27 września 2015

Dwa wcielenia Arsene'a Lupin

Georges Descrieres (1930-2013)

 

Francuski aktor teatralny i filmowy. Rektor i wykładowca szkoły teatralnej. Członek zespołu francuskiego teatru narodowego Comedie-Francaise. W 1967 roku zagrał w filmie "Dwoje na drodze" u boku A.Hepburn o czym pewnie nie pamiętamy. Znamy go jako Atosa w jednej z licznych ekranizacji powieści Dumas'a.
Atos
Jak pogrzebiemy w pamięci to przypomnimy sobie kryminalno-komediowy serial "Sam i Sally". Tandetny, ale przyjemny i zabawny.
"Sam i Sally"
Jako hrabia de Beaufor, wystąpił także w jednym z odcinków serialu "Słynne ucieczki". Ten serial bardzo mi się podobał, ale... nic już z niego nie pamiętam. Chyba tylko jedno. Ucieczkę hrabiego umożliwiła pewna dama, przesyłając ogromny pasztet w którym ukryta była drabinka sznurowa. Pani ta była urody takiej, że żadną miarą nie określiłbym jej "pasztetem" jak czasem z dezaprobatą o pewnych typach urody mówimy (choć to nieładnie).
Tyle z pamięci niektórzy z nas o eleganckim i przystojnym G.Descrieres umiemy przywołać. Niektórzy, bo... 
K A Ż D Y 
pamięta go z serialu:

"Arsene Lupin" !

Oglądany i lubiany w TV w latach siedemdziesiątych. Czekałem niecierpliwie na cotygodniowy odcinek. Wszystko było znakomite... WTEDY. Kilka innych ekranizacji tej samej powieści M. Leblanca to dość marne produkcje. Wypożyczałem też wówczas z biblioteki przy ul.Bonifacego (istnieje do dziś), powieści będące kanwą serialu. Niezbyt zajmująca lektura. Zaskoczyło mnie coś kilka miesięcy temu. Obejrzałem cztery odcinki "Arsena Lupine" i choć przyjemnie wspomnieć, to jakoś powrót do dziecinnych emocji nie udał się...

Dlaczego? Co się zmieniło?

"Dziękuję Grognar, mój przyjacielu"
Zmienił się świat - to truizm. Ja się zmieniłem. Zestarzałem i choć nie dorosłem (punkt dla mnie!) to jakoś inaczej takie filmy odbieram. Gra aktorska jest inna dziś niż niemal pół wieku temu. I to myślę, że nieistotne. Bo choć dziś inna, to warsztatowo z pewnością nie zawsze lepsza. Z pewnością również nastolatek, obserwując akcję i podstępne rozgrywki bardziej wczuwa się w fabułę i emocjonuje. Z wiekiem już w połowie każdej historii ekranowej domyślamy się zwykle w jakim kierunku zmierza i raczej domyślamy się jej końca. Tak jest też z historiami i historyjkami w życiu. Wiemy, domyślamy się i celnie odgadujemy zakończenie, nawet konsekwencje, jeśli ... nie jest to nasze życie. Wiedzy pozwalającej przewidzieć własny los w małych i dużych bataliach własnego życia także nabywamy z wiekiem, ale zbyt wolno. Szybsze będzie wieko... wiecie czego. 
A wracając do serialu. W tych odcinkach, które ponownie oglądałem był lektor, a nie dubbing... Przypomnijcie sobie. Ujmujący G.Descrieres jako Arsene Lupin to połowa postaci. Druga niemniej istotna to podkładany w polskiej wersji głos. Głos Wojciecha Pokory. Tak świetna interpretacja to majstersztyk i dodatkowy blask tej sympatycznej postaci. Wielkie ukłony dla obu aktorów, którzy choć pewnie się nie znali wspólnie skonstruowali ten wizerunek dżentelmena włamywacza, konesera sztuki, szampana i pięknych kobiet ...

I ja padłem ofiarą A. Lupin !

