07 grudnia 2013

"Fucha" czyli rzecz o Piotrze Wysockim

Każdy z nas, z hasłem "stan wojenny" oraz "13 grudnia" kojarzy rok 1981 i namiestnika ZSRR w Polsce, który nam ten ponury spektakl sprokurował. 
Mamy w tych dniach rocznicę Powstania Listopadowego, a 13 grudnia przypadnie 183 rocznica stanu wojennego...  Tak, jedną z pierwszych restrykcji po wybuchu Powstania Listopadowego, wprowadzoną przez cara Rosji i króla Polski (choć nie można powiedzieć POLSKIEGO) było wprowadzenie 13.XII.1830 stanu wojennego na terenie Królestwa Polskiego.
Powstanie Listopadowe będące dowodem naszego oporu przeciw zaborcom, dowiodło też naszego braku realizmu. Nie dało nawet lekcji następnym pokoleniom, które powtarzały błędy z coraz większą determinacją i ofiarami.
Jakkolwiek oceniać ten czy inny zryw niepodległościowy, to wielu aktorom tych dramatycznych spektakli historii winniśmy szacunek i pamięć za ich poświęcenie i odwagę.
O tym szacunku w sposób szczególny opowiada film...

... "Fucha"

Podporucznik Piotr Jacek Wysocki herbu Odrowąż, urodzony w Winiarach (Warka). Instruktor szkoły podchorążych od 1829 roku. Przywódca spiskowej grupy podchorążych, której bunt rozpoczął rewoltę 1830 roku. Jako żołnierz może być wzorem dla każdego. W walce wykazał się odwagą i umiejętnościami (Wawer, Grochów, Okuniew, Warszawa). Dosłużył się rangi pułkownika. Po powstaniu przeszedł potworne katusze. Dwukrotna kara śmierci i kara półtora tysiąca batów, za próbę ucieczki równa kolejnej karze śmierci. Ułaskawiony przez cara. Odbywał karę w kopalni miedzi, gdzie pracował przykuty do taczki. Zwolniony w 1857, powrócił do Polski. Zamieszkał w Warce, przy ulicy Wójtowskiej, w domu podarowanym przez rodaków. Żył samotnie, poświęcając się pracy historycznej i społecznej. Zmarł w styczniu 1875 roku. Pochowano go na cmentarzu w Warce. Był powszechnie szanowany przez lokalną społeczność. Dom w którym mieszkał spłonął w 1939 roku.
"Fucha" to film na podstawie opowiadania J.Himilsbacha, zrealizowany w latach 80-tych. Pułkownik Piotr Wysocki jest tu osią całej fabuły. Nie jest jednak głównym bohaterem. Można nawet powiedzieć, że pojawia się w dość ... szczególnej formie. Głównymi bohaterami są dwaj pijaczkowie utrzymujący się w stanie stabilnej nietrzeźwości, a zarabiający na "kieliszek chleba" wykonując remonty grobów.
W tych rolach M.Kociniak i J.Bończak. Role odegrane fenomenalnie. Pozostałym aktorom także możemy się przyglądać smakując dobre aktorstwo.
Treści filmu nie opowiem, bo po to cała dzisiejsza wydumka, żebyście zechcieli tą 60-minutową opowieść zobaczyć (!!!).
O ostatniej scenie tylko... Jak cały film, oszczędna w środkach, przynosi jednak zaskakującą pointę. Pokazuje też, że dwóch właściwie wykolejeńców też może mieć swój honor i szlachetne odruchy. Choć to tylko bajka, to budzi ciepłe refleksje.
Miłego oglądania... 

11 listopada 2013

Historia jednego wagonu i "magiczna 11"

Mamy dziś 11.XI, chyba najważniejsze święto państwowe. Wesołe mimo pory roku jesiennej. Przyjęło się umownie, że tego dnia w 1918 roku odrodziła się Polska po latach zaborów. Wybór daty celny, bo 11 listopada podpisano zawieszenie broni na froncie zachodnim, a właśnie wynik I Wojny Światowej dał nam szansę powrotu na mapę świata. Zatem data przyjęta zgodnie, nie rażąca w II Rzeczpospolitej nikogo. Dziś chyba też nie? Gorzej byłoby, gdybyśmy się odwoływali do daty powołania pierwszych struktur odradzającego się państwa, bo było ich sporo, każde ugrupowanie miałoby sentyment inny. 
Z piątkowej informacji radiowej wiem, że w samej Warszawie manifestacji zgłoszono 11... Gdybyśmy jeszcze "rozbili" święto na różne np. cztery daty, a każda "jedynie słuszna", to mielibyśmy pewnie pochodów 4 x 11 = 44 i ... Mickiewicz by się cieszył.

No a co z tym wagonem !?

1918
Otóż jak wszyscy wiemy, rozejm podpisano w lasku Compiegne 11. XI. 1918 roku przed świtem. Zgodnie z tym dokumentem, po ponad 4 latach zaprzestano walk "11 dnia, 11 miesiąca o godzinie 11". Parlamentariusze obu stron spotkali się i podpisali rozejm w przygotowanym do tego celu wagonie kolejowym. 
1940
Niestety losy Europy, potoczyły się za sprawą pewnego austriackiego pacykarza i gruzińskiego rzezimieszka tak, że 22 lata później ( 2 x 11) Francja kapitulowała przed Niemcami. Zgodnie z życzeniem Hitlera, wagon sprowadzono i w tym samym miejscu odbyła się osobliwa ceremonia. Miało to dodatkowo upokorzyć Francuzów i zmazać hańbę 1918 r.. Hitler jak wielu Niemców uważał, że przegrana Niemiec w I WŚ, była efektem zdrady i spisku. Armia niemiecka zaś, mogła walczyć dalej i wygrać wojnę.
Radość ...

Po kapitulacji Francji, wagon przetransportowano do Berlina. Zniszczony został podczas bombardowania miasta w roku 1945 lub jak twierdzą inne źródła, przez Niemców tuż przed końcem wojny. W 1992 przekazano Francji fragmenty zniszczonego wagonu. Natomiast jego wierną replikę i inne pamiątki możemy podziwiać w Muzeum Zawieszenia Broni w Rethondes. 
W historii świata, która głównie jest historią wojen, zabytkami symbolizującymi ważne wydarzenia są zamki, fortyfikacje, czołgi, samoloty, nawet niezwykłe działa, a tu... zwykły wagon kolejowy.
No jest jeszcze pióro wieczne generała D. MacArthura, ale to zupełnie inna historia... 


09 listopada 2013

Gerard Cieślik - ulubieniec poznańskich kibiców

3 listopada zmarł Gerard Cieślik. Znany wszystkim piłkarz chorzowskiego Ruchu, reprezentant Polski, olimpijczyk (Helsinki 1952), dwukrotny król strzelców I ligi. Świetny napastnik, podziwiany i znany nawet niezbyt "oblatanemu" w piłce kopanej Koziołkowi, który urodził się kilka lat po zakończeniu kariery Cieślika. Szanowany był nie tylko za swój kunszt i talent piłkarski, ale jak podkreśla wielu, za to, że był porządnym człowiekiem i dżentelmenem na boisku i w życiu. Każdy wie, że strzelił dwie bramki w zwycięskim meczu z ZSRR na Stadionie Śląskim. Miało to wówczas szczególne znaczenie. Sportowe, takie jak bramka Domarskiego w 1973 (również październik), ale moralne dużo większe. Przynajmniej na boisku pokonaliśmy okupanta.
20.X.1957 Polska - ZSRR 2 : 1

Ale opowiem Wam o czymś innym...

W pierwszej połowie lat 50-tych Ruch Chorzów rozgrywał ligowy mecz wyjazdowy z Lechem Poznań. Ruch był wtedy niemal niepokonany (trzykrotny mistrz Polski). Lech choć słabszy, nie był "kopciuszkiem". Spotkały się dwa tercety "ABC" : Anioła, Białas i Czapczyk - Lech oraz Alszer, Brajter i Cieślik - Ruch.  Wynik meczu 3 : 1 dla Ruchu Chorzów. Świetna gra Cieślika i jego trzy bramki. Po meczu, poznańscy kibice wtargnęli na murawę, dopadli Cieślika i (!!!) ... na ramionach zanieśli go do szatni.
Po meczu z ZSRR
Kto z nas to dziś zrozumie? Kibice "Kolejorza", choć zawiedzeni porażką swojego klubu podziękowali Cieślikowi za piękne widowisko. Dziś... chyba nierealne?
W tamtym również czasie, zwyczaj nakazywał, że:
na boisko wchodzili sędziowie, następnie drużyna gości i na koniec gospodarze (inaczej było na meczach międzypaństwowych). Kiedy wbiegali goście, widownia witała ich brawami, bo to byli jej GOŚCIE !
Jeszcze w końcu lat 70-tych mogłem pójść na stadion Legii i otwarcie kibicować krakowskiej Wiśle. Grali tam Kmiecik, Gonet, Musiał, Nawałka, których podziwiałem. Z pewnością, siedzący obok kibice warszawscy, w duchu życzyli mi kokluszu i pryszczy na języku, ale nie musiałem się obawiać, że mnie pobiją. 


