na parę miesięcy przed wyjazdem z Brodów do Leżajska, dzięki pośrednictwu kolegi, uczestniczyłem w takich kompletach ucząc się historii i geografii. Zmieniając miejsce pobytu musiałem zrezygnować z nauki. Jedyną formą zdobywania wiedzy w tym czasie było czytanie książek, których przeczytałem wiele, poczynając od bajek do lektury młodzieżowej, którą dobierała Mama. Prawdziwą naukę podjąłem po "wyzwoleniu" w gimnazjum, które ukończyłem w czerwcu 1946r.
Ostatnia sprawa to konspiracja. Jak samo określenie wskazuje, była to działalność tajna. Mogły o niej wiedzieć tylko osoby wtajemniczone. Mogłem się tylko domyślać, że pierwszą osobą z mojej rodziny, która brała udział w konspiracji był Ojciec. Już w 1940r. kiedy organizował na chmielarni pracę rodzin wojskowych i aresztowanych, działał w porozumieniu z jakąś organizacją. Ostrzeżenia przed wywózką na Sybir też pochodziły od ludzi wtajemniczonych.
Jednak działalność konspiracyjna urodzonego pacyfisty jakim był Ojciec polegała głównie na organizowaniu pomocy ludziom pokrzywdzonym przez okupanta bądź jego popleczników tj. Ukraińców. Wszelka działalność militarna była Mu obca. Jedyną czynnością związaną z walką było przechowywanie przez Ojca broni i amunicji, w magazynach przez niego prowadzonych. Wiele kłopotów z jej zabraniem mieli koledzy Ojca po Jego śmierci. Drugim zaangażowanym , zresztą za za pośrednictwem Ojca był najstarszy brat Zbyszek, a następnie drugi brat Rysiek. Mnie uważano za zbyt młodego, aby mnie w tą tajną działalność wprowadzać. Dla pocieszenia zlecano mi przenoszenie jakichś wiadomości, roznoszenie tajnych gazetek, czasem przenoszenie broni. Zleceniodawcami był Ojciec lub ojciec mego serdecznego kolegi, który dawał takie zadania mnie i swojemu synowi.
Wszystkie te kontakty zostały zerwane w momencie wyjazdu z Brodów do Leżajska, gdzie byliśmy obcy i o nawiązaniu nowych tego typu kontaktów nie było mowy. Zresztą wojna już się kończyła i konspiracja też. Ta konspiracja która później powstała, miała inny charakter i inny cel.

Tak kończy się zapis wspomnień Taty. W pewnym sensie jest to zamknięty pierwszy rozdział. Czy miały powstać następne, nie wiem. Tata zmarł w poniedziałek 10.01.2000 około godziny 10-ej, po długiej, wyczerpującej chorobie, w Szpitalu Czerniakowskim. Ostatni z czwórki rodzeństwa odszedł wujek Zbyszek (20 III 2012), mój chrzestny, który także był człowiekiem o wielkiej osobowości i któremu wiele zawdzięczam.
 
Wujek Zbyszek i Tata przy grobie siostry Danuty (1930-1960)


5 komentarzy:

  1. Z jednej strony należy być wdzięcznym Twojemu tacie, że spisał swoją historię, z drugiej - żal, że zakończył na 1945r – ponieważ moje „korzenie” ze strony mamy są z tamtych stron, wzruszyłam się czytając, szczególnie przy tej kuti, bo to było chyba najwspanialsze wspomnienie mojej mamy z dzieciństwa (po świętach kuchnia była do malowana ze specjalnym uwzględnieniem sufitu)Wróżba kutiowa mówiła o tym, że ta panna której rzut przyklei się do sufitu w następnym roku wyjdzie za mąż, a że pradziadek miał sporo córek, pozwalał im szukać szczęścia tylko w kuchni
    może ktoś dopisze inne tradycje kresów (o pierogach nie wspominam, bo te które robiły najwspanialsze są już daleko.....................i tylko żal pozostał:(),

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytałem z WIELKIM ZAINTERESOWANIEM ! Niski ukłon i WIELKI SZACUNEK dla Pana Ojca za opisanie ciężkich czasów rodziny. Dla Pana podziękowania za udostępnienie wspomnień Ojca. Dziękuję !!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Panie Arturze, cieszę się, że zainteresowały Pana wspomnienia mojego Taty. Pisał je będąc już bardzo chorym. Ostatnie lata życia to nieustający ból i chyba ani jedna spokojnie przespana noc. Mimo tego, a może właśnie dlatego pisał. Do końca zachował sprawną pamięć i pełną jasność umysłu. Szkoda, że wspomnień nie zdążył spisać dalszych. Był wspaniałym gawędziarzem. Taki był też Jego brat Zbyszek. Obu już nie ma...

      Usuń
  3. Świetnie napisany wpis. Czekam na wiele więcej

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To raczej dość trudne. Tata nadal... nie żyje. Więc trudno mi Go namówić do pisania.

      Usuń

Każdego zapraszam do uwag i dyskusji. Także tych którzy chcą pozostać anonimowi.