Połowa lat 80-tych. DS nr 8 "Koga" pok. 913. Sobotni listopadowy wieczór. Co robią studenci? Uczą się? Czytają? Ech... Piją wódkę. Wbrew legendom, nie były to częste wieczory, bo alkohol jak na nasze kieszenie był dość drogi.
Z zakupionych dwóch butelek jedna była już w obróbce i prowadziliśmy jakieś "mądre" dysputy. Mądre czy nie, ale im płytsza robiła się flasza tym głębsze były nasze przemyślenia. W automatyce nazywa się to sprzężeniem zwrotnym ujemnym (semestr IV).
Druga butelka chłodziła się. Nie w lodówce, bo to urządzenie było raczej rzadko spotykane wówczas w akademiku. Zastępował ją druciany koszyk, przytwierdzony do parapetu za oknem. Koszyki takie zdobyte drogą kradzieży w najbliższym SAM-ie, służyły wiele lat kolejnym rocznikom.
Kiedy Kropa lub Adi sięgnął po drugą półlitrówkę, koszyk okazał się pusty. Leżała tylko kartka z koślawym podpisem - "ARSENE LUPIN".
Ogarnął nas smutek tak wielki, że wybraliśmy się natychmiast na ul. Leczkowa, gdzie Zosia miała melinę czynną non-stop. Nie mając gotówki zostawiłem w zastaw legitymację studencką, co było powszechnie stosowane. I poprawialiśmy sobie humor do świtu.
Okazało się, że butelkę z koszyka, metodą "na wędkę" gwizdnął nam lokator z góry. Później zdradzony przez wspólnika, tłumaczył pokrętnie, że to miał być żart i zanim otworzył cenną zdobycz czekał aż przyjdziemy długo.
Drastyczna różnica w dwóch kwestiach. Filmowy Lupin miał wiernych wspólników, którzy by go nigdy nie wsypali. Druga istotna różnica jest taka, że Arsene był dżentelmenem, a nasz hmm... kolega (?) Krzysztof P. ( pamiętam cię ! ) zdecydowanie za takowego nie uchodził.

 

Sławomir Piestrzeniewicz 

alias 

Arsene Lupin

 

To tytułowe drugie wcielenie. Sławomir Piestrzeniewicz jest iluzjonistą o renomie światowej, udokumentowanej licznymi nagrodami w prestiżowych międzynarodowych konkursach. Dwukrotne wicemistrzostwo świata na kongresach w Lozannie oraz wiele innych nagród i wyróżnień. Występy na scenach całego świata. Jego sceniczny pseudonim to

Arsene Lupin

Występy dobrych iluzjonistów widziałem wielokrotnie. Bardzo lubię taką rozrywkę. Cenię ogrom pracy jakiej wymaga opanowanie tej sztuki. Ale Piestrzeniewicz imponuje mi szczególnie. Kilka cech go wyróżnia...





Kiedy miał przystąpić do egzaminu dopuszczającego go do pracy estradowej (w PRL na wszystko był potrzebny glejt), kończył medycynę. Wybrał już swoją drogę. A jednak... Zdał egzamin końcowy na AM w Łodzi, mimo że zawodu lekarza nie miał zamiaru podjąć. Dla mnie to dowód klasy tego człowieka. 
Ma ogromną umiejętność dialogu z widzem i nie popada przy tym w tanie dowcipasy. Często objaśnia mechanizm wybranych tricków, powtarzając je powoli i wskazując czynności normalnie ukrywane. Stopniuje napięcie i mówiąc, że to wszystko proste, na koniec jednak wykonuje kolejny figiel i zostawia nas oniemiałych. Okazuje się, że odkrywając przed widzem "wszystkie" tajemnice pokazał nam znów przemyconą kolejną sztuczkę. Taka piętrowa magia.
Umie mówić w taki sposób, że momentami gotowi jesteśmy zrezygnować z pokazu, byleby opowiadał. Ładne chyba? 
Na scenie grzeczny i uprzejmy, po zejściu z niej jest taki sam. To przyznacie, nie jest powszechne wśród artystów różnych dziedzin. Dziś Sławomir Piestrzeniewicz występuje wraz z synem Filipem, któremu życzę żeby godnym był spadkobiercą i kontynuatorem sztuki ojca.