Przez pół wieku sport w każdej chyba dziedzinie rozwinął się ogromnie, a my kibice? Coraz bliżej nam do powrotu na drzewo...


G.Cieślik wiernie kibicował swojemu Ruchowi


"Dwóch Wspaniałych" z dwóch pokoleń

06 listopada 2013

Wierzyłem, że będzie naszym prezydentem ...

Premier Tadeusz Mazowiecki poważany był nawet przez swoich przeciwników politycznych. Jeśli zarzucamy mu błędy, to nikt szanujący własne słowo nie ośmiesza się, przypisując mu złe intencje. O ile pamiętam, nawet Zagryziakowie go napiętnowali "dopiero" po latach, kiedy popadli w całkowitą aberrację. O znaczeniu określenia "gruba kreska" pisać nie warto, bo ci którzy znaczenia wypowiedzi w której owa figura słowna się pojawiła, nie rozumieli... nie zrozumieją nigdy. A ci którzy dla gawiedzi przeinaczyli słowa premiera, nie warci są uwagi i atramentu. Nawet wirtualnego i nawet koziołkowego. Dziś kiedy premier Mazowiecki odszedł tam dokąd wszyscy zmierzamy, każdy oddaje mu szacunek. Mógłbym dołączyć do tych słów, które z całą pewnością należą się pierwszemu po 50 latach premierowi polskiemu, który nie musiał sprawować urzędu na emigracji. Ważniejsi ode mnie i większej wiedzy ludzie napisali i napiszą o nim dużo dobrych słów. Ja napiszę o tym co bezpośrednio ze mną związane i ważne tylko dla mnie. Kto chce ten mi odpowie...

Prolog

Tadeusz Mazowiecki - bliżej nieokreślona (dla mnie) postać opozycji w latach 1970-80. Człowiek o którym wiedziałem chyba niewiele. Nawet po 31 sierpnia 1980 nie zaistniał w mojej świadomości. Wybaczcie.. miałem wtedy 16 lat i zakończone niedocenianym dziś sukcesem strajki, pamiętam w obrazkach: Lech Wałęsa - trybun ludowy, wielki długopis i Matka Boska w klapie podziwianego przywódcy robotników.

Epizod pierwszy

Jesień 1990 roku. Przedwyborcze spotkanie na Politechnice Gdańskiej. Tłumy ludzi. T. Mazowiecki w czarnym grubym płaszczu, wchodzący po schodach z uśmiechem, bo witany był owacyjnie. Dobra pogodna atmosfera. Spokojne raczej wypowiedzi, pytania. Wróciliśmy z Maćkiem, moim "współspaczem" do akademika i długo w nocy gadaliśmy. Utwierdziło nas to spotkanie w przekonaniu, że wszystko będzie w porządku. Mazowiecki vs. Wałęsa, wynik może być tylko jeden. Fenomen Wałęsy jako przywódcy robotników to zbyt mało w konfrontacji z doświadczeniem, wykształceniem i obyciem. O jakże naiwna była nasza pewność...
Tadeusz Mazowiecki nie tylko przegrał z popularnym proletariuszem, ale i z nieznanym nikomu Tymińskim. Zrozumiałem wtedy co znaczy siła ludu, strasznej i nieświadomej niczego masy. W drugiej turze z zażenowaniem stawialiśmy "krzyżyk" przy Wałęsie, bo choć w roli prezydenta wiele wstydu nam przyniósł, to jego rywal ... lepiej nie myśleć.

Epizod drugi...brydżowy

Moja serdeczna koleżanka przyjaźniła się przez wiele lat z Tadeuszem Mazowieckim i Bronisławem Geremkiem. Kiedyś zaproponowała, że mnie zaprosi na brydża do takiego szacownego składu. Wielce się do tego zapaliłem. Poznać takich ludzi i jeszcze zagrać z nimi w brydża. Bardzo to pochlebiłoby mej próżności, która jest ogromna. To wiecie? Jakoś się nie składało, a ja po przemyśleniu nie przypominałem o pomyśle. Pewnie by ze mną zagrali i byłoby miło, ale byłaby to sytuacja z cyklu "za pan brat świnia z pastuchem". Nawet gdybym umiał się zachować jak najsubtelniejsze różowe prosiątko i nie chrumkał, to chyba jednak... Powinienem znać swoje miejsce w szeregu. W kilkanaście miesięcy później profesor Geremek zginął tragicznie. Teraz z tego hipotetycznego stolika ubył premier Mazowiecki.
Ale z brydżem jest związana pewna pogodna historia. Otóż T. Mazowiecki w końcu lat 90-tych, zwołał u wspomnianej koleżanki brydża około północy, co nie było dla niego dziwną porą. Przyjechał prosto z jakiegoś dyplomatycznego rautu. Natychmiast podziękował kierowcy i odesłał go, mówiąc żeby sobie pojechał pospać i wypocząć. Wielokrotnie przekonałem się o tym, że ludzie których poziom kultury dorównuje poziomowi w hierarchii, traktują swoich podwładnych dowolnego szczebla ze starannym szacunkiem. To ładne. 
Gra toczyła się ciekawie i zakończyła o świcie. Mazowiecki ze zdumieniem stwierdził, że jego płaszcz... pojechał w samochodzie. Nie było zimno, a do głowy by mu nie przyszło budzić kierowcę o piątej rano, żeby mu płaszcz przywiózł.
- To jak ja wyjdę do taksówki? W smokingu i z muszką? Jak ktoś mnie zobaczy to pomyśli, że kto ja jestem?!
- Nie martw się Tadeusz, pomyśli, że kelner z pracy wraca - odpowiedziała rozbawiona Hania.

W swoim roztargnieniu i braku zapatrzenia w siebie, T. Mazowiecki często sądził, że jeśli idzie ulicą to nikt go nie rozpoznaje. Wyszedł uśmiechnięty i spokojnie dotarł do hotelu.







02 listopada 2013

"Wesołych Świąt"....

Tak żegnał się kolega, wychodząc wczoraj z biura. Ot, taki czarny humor. W okolicy 1 listopada, przy zwykle jesiennej aurze i zawsze krótkim dniu, rozmyślamy o tych zmarłych, którzy byli nam bliscy w takim czy innym tego słowa znaczeniu. Rodzina, przyjaciele, znajomi oraz ci których znaliśmy tylko z gazet czy ekranu, ale lubiliśmy ich wizerunek. I tak zaczynamy retrospekcję, rozmyślamy o przemijaniu i wyprawie za granicę śmierci która czeka każdego. Nawet jeśli jest jeszcze odległa, czego wiedzieć nie możemy, to jest blisko, coraz bliżej, z każdym dniem bliżej.
Koziołkowe, listopadowe przemyślenia nie różnią się od Waszych. Ale wczoraj Wojtek wychodzący z biura i to jego "Wesołych Świąt !" pchnęło mój łepek na inne tory zaduszkowych rozmyślań ...

Wszystkich Świętych w dzieciństwie...

Najwcześniejsze wspomnienia to te, kiedy miałem kilka lat i jakiś metr wzrostu. Wieczorem przyjeżdżał wujek Kazik z ciocią Stasią, ekskluzywnym pojazdem Syrena. Przywoził z trudem zdobyte chryzantemy, bo wszystko wtedy się "zdobywało". Przywoził też dobre jabłka albo miód. Najbardziej cieszyłem się jak przyjechał z nimi Marek, kuzyn który był dla mnie zawsze wzorem. W niektórych kwestiach jest nim do dziś. Następnego dnia cmentarz bródnowski i Legionowo.
Odwiedzaliśmy groby Zosi, cioci Danki i babci Andzi. Nie miało to dla mnie, kilkuletniego dzieciaka, wymiaru żałobnego. Żadnej z tych bliskich pokrewieństwem osób nie znałem. Zmarły długo przed moim przyjściem na świat. Jedna miała lat 60, druga 30, a trzecia... 2 dni. W mojej świadomości były tylko tymi uświęconymi miejscami 2 x 1 m, o których pamiętać należy. Zapalanie świeczek mnie jako najmłodszemu było przydane. Wielka to frajda. Lepienie kulek ze stearyny, co groziło nieusuwalnymi plamami na kurtce i porteczkach. W ten dzień Tata przymykał oko na takie rzeczy. Niech się Piotruś bawi ...