Cud w Spale

Skoro pisałem o cudzie nad Wisła, to teraz o cudzie nad Pilicą...
Ponad 10 lat temu koncern w którym pracowałem, sponsorował spotkanie ZMPD w Spale. Piękne miejsce, duży rozmach i przyznam, że nadspodziewanie miła jak na takie spędy atmosfera. Jedną z atrakcji były pokazy iluzji Piestrzeniewicza. Z racji moich obowiązków byłem tam uziemiony na całe trzy dni, choć oprócz funkcji reprezentacyjnych zbyt wiele obowiązków nie miałem. Mogłem sobie pozwolić na wycieczki po okolicy, dobre jedzenie i zabawę przy kieliszku.
Trzykrotnie obejrzałem naprawdę wspaniały pokaz sztuki S.Piestrzeniewicza. Skoro trzykrotnie, to już za drugim razem znając przebieg poszczególnych sztuczek byłem przygotowany i próbowałem dostrzec szczegóły. Zapewniam Was, że z odległości 2 - 3 metrów, również z pomocą kolegów nie udało nam się odkryć tajemnic tych "czarów".
Pośrednim efektem mojego zachwytu mistrzostwem pana Piestrzeniewicza, było zaproszenie go na występ przez jeden z dynamicznych wówczas ośrodków kultury nieopodal Warszawy. Czy ten występ był udany, może w komentarzu zechce mi świadek i reżyser tego pokazu odpowiedzieć? 
Wszystko kiedyś się kończy i spotkanie ZMPD także dobiegło końca. Pośród wystawionych w ekspozycji naszych pojazdów była izoterma na podwoziu Atego (10 t DMC). Jeśli ktoś z samochodami ciężarowymi miał do czynienia, to wie, że niezaładowany samochód z napędem na tylną oś w lekkim piasku szybko się zagrzebie i ruszyć nie może. Trzeba mu pomóc. Poproszony o pomoc pan Piestrzeniewicz podczepił hol do swojej terenówki i lekkim szarpnięciem wydobył nasz samochód z opresji. Skomentował to szef sprzedaży jednego z dealerów:
- Wszystko co tu pokazał podczas występów to drobiazg, w porównaniu z tym cudem prawdziwej magii !
W prywatnej i miłej rozmowie przy bigosie czy też kiełbasie z rusztu, S. Piestrzeniewicz wyjaśnił mi, że głównym orężem iluzjonisty jest pewna umiejętność. Zmusić widza żeby patrzył na to co chce kreator pokazu i odwrócenie uwagi od tego czego w danym momencie widzieć nie powinien...
Panie Sławku... (przepraszam za poufały zwrot), to wie każdy! Ale niewielu umie to spowodować. Pan robi to świetnie !!!
A tu link na stronę znakomitego S.Piestrzeniewicza:
Taka bezpłatna promocja od koziołka... 

13 września 2015

Przez noc i przypadek do bohaterstwa

Kałuszyn. Małe miasto na trasie Warszawa - Terespol. Od ćwierć wieku przejeżdżam tamtędy regularnie. Ostatnio trochę rzadziej, zatem dopiero wiosną tego roku zobaczyłem dość niezwykły w formie pomnik...
Choć okolice Kałuszyna to miejsce trzech bitew Powstania Listopadowego, to zawsze przejeżdżając tamtędy myślałem o innej bitwie. Przeszło 100 lat późniejszej...

"Żelazna Dywizja"

Tak podobno Niemcy nazywali naszą 1 DP Legionów. Wchodziła w skład GO Wyszków i sprawnie dowodzona przez gen. bryg. Wincentego Kowalskiego w licznych walkach na określenie to zasłużyła. W nocy z 11 na 12 września uderzyła na Kałuszyn unikając okrążenia. Epizodem tej bitwy jest szarża szwadronu 11 Pułku Ułanów Legionowych im. marsz. Rydza-Śmigłego. Epizodem ciekawym.

"Naprzód !" czy "Na przód" ?

Do zgrupowania mającego uderzyć na Kałuszyn dołączył 4 szwadron 11 Pułku Ułanów pod dowództwem rtm. F.Wrzoska. Dowódca wezwany na naradę do sztabu zdał komendę por. rez. Andrzejowi Żylińskiemu. Ten zgłosił się do dowódcy 6 PP płk. St.Engela. Szwadron liczący 85 ułanów i 2 działka ppanc wraz z resztą oddziałów czekał w gotowości na wynik rozpoznania przedmieść Kałuszyna.
Około godziny 2-giej w nocy płk. Engel chcąc mieć szwadron w swej dyspozycji,  wydał rozkaz: 
"Kawaleria na-przód!"
Porucznik Żyliński uznał to za komendę do szarży. W jego pojęciu było to absurdalne. W nocy, bez rozpoznania, wśród zabudowań. Wbrew wszelkim regulaminom. Wiedział jednak, że jeśli taki jest rozkaz, to nie ma tu miejsca na konsultacje czy rozważania, a o powodzeniu szarży decydować mogą sekundy. Ruszyli zatem w ciemną noc, nie sprawiając nawet szyku. Sforsowali mostek broniony przez nieliczną obsadę i pośród zabudowań ścigali oszalałych ze strachu Niemców. Może powinienem napisać "NAZISTÓW"?
Płk. Engel widząc efekt niezamierzonej szarży, pchnął do ataku piechotę. Przytomny por. Żyliński, wiedząc że zaskoczenie to efekt krótkotrwały, zebrał swój oddział i wycofał się na stanowiska wyjściowe. Obaj oficerowie swoimi decyzjami wykazali, że nie spali na szkoleniach.
Szarża była wynikiem złego zrozumienia rozkazu. Według gen. Kowalskiego, przedwcześnie zaalarmowała Niemców i pozwoliła im uniknąć większej klęski. Jak w swoich wspomnieniach pisze por. Żyliński otworzyła bój i ułatwiła zajęcie Kałuszyna. 
Kto ma rację?

Zatem była to rzeź czy fortunny sukces?

Nocna szarża w niesprzyjającym terenie. Efekt nieporozumienia. Znakomity to materiał dla niejakiego Wajdy budującego w latach PRL wizerunek "ułana-idioty".
Jakieś dwa lata temu zacząłem szukać odpowiedzi. Czy żołnierze 4 szwadronu zaścielili trupami pole bitwy pod Kałuszynem? Bitwy zwycięskiej, bo cokolwiek byśmy nie powiedzieli, to niemieckie pozycje zostały przełamane i zgrupowanie 1 DP Legionów wraz z towarzyszącymi jednostkami przebiło się przez Kałuszyn. 
W książkach z biblioteki moich Rodziców, o Kałuszynie czytałem. Niestety dawno, a zbiór cennych dla mnie książek przepadł. Zacząłem zatem szukać innych źródeł. 
W internetowych źródłach, których prawdziwość zależy od rzetelności powielających, można znaleźć sprzeczne informacje:
Zginęło 30 (z 85) ułanów lub ocalało 30. 
Jedynym dostępnym dla mnie i wiarygodnym źródłem pozostał Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego
Tu znalazłem relacje por. Żylińskiego oraz mjr. Wieczorkiewicza:
Wynika z nich, że po szarży oddział zebrał się w liczbie około 30 ułanów. Jednak pozostali to nie polegli! Kilku rannych zebrali sanitariusze piechoty, a reszta podążyła za głównymi siłami zgrupowania. Porucznik Żyliński przejeżdżając trasę szarży, odnalazł kilka zabitych koni i licznych zabitych żołnierzy niemieckich. Naszych poległych ułanów tam nie było.

Sarmacki duch ...

Syn porucznika Andrzeja Żylińskiego, Jan Żyliński, jest człowiekiem sukcesu. Mieszka w Wlk. Brytanii. Zdolności pozwoliły mu osiągnąć wiele w biznesie. Mieszka sobie w pałacu zbudowanym według własnego pomysłu. Rozgłos przyniosło mu wyzwanie na pojedynek N.Farage'a i barwne wypowiedzi. Według swojej logiki, przedstawia Brytyjczykom wkład Polaków w rozwój Europy. Taki trochę Zagłoba naszych czasów. Dopiero niedawno dowiedział się o udziale swojego ojca w wojnie. Ufundował pomnik Złotego Ułana w Kałuszynie. Postawił twarde warunki:
"Płacę za wszystko, ale pomnik ma być według mojej wizji!"
I powstał ten pomnik ... 
Figura z pozłacanego brązu, na imponującym cokole. Szkoda, że postać jeźdźca, ułana raczej nie przypomina. Wygląda trochę odpustowo, ale cóż. Ja wolę w tym wypadku takie upamiętnienie niż żadne.
Jan Żyliński tytułowany czasem arystokratą, a nawet księciem czemu nie przeczy (skromność?), ufundował pomnik który powoduje, że wciąż...