Nieodłączny aspekt historyczny

Historia jest jak wiecie moją pasją, choć nie zdążę już jej ogromu przestudiować tak jakbym chciał. Na Bródnie idąc do grobu mojej siostry Zosi, droga wiodła wzdłuż muru. Pod murem cmentarnym jest zwykle pusto. Tam chowani są samobójcy i odrzuceni. Jeden tylko był tam grób. Pochowano tam siostry Snopkówny, łączniczki AK, skazane na śmierć za zdradę. Kopczyk ziemi, prosty metalowy krzyż i niemal nieczytelna tabliczka. Tata pokazał mi ten grób. Po latach powszechnie (?) znanym stał się fakt, że te dwie młode dziewczyny zginęły wskutek pomyłki sądu podziemnego. Pomyłki którą spowodowało fałszywe oskarżenie prawdziwego zdrajcy - Motora. O tym poczytajcie w książkach C.Chlebowskiego. Od początku lat 70-tych Snopkówny nie leżą samotnie. Podczas epidemii grypy, miejsca pod murem także zostały "zasiedlone".


A później ?

W 1997 r. zmarł wujek Kazik. Na groby jeździłem wożąc rodziców... coraz starszych. Zacząłem zauważać, że tych odwiedzających nasze rodzinne groby jest coraz mniej, a grobów coraz więcej. Tata zmarł 13 lat temu i rytuał 1 listopada się zmienił. Przyjeżdżałem do Warszawy i jechałem z Mamą na grób Taty. Nie ma też już od pięciu lat cioci Stasi, którą tak wszyscy lubiliśmy. Lista tych których brak wydłuża się. Od roku nie ma też Mamy. W ostatnich miesiącach życia bezradna, gasła z nadzieją na spotkanie oczekiwane przez 12 lat.


A teraz?

Teraz w ten wietrzny, co nad morzem zwyczajne, jesienny wieczór, o tych wszystkich co odeszli myślę. Nie myślę smutno, bo byli i są dla mnie dobrym wspomnieniem. Brak mi ich, co zrozumiałe. I Taty, który nauczył mnie wiele, a już w dorosłym moim życiu był dla mnie najlepszym doradcą. Mamy bezmiernie wyrozumiałej, którą w ostatnich miesiącach życia dopadła podłość okrutna i niezasłużona. Myślę o wujku Zbyszku, który życie miał bardzo trudne, a nie stracił pogody ducha nigdy i wielu ludziom tą pogodą pomógł.
Wspominam też bliższych i dalszych znajomych, którzy wiele, choćby przez moment, wnieśli do koziołkowego świata. Krzysztof - Bibelot, Sarna, Witek ...

27 października 2013

Bitwa pod Lipskiem a granice poprawności

Mija 200 lat od wielkiej bitwy pod Lipskiem, zwanej "bitwą narodów". Starcie ogromne. Wzięło w nim udział ponad pół miliona żołnierzy. Bitwa była decydującą klęską Napoleona. Znacznie większą niż Waterloo, będące finałem słynnych "100 dni". Waterloo jest częściej wspominane, bardziej symboliczne, być może dlatego, że było klęską ostatnią. 

Bitwa pod Lipskiem ma dla nas Polaków znaczenie szczególne. Poległ tam książe J.Poniatowski.


Obejrzałem relację z inscenizacji bitwy pod Lipskiem (może "bitwy o Lipsk" byłoby bardziej słuszną nazwą ?) na TVP Historia. Imponujące widowisko. Wielki szacunek dla uczestników i organizatorów, za ich zaangażowanie i starania w upowszechnianiu historii. Wszak bitwa ta ustaliła układ Europy na ponad 100 lat...
Od kilkunastu lat także w Polsce, mamy grupy rekonstrukcyjne i eventy z ich udziałem. Przypominają bitwy i epizody z obu wojen światowych, powstań i innych wartych upamiętnienia militarnych starć. Inicjatywa godna wszelkiego poparcia i mobilizująca nas do uzupełnienia swojej przeraźliwie wątłej wiedzy o historii.

Ale wróćmy pod Lipsk i relacji z inscenizacji

Okazuje się, że toczyły się spory o to czy bitwę tą wypada upamiętniać. Hipokryzja jako, że  jest to jedna z odmian głupoty, nie ma granic. Znaleźli się tacy, którzy uznają, że upamiętnianie wojennych epizodów, w dziś pokojowej Europy jest niestosowne (?!). Wszak wstyd ich zdaniem, przypominać, że zabijanie się wzajemne, zwykle bezsensowne, jest immanentną cechą naszego gatunku. Może tę przesadną "delikatność" należy tłumaczyć tym, że Niemcy choćby nie wiem jak się leczyli ze wspomnień II wojny światowej, przez wieki jeszcze będą czuli na sobie piętno najobrzydliwszych zbrodniarzy Europy (i niech czują ten ból !!! ). Teraz zatem są ultrapacyfistami i wzdragają się nawet na myśl o tym, że nóż do krojenia kiełbasy musi być ostry.
Bo tak wydelikatnieli i duszę mają wrażliwszą niż św. Alojzy, o którym napisano w księgach mnicha Eustachego, że:
"Kiedy usłyszał jak mąż pewien z wielkim hukiem wiatry wypuścił, rozpłakał się i dopiero w modlitwie ukojenia zaznał"
Wiele robi się, dla stworzenia emocjonalnej więzi pomiędzy mieszkańcami zjednoczonej Europy. Pomysł pewnie słuszny, ale materia delikatna. Jak stworzyć coś na kształt patriotyzmu paneuropejskiego, nie niszcząc patriotyzmu narodów, regionów wchodzący w skład unii? Czy w ogóle można na przestrzeni kilku pokoleń stworzyć wartość porównywalną z czymś co tworzyło się i układało przez setki lat?
Mnie bliższe jest podejście praktyczne i pragmatyczne. Tak potoczyła się historia, że w obecnych czasach mamy UE i przynależność do niej jest korzyścią. A jeśli nawet poddać ten fakt w wątpliwość, to chyba każdy pojmuje, że będąc w Europie poza unią to skazać się na izolację.
I tak, aby przy okazji udanego moim zdaniem widowiska, podkreślić przyjaźń między narodami na zakończenie nie było sceny ucieczki Napoleona, a ... pojednawcze spotkanie z Blucherem. Może intencja dobra, ale konstrukcja infantylna i śmieszna.
Sami się wikłamy w niemądrą, przesadną i często głupiutką delikatność określeń, gestów. Nazywamy to poprawnością, przy czym określenie to staje się coraz bardziej ironiczne.
Nie mamy więc już folkloru i kultury cygańskiej tylko... "romską".
Mój kolega Samuel, mieszkaniec Madagaskaru, miły i inteligentny człowiek, świetny kumpel, był murzynem. Wtedy nikomu z nas nie przyszłoby do głowy, że nie wolno o tym głośno mówić ! W czym sam fakt, że ktoś jest murzynem ma być obraźliwy ? W takim razie nie powinniśmy też mówić łysy.. tylko jak? Człowiek o pięknej skórze czaszki?
Najdłuższą historię ma określenie "sprawni inaczej" używane w odniesieniu do ludzi niepełnosprawnych. Wyśmiane przez samych niepełnosprawnych. I tak powstały prześmiewcze określenia: mądry inaczej, uczciwy inaczej itp. Bo to my, ludzie niedotknięci kalectwem czy ciężką chorobą mamy problem jak zachować się wobec innych, w tym niepełnosprawnych.
Na koniec przedelikaconych określeń, coś zasłyszane w kabarecie:
Nie mówimy pederasta czy brutalnie (?) pedał, tylko... vaginosceptyk.
 

29 września 2013

Most Północny - koziołkowa wydumka z morałem

Chcecie bajki, oto bajka...

Mieszka sobie w Warszawie rodzina kilkuosobowa. Nazwijmy ich Zagryziakowie. Zagryziakowie jak większość mieszkańców stolicy, niecierpliwie wyczekiwali rozpoczęcia budowy Mostu Północnego.
Wiedzieli jednak z całą pewnością, że długi czas przygotowań formalnych i technicznych to tylko pozory. W rzeczywistości w tym czasie odbywały się intrygi, korupcyjne ustawki i inne niecne poczynania "ONYCH".