"...jeszcze słychać śpiew i rżenie koni"

I koziołek chciałby, żeby o naszych żołnierzach pamięć nie zginęła...
Dodane III.2023

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
A to krótki film z inscenizacji zorganizowanej przez grupy rekonstrukcyjne, z okazji odsłonięcia pomnika: 
 


 
 



06 września 2015

"Wizygoci" dziś...

Stopniowy upadek Cesarstwa Rzymskiego, to powstawanie nowych ośrodków władzy w Europie. Mniej lub bardziej trwałych. Półwysep Iberyjski po różnistych awanturach opanowali Wizygoci. Całkiem nieźle im się wiodło. Gospodarkę i relacje wewnętrzne poukładało około 20 rodzin. Dziś pewnie nazwalibyśmy ich oligarchami.

I pewnie nadal całkiem nieźle by im się wiodło, ale chyba przespali zmiany i fakt rosnącej potęgi. Odległej, ale zbliżającej się szybko. Obszar państwa Wizygotów z jednej strony chroniony przez Pireneje, a z pozostałych oblany morzem wydawał się niezagrożony. Armia Wizygotów była zmniejszana i składała się z prywatnych armii utrzymywanych przez wspomnianych możnowładców. Raczej dla tępienia zbójców i tłumienia buntów niż do obrony granic. Pod koniec VII w. miasta zaczęły nieco podupadać, głównie z powodu przeludnienia, a państwo słabło wskutek sporów i rywalizacji rodów panujących.
Tymczasem państwo arabskie rozwijało się i opanowywało coraz większy obszar. Od Egiptu posuwało się wzdłuż brzegów Afryki na zachód. Nawet nie niszczyli wszystkich struktur miejscowej władzy. Opanowywali kluczowe punkty, wyznaczali podporządkowanych sobie namiestników i ruszali dalej. Kiedy z początkiem VIII wieku dotarli do Ceuty, a wycieczka spodobała im się, postanowili przeprawić się do Europy. A to raptem kilkanaście kilometrów.
Zaledwie w kilka lat Arabowie podporządkowali sobie cały Półwysep Iberyjski. Górowali nad Wizygotami liczebnością armii, umiejętnościami, dyscypliną. Sprzyjał im też niezbyt wielki zapał do obrony, mieszkańców podbijanego terytorium. Zaprowadzili tu swój ład i organizację. W późniejszych latach przekroczyli Pireneje i zatrzymali się dopiero po pokonaniu ich w bitwie pod Poitiers, przez Karola Martela. Przyniosła mu ona sławę obrońcy chrześcijaństwa i przydomek Młot. Dziś mógłby być dwuznacznie rozumiany, ale "Martel" kojarzy się smacznie.
Karol Martel "Młot"
Odrzucając kwestie wiary, które zawsze są dobrym powodem do mordowania się, panowanie islamu na terenie obecnej Hiszpanii i Portugalii to rozwój i dobrobyt. Pod każdym chyba względem. 
Matematyka, inżynieria, architektura czy medycyna, na poziomie w ówczesnej Europie nieznanym. Miasta budowane nowocześnie. Z publicznymi łaźniami i ulicami oświetlonymi latarniami. Jeśli do tego dodamy powszechną edukację, biblioteki... To jak tu dopasować utrwalony w pamięci obraz krwawego i dzikiego Maura barbarzyńcy? Występuje tu zderzenie muzyki z prostytucją czyli : coś tu k... nie gra! 
910 r.
W XI wieku modne stały się w Europie wycieczki nazywane Wyprawami Krzyżowymi. Ich uczestnicy budzili zadziwienie świata arabskiego. Przybywali z dalekich krajów gdzie jest mało słońca i dużo deszczu. Nie umieli czytać. Odziani byli dość marnie i śmierdzieli.  To byli barbarzyńcy.
Zobaczyli zaś świat, który ich olśnił. Zamki, pałace i nowoczesne miasta robiły na nich mniej więcej takie wrażenie jak Nowy York na Kargulu i Pawlaku.
Państwo arabskie zwane Al Andalus przetrwało w zmieniającej się postaci ponad 700 lat. Za jego ostateczny koniec uznaje się upadek Grenady. To początek okresu zwanego Renesansem w Europie, odkrycia geograficzne. Chyba od tego momentu można mówić o znacznie szybszym rozwoju świata chrześcijańskiego niż islamskiego. 
Wiele pamiątek po kulturze Al Andalus, zostało zniszczonych w imię... jak zwykle "wiary". Część jednak się zachowała, jak choćby niektóre zabytki architektury.
Minęło od końca tego rozdziału historii ponad 500 lat. Jak twierdzą niektórzy, świat islamu i świat kultury europejskiej powinny żyć osobno i w drogę sobie nie wchodzić. Tylko, że to nierealne. 
Nie jesteśmy Wizygotami, ale chyba czeka nas trudny egzamin. Oni swój oblali i dlatego śladu dziś po nich nie ma. 
Jak zmierzyć się z tym kolejnym zupełnie nowym zderzeniem dwóch światów? Dziś znów dzieli nas cywilizacyjna przepaść, tyle że w drugą stronę.
Wniosków nie będzie. Nie mam pojęcia jakie są możliwe rozwiązania, a które z nich słuszne już zupełnie nie.