 

 

Tu krótkie objaśnienie "ONYCH"

Ci "ONI" są potrzebni niektórym z nas, do intuicyjnego wyjaśniania skomplikowanego świata. Świata którego w całości nikt z nas nie pojmuje, bo to niemożliwe. Jedni obszar, którego nie ogarniają tłumaczą sobie niedostatkiem własnej wiedzy, inni tajemnymi spiskami czy działaniem sił niemal rodem z piekła. "ONI" zwykle nie mają ani twarzy ani nazwy, a właściwie mają, tyle że wymienne. Może to być urzędnik, który Zagryziakom nie wydał pozwolenia na budowę sklepu, może być to policjant, który wypisał mandat, ale i nawet sąsiad, który z całą pewnością specjalnie wytresował psa, żeby sikał Zagryziakom na klatce schodowej. Oczywiście "ONI" to także różne instytucje. Urząd Skarbowy, banki które udzielają kredytu tylko dlatego żeby Zagryziaków okraść. Bezspornym jest, że wszyscy "ONI" są świetnie zorganizowani i skomunikowani. Nawet wspomniany sikający pies Medorek działa w porozumieniu z najwyższymi urzędnikami państwowymi należącymi również do "ONYCH".


Most Północny w budowie ...

Kiedy budowa ruszyła, większość warszawiaków czekała niecierpliwie na jej zakończenie. Zagryziakowie jednak znali już cały ogrom łajdactw i nieprawidłowości ...
  • Cena inwestycji jest zawyżona. Wiadomo ! "ONI" sobie już poprzydzielali wysokie premie, a i łapówki rozdane też cenę rozdmuchały
  • Wybrany rodzaj konstrukcji mostu jest kosztowny i bardzo nietrwały
  • Most jest w złym miejscu, powinien być gdzie indziej
  • Źle zaplanowane są wjazdy na most i będą źle oznakowane
Kiedy jeden z Zagryziaków przyniósł plotkę, jakoby już ustawione filary miały wadę, która zmusza do demontażu już ustawionej konstrukcji, zapanowała... radość.
Bo nie w tym rzecz, żeby było nam lepiej, tylko żeby można było mówić o tym co złego lub podłego dzieje się dookoła. Nawet jeśli per saldo koszty ponoszą także Zagryziakowie. Ale z tego chyba sprawy sobie nie zdają...
Powiecie, że takiej rodzinki upiornej nie ma?  Takich bezinteresownie nienawidzących, jest wśród nas wielu. Co gorsza konsolidują się znacznie sprawniej niż inni. Z jednym tylko warunkiem: "przeciw wrogom!". Prawdziwym lub urojonym i wtedy czują się potrzebni bo mogą "walczyć". Nie o coś, choć frazesów o wartościach wyższych mają co niemiara. Walczą przeciw... i czują się dzięki temu potrzebni.  

13 października odbędzie się referendum mające na celu odwołanie z funkcji prezydenta Warszawy Hannę Gronkiewicz-Waltz. Jakie mają być korzyści z ewentualnego odwołania raczej nie wiadomo, ale emocje są już tak rozkręcone, że nikogo te potencjalne korzyści nie zajmują.
Tysiące Zagryziaków, jedni po kryjomu, inni ze szturmówkami w dłoni i śpiewem na ustach, podążą zagłosować aby obalić "wrogą i obcą" władzę. Retoryka nawołujących do udziału w referendum nawiązuje do wojennej symboliki, zatem do "walki o wolną stolicę". Oczywiście to niesmaczne i śmieszne, ale jestem pewien, że skuteczne. Choć chciałbym wierzyć, że się głęboko mylę i Zagryziaków jest mniej niż mi się wydaje.

20 września 2013

Nazwy, ich zmiany i figle z tym związane

Po roku 1989 masowo zmieniano nazwy ulic, placów. Słusznie, bo jeśli mielibyśmy zostawiać tabliczki z nazwiskami bandytów rodzaju Nowotki, Kniewskiego czy Rutkowskiego, lub też zdrajców - Świerczewskiego i Berlinga, to właściwie Grunwaldzka w Gdańsku mogłaby się nadal nazywać Adolf Hitler Strasse, a 10 Lutego w Gdyni Herman Goering Strasse. Chyba równie obrzydliwe?

 

Jan Paweł II liderem

W każdym mieście mamy ulice, aleje czy place, nazwane imieniem tego jednego z najpopularniejszych chyba Polaków na świecie. Pewnie drugie miejsce pod względem ilości ulic, którym patronuje, ma prymas Stefan Wyszyński. 
W Warszawie dawną ulicę Marchlewskiego przemianowano na al. Jana Pawła II. Firma w której pracowałem miała tam do 2005 roku siedzibę. Powszechnym wśród nas było następujące określenie adresu: "al. Jana Pawła... Marchlewskiego"
Podobnie żartują sobie mieszkańcy Gdyni. Stację SKM Gdynia Wzgórze Nowotki obecnie Wzgórze Św. Maksymiliana nazywają... "Wzgórze Św. ... Marcelego".

eNKaWuDziście się udało ?

W Gdańsku w 1945 r. wszystkie ulice otrzymały nazwy polskie. I tak mieliśmy, na krótko niestety, ulicę Lisa - Kuli 
"Otwórzcie złotą księgę gdzie bohaterów spis,
a pierwszy na tej liście, pułkownik Kula - Lis"
Po krótkim czasie, dzielnego pułkownika zastąpiła kreowana przez komunistów na patriotkę, niejaka Hanka Sawicka.
W tym samym czasie, czyli na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych jedną z ulic we Wrzeszczu nazwano na cześć oficera NKWD działającego w Gdańsku. Stopnia nie pamiętam, ale nazywał się Jesjonow. Zatem ulica Jesjonowa. Szalenie "godny" ten patron ulicy zginął w bliżej nieznanych okolicznościach w roku 1946. Ja mu świeczki nie zapalę. Po roku 56 i pewnej "odwilży", kiedy to już mieszkańcy Katowic nie musieli się wstydzić czasowej nazwy swojego miasta i na Jesjonowa przyszedł czas. Ponieważ nieodległe ulice miały nazwy Sosnowa i Topolowa, ulicę bandyty z NKWD przemianowano na Jesionową. Zatem kto o tym wie, ten idąc przez Wrzeszcz o Jesjonowie sobie pomyśli. Ja mam milsze wspomnienia. Na tej ulicy pod numerem 5 mieszkał mój serdeczny szkolny kolega zwany Dżumą i byłem częstym gościem w domu jego rodziców.
W pewnym sensie przetrwał też patronat Marksa. Chcący czy niechcący, stał się patronem komunistycznej zarazy, a przez lata PRL miał swoją ulicę w Gdańsku. Od wielu lat ta arteria między Wrzeszczem, a Brzeźnem nosi imię generała Józefa Hallera. Do dziś często mówimy "Marksa", mimo, że ten brodaty oszołom nie jest wart pamięci. Ot przyzwyczajenie...


Ale i ksiądz miał szczęście

Kiedy przyjechałem w 1979 r. do Gdańska, we Wrzeszczu był pl. Komorowskiego (chyba nawet bez pierwszej litery imienia). Codziennie przejeżdżałem przez ten plac tramwajem w drodze do szkoły. Kim był ów Komorowski nie wiedziałem. Na szczęście komuniści też nie i tak nazwa uchowała się od 1945 r.. Po odzyskaniu niepodległości na tabliczkach dopisano "Ks. B." i teraz wszystko jest jak należy. Mamy plac imienia ks. Bronisława Komorowskiego, który w przedwojennej historii Gdańska zapisał się przyzwoicie.


O krok od kompromitacji

W pewnym pięknym i lubianym przeze mnie mieście zachodniej Polski, radni przy zmianach wstydliwych nazw ulic, postanowili oddać szacunek naszym żołnierzom walczącym o Monte Cassino. Uchwalono jednogłośnie, co zrozumiałe. Wykonano kilkadziesiąt tablic z nazwą. Na szczęście w dniu kiedy tablice miały być umieszczone, ktoś przytomny zastanowił się... Napis brzmiał:
 "ul. Obrońców Monte Cassino".
Do kompromitacji nie doszło i z pewnym opóźnieniem ulica oznakowana została jak należy.