Rok 2097...

Autostrada Berlin - Hamburg. Dwóch niemieckich policjantów zatrzymuje do kontroli samochód. Po chwili jeden z policjantów woła kolegę i pokazuje mu prawo jazdy kierowcy:
- Ahmed, popatrz jakie dziwne nazwisko... "Schmidt"....






03 września 2015

Koziołkowe gusła wrześniowej nocy ...

Co roku z dużą powagą obchodzimy rocznicę wybuchu II Wojny Światowej. Wojny która odebrała nam niepodległość na 50 lat, pochłonęła życie 6 milionów polskich obywateli i przyniosła gigantyczne straty materialne. Kilka razy 1 września przed świtem byłem na Westerplatte. To miejsce samo w sobie budzi szacunek. Straceńcza załoga wykazała tam wielki hart ducha i kunszt żołnierski. Choć obrona nie miała żadnego militarnego znaczenia i walka, która rozpoczęła się tu o 4.48 nie była pierwszymi strzałami wojny, to słusznie Westerplatte uznajemy za symbol ataku Niemiec na Polskę w 1939 roku.

Go to hell Hel !

Stwierdziłem, że tym razem na Westerplatte nie pojadę. Są tam tłumy ludzi i gwar jak na festynie. Już dwa lata temu widziałem grupki  z flaszką w garści zachowujące się jak na koncercie rockowym. Nie chodzi tu o mój niesmak, ale postanowiłem tej szczególnej nocy odprawić swoje gusła w innym miejscu. W całkowitej ciszy i samotności. Zdecydowałem, że pojadę na cypel Półwyspu Helskiego, posiedzę i podumam w ciszy o tych którym współczuję losu i zazdroszczę męstwa. Należy im się to. Także ode mnie.
Wyruszyłem około godziny trzeciej. Puste ulice i nie wiedzieć po co, wszędzie działająca sygnalizacja świetlna. Także na małych skrzyżowaniach. Przejechałem Kolibki wyobrażając sobie jak o tej porze w 1939 roku, po obu stronach granicy szykowali się aktorzy pierwszych aktów dramatu. Na Grabówku minąłem orkiestrę WSM pakującą się do autokarów ze swoim "orężem". Jechali na uroczystości na Westerplatte. Od Władysławowa pusta szosa i jazda środkiem w obawie przed liskami czy sarenkami. Spotkałem ich sporo, ale na szczęście nie miały skłonności samobójczych i na drogę nie wybiegały. Dziwiły się tylko czemu "człowieki" się włóczą po nocy.
Do Helu dotarłem z dużym zapasem czasu i pokręciłem się trochę po niemal pustym porcie.

W końcu ruszyłem asfaltową alejką w stronę cypla. Jest oświetlona latarniami, na pierwszych 100 m. Dalej jest dość równą kamienistą drogą, a światło księżyca skutecznie zatrzymują gęste korony drzew. Nieodzowna w takiej sytuacji latarka była... w garażu. Jakim cudem nie wywracając się dotarłem do plaży nie wiem. Ale tu niespodzianka. Wzdłuż brzegu biegnie drewniany pomost i jeśli ktoś nie chce to nie musi iść po piachu. Dotarłem na mały taras na samym cyplu...

Będą wspaniałe zdjęcia !

Z każdą taką moją wycieczką wiąże się robienie zdjęć. Pomysł miałem "genialny". Z Helu zrobię zdjęcia oświetlonego pomnika na Westerplatte o 4.48 i godzinę później...
Czasem zaskakuje mnie głupota niektórych ludzi, ale moja własna zadziwia mnie i bawi bezustannie !
Pogoda była znakomita, powietrze przejrzyste jak kryształ i można było zobaczyć to :

4.48

Jak można sądzić, że z odległości 25 km da się zobaczyć oświetlony pomnik? Ginie w łunie świateł miasta, portu i rafinerii. Ktoś oprócz mnie mógł tego nie wiedzieć???
5.48
Nierozsądny pomysł na zdjęcia nie wypalił zatem. Myśląc o historii i smakując piękne widoki spędziłem godzinę rozgraniczającą noc i dzień 1.IX., 76 lat po. 

"Polska w ruinie"

Ostatni raz w tym rejonie Półwyspu Helskiego byłem trzy lub cztery lata temu. Pomost wzdłuż brzegu to dla mnie nowość. Nie jedyna. 
Kiedy się ledwie co rozwidniło pojawił się jakiś człowiek w schludnym uniformie, z foliowym workiem do którego zbierał śmieci. Nieliczne, a to też jakiś postęp. Przechodząc zagadał przyjaźnie. Zamieniliśmy parę słów, wypaliliśmy po jednym. Petów na ziemie nie rzuciliśmy! Pan powędrował dalej do swoich obowiązków, a ja dalej cieszyłem się widokami i niezwykle ciepłą nocą.
Około szóstej poszedłem wzdłuż brzegu od strony zatoki. Czysto, równo. Każda militarna pozostałość, a jest ich tu mnóstwo, opatrzona tabliczką z opisem w trzech czy czterech językach. Poprzednie moje przejście tą trasą to kamienie, błoto i chaszcze.

Helska Załoga

Idąc w stronę samochodu, chciałem zobaczyć co zostało ze 100 mm działa, które choć w opłakanym stanie, ale jako jedyne z 27 BAS się zachowało i w 2010 r. wyglądało tak:
Zanim dotarłem w poszukiwane miejsce usłyszałem muzykę. I nie była to twórczość w stylu "Majteczki w kropeczki", ani "Panno Walerciu...", a przedwojenne polskie piosenki wojskowe.
Doszedłem do celu i szczęka mi opadła. Stanowisko wspomnianej armaty wyremontowane, wygląda jak nowe. 
Wewnątrz sześcioosobowa "załoga". Trzy panie i trzech panów. Przekrój wiekowy szeroki. Dwóch panów w kompletnym umundurowaniu. 
Postanowili spotkać się i uczcić rocznicę właśnie tu. Siedzieli przy kawie i domowym cieście gawędząc. Wyremontowali zdewastowane stanowisko i dbają o nie. To zwyczajni-niezwyczajni ludzie, którzy oprócz codziennego życia mają prawdziwą pasję.
Przyjęli mnie jak oczekiwanego gościa. Częstując kawą, jedna z pań powiedziała przepraszająco:
"Wie pan, ale ta kawa to taka z termosu..."
Szanowna Pani, kawa była znakomita, a  spotkanie kogoś takiego jak Wy to zaszczyt dla mnie i radość. 
Po sympatycznej pogawędce, pamiątkowe zdjęcie i w drogę do Gdańska.
Jadąc już w świetle dnia do domu, miałem o czym myśleć. To zaskakujące spotkanie tak interesujących ludzi dało mi wiele optymistycznych refleksji. Choćby dla tego niespodziewanego spotkania, warto było zarwać noc. A nieudane zdjęcia? Nie ma nieudanych zdjęć. Zawsze coś pokazują. A że coś innego niż się spodziewałem? Też frajda ... Zdjęcie oświetlonego pomnika już przecież mam. Zrobiłem w poprzednią rocznicę.
2014