W Kamieńcu Ząbkowickim czas się zatrzymał...

Mała miejscowość na Dolnym Śląsku. Znana z pięknego niegdyś zamku, którego nie zmogły nawet starania dzikiej Armii Czerwonej. Zniszczony został przez nas, a szkoda. Ponura to, choć ciekawa historia, która warta jest osobnej opowieści.
W miejscowości tej jest niewielkie osiedle, którego plan na tablicy przy parkingu zauważyłem i... zbaraniałem. Zobaczcie sami:
Może trochę wstyd, ale za to jak śmiesznie.
Takich śmiesznostek i ciekawostek związanych z wydawałoby się prostym zadaniem jak zmiany nazw jest wiele. Może ktoś z Was dopisze znaną sobie i ważną lub zabawną historyjkę? Zapraszam...


Co koziołek myśli o nazwach ulic ?

Najlepiej wybierać nazwy związane z wydarzeniami czy postaciami z dalszej historii. Bo ich pozytywny wizerunek, zasłużenie czy nie, już nie ulegnie zmianie. Można też pójść po linii najmniejszego oporu i wybierać nazwy ulic neutralne, jak na przykład: Leśna, Słoneczna, Krakowska, Wilcza, Rysia... STOP !!! Bo jak zajmiemy się nazwami zwierząt, to co będzie jak pojawi się ulica Kacza ?
Nie jest też fortunne wybieranie nazw o skomplikowanej pisowni, a bywają związane z nią pocieszne anegdotki:
Jerzego Waldorffa zaprosił na spotkanie, kolega mieszkający przy ul. Dubois. Dzwoniąc do niego uprzedził:
- Jak będziesz mówił taksówkarzowi dokąd jedziesz, mów tak jak się pisze bo inaczej nie zrozumie.
Waldorff usłuchał rady i wsiadając do taksówki powiedział:
- Proszę na ulicę DUBOJIS
Taksówkarz skinął głową, dowiózł dystyngowanego pasażera najkrótszą drogą na miejsce. Rozliczając się, kierowca mocno speszony powiedział:
- Bardzo przepraszam, że tak szacownej osobie zwrócę uwagę... Ale nie mówi się DUBOJIS tylko DIBUA...







30 sierpnia 2013

"Obłęd 44" i refleksje 2013

Piotr Zychowicz w swoich publikacjach jest bardzo radykalny i jednoznaczny. Momentami może bezkrytyczny. Wygłasza stanowcze opinie, poparte jednak starannymi analizami dokumentów. I odwaga i dociekliwość warte docenienia. Z początkiem sierpnia zachęcałem do przeczytania jego książki 


W końcu lipca ukazała się druga książka Piotra Zychowicza, pod tytułem "Obłęd 44", traktująca o ciągu zdarzeń poprzedzających i mających wpływ na wybuch Powstania Warszawskiego. Samo powstanie i jego przebieg nie jest w tej książce opisane. Ilość publikacji, opisujących bohaterską walkę powstańców i tragiczny los cywilów, to dziś już setki pozycji, z których część każdy przeczytał.
Pierwsza książka Piotra Zychowicza dotyka problemu, z którym w powszechnej wiedzy łączy się miasto w którym mieszkam. Choć po jej przeczytaniu można zrozumieć, że nie był to spór o Gdańsk.
Podmiotem drugiej książki, jest tragedia miasta w którym się urodziłem. Zatem pokuszę się o kilka refleksji i o tej publikacji. Nie jest to recenzja, ani obiektywna ocena. Do tego mam zbyt wątłą wiedzę. Takie tam moje przemyślenia i refleksje.

 

O co się spierać ?

Najlepiej o nic, bo jak twierdził O.Wilde, w eleganckim towarzystwie spory nie mają miejsca, bo wszyscy powinni mieć to samo zdanie. Wielki był to psotnik i autor niezliczonych bon motów. Jednak są kwestie, które warte są zastanowienia.

 

Kto odpowiada za rozkaz rozpoczęcia walk?

Zwykle każdy z nas, na to pytanie odpowiada logicznie dwoma nazwiskami:
T. Komorowski - Bór i A.Chruściel - Monter.
Monter, był dowódcą Okręgu Warszawa - Miasto, a Bór dowódcą Armii Krajowej i na nim zgodnie z zasadami wojskowymi, spoczywa odpowiedzialność za decyzje o najwyższym znaczeniu. Komorowski nie miał ani charyzmy, ani zdecydowania niezbędnego na tym stanowisku. Zastąpił aresztowanego w 1943 roku gen. S. Roweckiego, który być może jako silniejsza osobowość, w tej trudnej sytuacji uratowałby miasto i podległych sobie żołnierzy przed samobójczą walką. Tego zgadnąć jednak się dziś nie da.
Generał Bór w ostatnich dniach lipca, zwoływał codziennie dwie narady najwyższych dowódców. Omawiano najnowsze doniesienia i debatowano o możliwościach działania. Stworzyło to atmosferę "sejmiku", rozmywającego odpowiedzialność za decyzje, a najważniejsze z nich poddawano głosowaniu. W czasie pokoju demokracja jest systemem kalekim, choć podobno lepszego nie wymyślono. Natomiast w wojsku, dla demokracji nie ma i nie może być miejsca. Bór zdobył się raz na stanowczość i odwołał rozpoczęcie walk 29.VII. Żołnierze Armii Krajowej zdali broń i rozeszli się z punktów koncentracji. Była to armia zdyscyplinowana. Dwa dni później tej stanowczości mu zabrakło. I tak 1.VIII.44 wybiegli na ulice prawdziwi bohaterowie, w większości nieświadomi beznadziejności swej walki.
Zychowicz w swojej analizie nie zwalnia od winy Bora i Montera, ale wskazuje na kilka innych osób, znanych nam z historii. Przyjrzyjmy się im.

 

Żołnierze i dowódcy



Nikt nie kwestionuje szaleńczej wręcz odwagi większości żołnierzy Powstania Warszawskiego. Dotyczy to tych nielicznych, wyszkolonych i doświadczonych w walkach oraz tych, którzy z walką zetknęli się po raz pierwszy. I tu cieszę się, choć może to niefortunne w tych okolicznościach słowo,  że Zychowicz obnażając bezsens samobójczej walki i zapędzając się przy tym w zbyt wysokie tony, ani przez moment nie zapomina o bohaterstwie Powstańców.
Dowódcy mający wykształcenie wojskowe i zdający sobie sprawę z konsekwencji rozpoczęcia walki, w sytuacji z jaką mieliśmy do czynienia 1 sierpnia 1944 postąpili w sposób niezrozumiały. 
Autor "Obłędu 44" próbuje dociec jak mogło dojść do tej dziwnej i tragicznej w skutkach decyzji, która zniszczyła trzon 300 tysięcznej Armii Krajowej, budowanej z wielkim wysiłkiem od pierwszych dni okupacji niemieckiej i sowieckiej. Trudna to sprawa. Komuniści po 1945 roku głośno, choć nieszczerze, wychwalali bohaterstwo walczących, wskazując jednocześnie na nieudolność, a często mówiąc o "celowym zbrodniczym działaniu dowódców AK".
Szkody z tego są moim zdaniem dwie:
1/ Częściowo zdyskredytowali wszelkie ruchy niepodległościowe, czy to wojskowe czy polityczne, wskazując nam z jaką łatwością poświęcono Warszawę i co najmniej 200 tys. istnień ludzkich, dla "gry politycznej". Podłe to kłamstwo, ale komunistom pomagało.
2/ Naturalną reakcją na propagandę PRL, było budowanie przez nas pamięci o Powstaniu jako czynie w całości i w każdym aspekcie słusznym. To teraz, po odzyskaniu niepodległości nam przeszkadza. Trudno nam omawiać to tragiczne zdarzenie i oceniać jego winowajców. Ale myślę, że trzeba. 
Skoro komuniści oskarżali dowództwo AK o błędną czy wręcz karygodną decyzję, to dowód, że było odwrotnie?
Według takiej logiki, jeśli to Niemcy ujawnili wymordowanie polskich oficerów w Katyniu przez Rosjan, do dziś powinniśmy wierzyć, że to nieprawda ...

 

Przegrana i "domordowywanie" Warszawy

Za koziołkowy neologizm - "domordowywanie" przeklnie mnie prof. J.Miodek.
Dziś może łatwo nam stwierdzić, że powstanie przegraliśmy w ciągu pierwszych kilkunastu godzin.  Nie udało się siłami około 2-3 tys. uzbrojonych żołnierzy, opanować żadnego ze strategicznych punktów Warszawy w pierwszych godzinach powstania. Plan rozpoczęcia walki, starannie tworzony od początku okupacji niemieckiej, odnosił się do sytuacji, kiedy okupant byłby zdezorganizowany i opanowanie naszej stolicy byłoby częścią powstania powszechnego. Sytuacja 1 sierpnia 1944 była inna. Tragicznie dla nas inna. Niepowodzenie powstania w prawobrzeżnej Warszawie spowodowało rozkaz rozwiązania oddziałów i rozejścia się "do domu". Na lewym brzegu Wisły tak się nie stało.
Izolowane strefy, zajęte przez powstańców walczyły, systematycznie likwidowane przez niemieckie oddziały w sposób barbarzyński.
Nie wiem i nie znalazłem odpowiedzi w źródłach, czy można było zaprzestać walk, kapitulując po 2 czy 3 dniach sierpnia. Trudno to sobie chyba jednak wyobrazić.
Wyprowadzenie wojsk powstańczych przez Wolę z miasta i walka w otwartym polu to zagłada 20-30 tys. żołnierzy armii podziemnej, ale bez unicestwienia miasta i ogromnej części jej mieszkańców. Takie rozwiązanie było rozważane do momentu upadku Woli.
Rozmowy o warunkach kapitulacji rozpoczęto z początkiem września. Ale Sowieci czuwali. Stalin wydał długo oczekiwaną  zgodę na lądowanie alianckich samolotów na wschód od Warszawy. W połowie września na Żoliborzu i Czerniakowie wylądowały oddziały tzw. "Ludowego Wojska Polskiego", tworząc pozory pomocy. W rzeczywistości, byli to polscy żołnierze, nieprzygotowani do walki, o słabym wyszkoleniu, których życie nic nie znaczyło dla sowietów czy też niejakiego Berlinga, renegata noszącego dystynkcje generalskie.  Nad Warszawę nocami nadlatywały radzieckie PO-2 i w zwykłych workach lub skrzynkach zrzucały zaopatrzenie... zwykle zniszczone samym upadkiem z wysokości kilkudziesięciu metrów. Cel Rosjan został zrealizowany. Podsycone zostały nadzieje na pomoc i rozmowy kapitulacyjne z Niemcami zerwano co przyniosło następne ofiary.

 

Ostrzeżenia ...

I tu Zychowiczowi bym laurkę wystawił. Wskazał na szereg zdarzeń, od początku wojny do lipca 1944, z których jasno wynika czym było w tym czasie ZSRR dla Polski, a Polska dla ZSRR. Okupacja sowiecka 1939-41 miała nieco inny przebieg niż okupacja niemiecka, ale była równie bezwzględna.
Po ataku Niemiec na ZSRR, wspieranie sowietów było w interesie Wlk. Brytanii, a po wejściu do wojny Japonii, powody do tego miały również Stany Zjednoczone. To zrozumiałe i rozsądne. Churchill mimo jednoznacznej opinii o zarazie komunistycznej, przyznał otwarcie, że jeśli diabeł byłby wrogiem Hitlera, to bez wahania z tym diabłem by się sprzymierzył. Jak powiedział tak uczynił.
Chyba nie dostrzegali tej konfiguracji nasi politycy.
Wielkim wysiłkiem i kosztem życia żołnierzy AK, zrealizowano akcję Wachlarz. Destrukcja na tyłach frontu niemiecko-radzieckiego, wspierała sowietów, a nam oprócz ofiar co przyniosła?
We wschodniej Polsce radzieckie oddziały partyzanckie i komunistyczne bandy były uciążliwe dla Niemców, ale stanowiły śmiertelne zagrożenie dla ludności. I tu lokalni dowódcy AK w wielu wypadkach wykazali zrozumienie sytuacji. Ich głównym celem była ochrona ludności przed bandami.
Z początkiem stycznia 1944 Armia Czerwona weszła w granice Polski. Uruchomiono akcję Burza. Jej znaczenie militarne było znikome, co nie umniejsza waleczności żołnierzy w niej uczestniczących. Celem było zaznaczenie naszego udziału w walce i wystąpienie wobec Sowietów jako gospodarze terenu. Efekt? Niepotrzebnie polegli żołnierze i ujawnienie oddziałów wobec wkraczających Rosjan. NKWD z łatwością oddziały te zneutralizowała. Tak działo się na Kresach, a w lipcu 1944 na Lubelszczyźnie. Co innego zrobiliby oni wkraczając do Warszawy, nawet gdyby powstańcy ją opanowali?
Chyba w świetle tych wydarzeń jasnym było, że nie ma możliwości "braterstwa broni" z Bolszewikami?

 

Sowieckie wpływy i agenci

Po kilkudziesięciu latach, wiele mamy wiedzy o sowieckich agentach czy informatorach w najważniejszych i najtajniejszych strukturach Wlk. Brytanii, USA, a nawet III Rzeszy. Niezrozumiała sympatia do kraju "powszechnej szczęśliwości", była jeszcze w latach 50-tych często spotykana wśród społeczeństw, których prawdziwy koszmar komunizmu nie dotknął. Francuzi do dziś nawet na odmiany tej choroby cierpią. Taka skłonność ludzi często ułatwiała działalność szpiegowską sowieckim służbom.
W II RP ruchy prosowieckie były marginalne i rekrutowały się najczęściej z pospólstwa i  sfrustrowanych pięknoduchów. Podczas wojny pojawili się przerzucani z ZSRR renegaci tworzący struktury mające na celu legitymizację przyszłej władzy okupacyjnej.
W naszej świadomości struktury polskiego państwa podziemnego i AK, od infiltracji bolszewickiej chroniły się skutecznie. Czy słuszne to przekonanie? Byliśmy jedynymi, których działalność służb sowieckich nie dotknęła? "Obłęd 44" i ten aspekt sprawy porusza.
Czy jedynymi środkami prowokującymi do wybuchu powstania były radzieckie ulotki zrzucane z samolotów i "szczekaczka" pod nazwą Radio Kościuszko. I choć wiele faktów i opinii znajdziemy w książce, to Zychowicz jednoznacznych oskarżeń nie stawia. Może słusznie, może jeszcze nie czas? Ileż nazw ulic i placów przyjdzie nam zmienić, jeśli kiedykolwiek upublicznione zostaną moskiewskie archiwa. Póki co tylko mroczna postać Tatara jest ogólnie znanym przykładem kolaboracji.

 

Nasza miara drogi do wolności

I tu Zychowicz podnosi temat tyleż historyczny co socjologiczny. Mamy skłonność do oceny naszego wysiłku w walce o niewątpliwie słuszne cele, mierząc go niewłaściwie. Liczymy krzyże na grobach naszych rodaków walczących z zaborcą czy najeźdźcą. A przecież to nie liczba naszych poległych jest miarą efektywności walki. Ta efektywność to zabici przeciwnicy.
Celnie ujął to gen. G.Patton przemawiając do swoich żołnierzy:
"Przybyliście tu nie po to aby ginąć za naszą ojczyznę. Chodzi o to żeby jak najwięcej tych sukinsynów zginęło za swoją !"
W wypadku Powstania Warszawskiego liczba naszych ofiar w stosunku do zabitych wrogów to proporcja porażająca.


Powstanie Warszawskie uszanować należy i śmieciami są ci, którzy wykorzystują rocznicę tej tragedii do swoich "buczących manifestacji". Dumni mamy prawo być z bezprzykładnego męstwa walczących, ale sam fakt wybuchu Powstania Warszawskiego to nie powód do dumy. Obojętnie czy daliśmy się sprowokować, czy sami rzuciliśmy się w przepaść.

Chciałbym, żeby ktoś z Was po przeczytaniu książki Piotra Zychowicza "Obłęd 44" podzielił się ze mną swoimi refleksjami.



15 sierpnia 2013

Dzień niepodległości - koziołkowy postulat

Każde państwo celebruje różne ważne rocznice, utrwalając w pamięci swoich obywateli wydarzenia, mające istotne dla jego historii znaczenie. Znajomość historii ułatwia zrozumienie dnia dzisiejszego oraz wielu mechanizmów wpływających na los narodów, krajów, większych i mniejszych wspólnot.


Dla nas jednym z tych świąt jest 15.VIII, upamiętniający Bitwę Warszawską 1920 roku. To ważna data. Powstrzymaliśmy wtedy sowiecką nawałę i zapewniliśmy sobie wolne państwo na 20 lat. Na dodatek, dzień ten, to kościelne święto "Matki Boskiej Zielnej". Większość z nas jeśli nawet nie jest zbyt gorliwymi katolikami, docenia rolę kościoła w naszej historii i ją szanuje. 
Dość niefortunnie utrwaliło się określenie tych wydarzeń "Cudem nad Wisłą". Tak nazwali to zwycięstwo przeciwnicy Marszałka, dając do zrozumienia, że był to przypadek a nie efekt rozumnego i dobrego planu działań Piłsudskiego i jego sztabu kierowanego przez generała Rozwadowskiego, o którym mało kto dziś  pamięta. Ale tak zostało... 
Jak mówił mój Tata: "Mądry zrozumie, a głupi pomyśli, że tak ma być".


Mamy oczywiście święto o najwyższej randze, jakim jest 11.XI. Data ta przyjęta jest jako dzień symbolizujący odzyskanie niepodległości. Chylę czoła, ale się buntuję (w kwestii klimatu). 
Amerykanie mają swoje święto niepodległości 4 lipca. Szwedzi i Norwegowie w czerwcu. Francuzi których nie wiedzieć z  jakiej przyczyny, darzymy nadmierną estymą, mają swoje święto w lipcu. Wszyscy wymienieni świętują w letniej aurze, kiedy dzień długi i można cieszyć się i bawić na wolnym powietrzu. A i "karuzel" jakby powiedział subiekt Rzecki, można wystawić ku uciesze gawiedzi.
A my w listopadzie... Zimno zwykle, dzień krótki zawsze, a bywa, że i deszcz ze śniegiem. 
Komuniści przez 50 lat robili "Święto Cukrowej Waty" 22 lipca, ale o tym lepiej zapomnieć.
Może jednak warto wybrać jakiś dzień w sprzyjającej festynom porze roku, a ważny ze względu na jakieś przełomowe wydarzenie historyczne?

Król Władysław Jagiełło, swoje zwycięstwo grunwaldzkie upamiętnił między innymi tym, że 15.VII ustanowił świętem państwowym. Data mi pasuje. Nie wiem jak to wtedy wyglądało. 
Kazimierz Jagiellończyk oprowadzał wycieczki po Wawelu? 
Bona Sforza rozdawała dzieciom lizaki? 
Stańczyk układał ad hoc fraszki na zadany przez zgromadzonych widzów temat?
Może by to święto zamiast 11 listopada? Sympatyczna skądinąd kanclerz Merkel-Kaźmierczak się chyba nie obrazi? 
Póki co cieszmy się z 15.VIII, jako rocznicy ważnej bitwy, święta WP, a i 11 listopada, choć pod parasolem i zziębnięci, radośnie świętujmy.

13 sierpnia 2013

"Tajemnica Westerplatte" upadek drugiego mitu...

Ten tytułowy "drugi mit" upadł w ciszy, bo trochę jest jak w znanej sztuce "Wiele hałasu o nic".
Na początek jednak złożę samokrytykę:
O rzeczywistym przebiegu upartej obrony placówki Westerplatte, wiedziałem dość dużo już od połowy lat 80-tych. Wtedy jako młody chłopak odczuwałem pewne rozczarowanie, bo wolałem myśleć o tym boju, jako o 7-dniowej nieustannej wymianie ognia, spiżowych bohaterach i tysiącach zabitych agresorów. Osiemnastolatkowi wychowanemu w szacunku dla bohaterów i przekonanemu, że kiedyś niepodległość odzyskamy w jakiejś krwawej i heroicznej walce, można chyba(?) to wybaczyć. Na dodatek mam naturę tchórza, podziwiam zatem ponad wszystko tych których los zmusił do wykazania się odwagą. Tak, zmusił. Bo nikomu nie życzę, aby musiał stawać w sytuacji takiej jaką los ofiarował Westerplatczykom, ułanom płk. Masztalerza czy spadochroniarzom  gen.Sosabowskiego.
W 2006 roku, w malowniczym pałacyku w Wąsowie, który już raz przywoływałem w jednym ze wspomnień, doszło do krótkiej rozmowy. Mój kolega, z którym kilka lat współpracy mnie łączy, spytał czy wiem jak wyglądała kwestia dowództwa obrony Westerplatte? Powiedziałem stanowczo, że nie ma sensu burzyć legendy i wywlekanie prawdy nikomu nie jest potrzebne. Nie mam pojęcia dlaczego tak uważałem! Może był o jeden most... sorry, kieliszek za daleko. Dodatkowo, moją ówczesną opinię kompromituje fakt, że Olo, był wówczas absolwentem historii, a dziś ma w tej dyscyplinie doktorat. Dysproporcja fachowości spojrzenia... miażdżąca.
Po 200 latach, z Sommosierrą kojarzymy wyłącznie Kozietulskiego, a nikomu to nie przeszkadza i pewnie tak zostanie. W ten prosty sposób myślałem też o stworzonym obrazie majora Sucharskiego. Mea culpa...


Druga "bitwa" o Westerplatte



Paweł Chochlew absolwent PWSTiF w Łodzi, podjął się realizacji filmu "Tajemnica Westerplatte". O 7 dniach walki naszej załogi, w obronie Wojskowej Składnicy Tranzytowej. Film miał być ukończony w takim czasie, aby jego premiera odbyła się w 70 rocznicę wybuchu wojny. Zanim rozpoczęły się zdjęcia, rozpętała się burza i histeria, której powody trudne są do pojęcia. Oskarżano film o antypolskie zabarwienie, poniżanie obrońców Westerplatte, szarganie świętości narodowych, deprecjonowanie bohaterów kampanii wrześniowej itp. 
Efektem było wstrzymanie dotacji, perturbacje przy realizacji filmu i nawet nie szum, a wręcz jazgot w mediach. I powiem Wam, że to ostatnie ma swoje plusy. Może dzięki temu wielu ludzi, niezbyt zainteresowanych historią, zainteresowało się epizodem obrony Westerplatte i sięgnęło do książek. Polecam "Westerplatte - w obronie prawdy" Mariusza Borowiaka. Książka "nudna", ale stanowiąca zbiór dokumentów i relacji obrazujących przebieg wydarzeń.


Premiera i cisza ....

Film Chochlewa pomimo wielu trudności doczekał się realizacji i premiery w lutym tego roku. Przyznam, że bardzo na tę premierę czekałem. Los bywa wredny. Złamana noga uwięziła mnie w domu. Wszak z zagipsowanym kulasem i w gaciach od piżamy do kina wybrać się nie godzi! Śledziłem recenzje i wypowiedzi. Ale jestem nieufny... Póki sam nie zobaczę, nie uwierzę. Piotr czy Tomasz, ważne, że niewierny. 
Kilka dni temu obejrzałem film. Dwa razy uważnie w całości i dwa razy prześledziłem fragmenty, które uważałem za ważące dla dramaturgii filmu. I już wiem czemu po premierze nie powrócił jazgot i nawoływanie do linczu nad jego autorami.
Bo nie ma w filmie "Tajemnica Westerplatte" 
NICZEGO (!!!) 
o czym mówili jego przeciwnicy, podczas realizacji. 
I to jest tytułowy upadek drugiego mitu Westerplatte. Cieszę się ! I chyba cieszy się każdy wspominający z należnym szacunkiem dzielnych obrońców Westerplatte.
To jest fabularny obraz siedmiu dni dramatycznych przeżyć załogi Westerplatte. Scenarzysta i reżyser w jednej osobie, chciał pokazać przeżycia pojedynczych członków załogi i grozę dotyczącą całej "Załogi śmierci". Tak jak je sobie wyobraża. Ciskajcie we mnie kamienie... uważam, że mu się udało.

Sucharski kontra(?) Dąbrowski

W filmie "Tajemnica Westerplatte", mjr. Henryk Sucharski to postawa zachowawcza. Uważa, za nadrzędne wykonanie rozkazu i oszczędzanie życia oddanych mu pod komendę żołnierzy. Kapitan Franciszek "Kuba" Dąbrowski to uosobienie determinacji, fachowości i gotowość do najefektywniejszej walki w danych warunkach. Obaj mają swoje racje. Obaj mają charakter i wyrazistą osobowość.
Chochlew, oddał obu oficerom szacunek. Sucharski, wiedząc o tym, że pomoc jest niemożliwa, myśli o jak najmniejszych stratach. Dąbrowski, nie znając realiów w skali globalnej, robi wszystko aby podlegli mu obrońcy byli jak najbardziej skuteczni. Dziś z perspektywy czasu zdecydowanie zbyt łatwo przyznajemy słuszność jednemu lub drugiemu. Głównym wątkiem ekranizacji jest konflikt pomiędzy komendantem, a dowódcą kompanii wartowniczej, ale ujęty z wielu różnych stron. Rację jednemu z nich ma przyznać widz, ... jeśli uważa, że musi.  Ja rację tą przyznaję obu, ale i Sucharskiego i Dąbrowskiego w kwestii decyzji oceniam. Po swojemu. Zdając sobie sprawę, że to łatwe dziś, po latach, na chłodno, siedząc w fotelu.

Major Henryk Sucharski

Wiedział od pułkownika Sobocińskiego, że pomoc nie nadejdzie. Oficerskim słowem zapewnił, że nie wyjawi tego nikomu z podkomendnych. Chodziło o zachowanie morale. Rozkaz zobowiązywał go do utrzymania placówki przez 12 godzin. Po 12 godzinach miał podjąć decyzję według własnej oceny sytuacji. I tu może zabrakło mu stanowczości. Może powinien wydać rozkaz kapitulacji wieczorem 1.IX ? Nie byłoby legendy i wielkiego przykładu męstwa obrońców. Ale przeżyłoby o kilku więcej żołnierzy.

 

 

Kapitan Franciszek "Kuba" Dąbrowski

Po nalocie Sztukasów, kiedy Sucharski rozpoczął przygotowania do poddania. Według niemożliwej dziś do sprawdzenia wersji, nawet polecił wywieszenie białej flagi, Dąbrowski sprzeciwił się swojemu dowódcy i faktycznie przejął komendę. Taka niesubordynacja, w szczególnych okolicznościach, jest w regulaminach wojskowych dopuszczalna. Czym się kierował? Zapałem bojowym i przekonaniem, że każdy opór wiąże nieprzyjaciela. Że choć minęło nie 12, a 36 godzin, to wytrwać należy bo nadejście pomocy jest kwestią czasu. Złamał rozkaz, a właściwie przeciwstawił się mu, z pewnością ze szlachetnych pobudek. Niepisane prawo wojny mówi jednoznacznie. Jeśli złamanie rozkazu przynosi sukces, łamiący ten rozkaz otrzymuje Virtuti. Jeśli przynosi klęskę, oznacza to dla delikwenta pluton egzekucyjny. Tak by się stało w wypadku kpt. F. Dąbrowskiego gdyby po upartej obronie zginęło nie 15, a 50 żołnierzy. Według wspomnień wielu Westerplatczyków to Dąbrowski był tym, który podtrzymywał wiarę w sens walki i jego uznają za swojego dowódcę. Chyba ich ocena, choć subiektywna, ma wielką wagę. Można przypuszczać, czytając wypowiedzi członków załogi, że bez stanowczości i determinacji kapitana Dąbrowskiego, Westerplatte nie utrzymałoby się tak długo.
Choć głos to tych, którzy przeżyli... A tych 15?
Przypomina mi się sytuacja po szarży lekkiej kawalerii na miasto Beer Szeba w 1917. Adjutant meldując dowódcy o sukcesie kawalerzystów ANZAC, mówi:
- Panie pułkowniku, to cud! Miasto zdobyte, a w szarży zginęło tylko 80 żołnierzy !
- Tak... cud. Ale nie dla tych 80 - odpowiada płk. E.Allenby.


 "Tajemnica Westerplatte"  
(ocena wyłącznie koziołkowa)

Obejrzyjcie sami i odpowiedzcie sobie na pytanie, czy film wart jest obejrzenia. Ja uważam, że tak. Pokazuje wojnę w jej przerażającej i jedynie prawdziwej wstrętnej postaci. Samotność, strach, nadzieje i załamania. Nie ma tu zbyt wielu scen gdzie flaki i krew bryzgają i słusznie. Początkujący reżyser i scenarzysta ustrzegł się tego dość taniego efektu. Cały film jest w dość szarawych barwach i mrocznych. W sensie dosłownym - wizualnym także. Wszystko i wszyscy pokryci pyłem i kurzem, a nie jak chłopcy malowani na paradzie. W żadnym momencie nie miałem wrażenia, że fabularna wizja Chochlewa odbiera obrońcom WST choć odrobinę chwały. Wręcz przeciwnie. Pokazuje w jak trudnej sytuacji się znaleźli.

Animacja

Tu mam pewne zastrzeżenia. Nie wiem czy to tylko kwestia kosztów i dostępności narzędzi. 
Schleswig-Holstein jest dość podobny do prawdziwego pancernika o tej nazwie, ale...tylko podobny.
Smugi towarzyszące pociskom i efekty slow motion mają chyba dodać pewnej dramaturgii i grozy, ale wypada to "rysunkowo".
Nadlatujące bombowce JU-87, są już bardzo "rysunkowe". Ponadto, zbliżają się lecąc na wysokości kilkudziesięciu metrów, a w chwilę później mamy widok nurkujących bombowców z wysokiego pułapu. To już niestaranność, a nie ograniczenie narzędziami.

Uzbrojenie i wyposażenie

Tu, uchylam kapelusza. Broń jest starannie dobrana lub odtworzona. Od km-ów po armatę polową 75 mm. Nie wiem tylko czy możliwe jest, żeby część żołnierzy w walce używała miękkich czapek polowych zamiast hełmów? To nie złośliwość, tylko pytanie.

Aktorzy

Nie zauważyłem żadnego, który raziłby skrajnie złą grą. Może tylko jeden... Ale ponieważ został ciężko ranny w pierwszej godzinie walki, a zatem w pierwszych minutach filmu, to i niewiele go widzieliśmy.

Mjr. Sucharski - M. Żebrowski 

Świetny. Skłonność do hamletyzowania, tego dość lubianego przeze mnie aktora, tu podkreśla pewne aspekty, ważne dla koncepcji filmu

Kpt. Dąbrowski - R. Żołędziewski

Nie znam innych jego ról. Tu pokazuje zapał i szaleńczą wręcz wolę walki powierzonej mu postaci wyraziście. Tak jak umie. Momentami przesadnie i trochę tu razi brak dojrzałego warsztatu. Jest zbyt słaby do tak trudnego zadania aktorskiego. Zabrakło doświadczenia aktorskiego i reżyserskiego?

Kpt. Słaby - P. Adamczyk

Jednoznaczny, bez przesadnych gestów. Może za 20 lat osiągnie to co J.Gajos, który w biegunowo różnych wcieleniach jest świetny? Adamczyk wszak gra role bardzo różne i jak dotąd wygrywa.

Por. Grodecki - B.Szyc

Ten aktor z racji swoich cech zewnętrznych, z żołnierzem/oficerem raczej trudno się kojarzy. Ale w "Tajemnicy twierdzy szyfrów" sprawdził się, a i tu jest dobry. W niektórych momentach bardzo dobry.

Chor. Gryczman - M. Zbrojewicz

Mam ogromną sympatię dla tego aktora i może dlatego oceniam go wśród całej ekipy najwyżej.

Kpr. Grabowski - M. Baka

Świetny zarówno w chwilach bohaterskiej walki jak i zwątpienia i ponurych refleksji. Ale Baka to po prostu dobry i dojrzały warsztatowo aktor. Pewnie by się na mnie obraził, gdyby przeczytał to co teraz napiszę:
zawsze widząc go, myślę o Cichym z "Demonów wojny".

Różewicz kontra Chochlew

Film Różewicza i Chochlewa dzieli pół wieku. Różewicz to weteran, a Chochlew jest na początku drogi. Bierzmy to pod uwagę zanim zaczniemy oceniać.
Różewicz pokazał obronę Westerplatte w sposób zgodny z mitem, który był nam potrzebny (!) w latach kiedy Polski nie było i nie wiedzieliśmy kiedy ją odzyskamy. Fałszu jednak zasadniczego w filmie "Westerplatte" nie było. Nawet konflikt pomiędzy Sucharskim, a Dąbrowskim był tam zarysowany wyraźnie. Duet A.Bazak (chyba nigdy niedoceniony) i Z. Hubner był świetny.
Bohaterowie filmu Różewicza są może jednowymiarowi. Waleczni, nieugięci... ale wtedy takich wizerunków potrzebowaliśmy.

Chochlew miał tą możliwość, żeby pokazać niuanse, ludzkie słabości i to wykorzystał.
Czy w pełni?
Czy właściwie?

Tego nie wiem. Gdybym wiedział, ...  byłbym reżyserem.