02 maja 2014

Trzy przełomowe kotlety schabowe

Kotlety schabowe zna chyba każdy, a dla większości z nas schaboszczak z ziemniakami i zasmażaną kapustą jest niemal symbolem narodowym. I to właściwie tyle, bo popularne to danie służy do zaspokojenia głodu z tą superatą, że smacznie.
Trzy schabowe w moim życiu miały kluczowe znaczenie i zainicjowały filozoficzne rozważania... oczywiście na koziołkowej głowy poziomie.


Schabowy pierwszy

Tu pewna umowność. Nie był to jeden kotlet, a wszystkie te, które pamiętam z domowych obiadów mojej Mamy. Mama gotowała świetnie i takie było zdanie nie tylko domowników. Cóż z tego, skoro urodziłem się jako niejadek i to skrajny. Różnych sztuk Rodzice próbowali, żeby mnie namówić lub przekonać do jedzenia. Piotruś jadł tyle co wróbelek i wyglądał jak pensjonariusz KL Auschwitz. Zdesperowanej Mamie prawdę powiedziała lekarka (p.Korgul):
"Niech się pani nie martwi, jest zdrowy. A to, że nie chce jeść zmieni się. Przyjdzie taki moment, że nie nadąży pani z gotowaniem"
Prawda, przyszedł ! W wieku kilkunastu lat zacząłem żreć jak opętany, a co zabawne, bezkarnie. Zostałem chudzielcem.
Zanim do tego doszło, moja niechęć do jedzenia była dramatem całego domu. Nie dość, że jadłem mało, to wybrzydzałem okropnie. Lista potraw, których nie lubiłem jest tak długa, że można by wydać książkę porównywalną objętościowo z książką telefoniczną średniego województwa.

Zatem  wyliczę co lubiłem :
  • kotlet mielony z ziemniakami i surówką z marchwi na słodko
  • pierogi ruskie ze śmietaną 
  • naleśniki z jabłkami (chyba)
To cała wyczerpująca lista. I tak przez kilka lat cała rodzina jadła to samo, "bo Piotruś nic innego nie zje". Dziś myślę, że powinienem dostać solidnie w dupę i zostać zamknięty w pokoju z talerzem na przykład szpinaku i tak do skutku.
Mama jednak metodą niezmiernie łagodną próbowała i osiągnęła sukces, na miarę przełamania frontu nad Sommą. Zacząłem jeść nie tylko kotlety mielone, ale i schabowe przekonywany dyplomatycznie, że to niemal to samo. Mniejsza tu moim zdaniem o rozpieszczonego gówniarza. Reszta domowników mogła wreszcie liczyć na jakieś rozszerzenie menu.
Tak więc w każdą niemal niedzielę, wszyscy jedli schabowego z kapustą, oczywiście z wyjątkiem Piotrusia, dla którego trzeba było znów ucierać surówkę z marchwi...
Tym, którzy PRLu nie pamiętają, a jeszcze brną przez koziołkową paplaninę wyjaśnię.
Schabowy był rarytasem, nie ze względu na cenę mięsa, tylko dlatego, że mięso to trudno było zdobyć. Wówczas właściwie wszystko się zdobywało, co miało swoją "jasną" stronę - satysfakcję i dumę zwycięzcy. Otóż Mama moja jak wszyscy wyruszała na zakupy jak na łowy. Kiedy utrudzona ponad miarę wracała i z siatek wydobywała swoje zdobycze miała prawo być dumna, a my cieszyliśmy się jak szaleni. Właściwie było to polowanie tyle, że bez dzidy i łuku.
Do dziś jedząc schabowego przypomina mi się dom z dzieciństwa oraz pewna nieprzekładalna na słowa, atmosfera i poczucie dziecięcej beztroski.
Kłobucka 8 - tu stał dom mojego dzieciństwa
Rodziców już nie ma, domu na Kłobuckiej 8 także. Już wcześniej zniknął ogródek z kwiatkami i piaskownicą. Ale pamiętam ten klimat i ludzi, którzy chętnie do nas przyjeżdżali. Wielu z nich odeszło i to także powód, żeby wspomnienia kolekcjonować, pielęgnować, odkurzać i dzielić się nimi...


Schabowy drugi

Rok 1990. Po 50 latach okupacji odradzała się Polska. Byłem już na finiszu studiów i wraz z 3 kolegami, z początkiem maja mieliśmy wyjechać na regaty Waterbike do Goeteborga. Dziś nie da się zrozumieć co znaczył wtedy wyjazd za granicę. Na dodatek dla mnie był to wyjazd pierwszy. Wcześniej nie byłem nawet w NRD...
PRL zniknął, ale niektóre śmiesznostki jeszcze się trzymały twardo. Najpierw okazało się, że jako studenci reprezentujący Politechnikę Gdańską sami jechać nie możemy. Musi być opiekun ! Na szczęście udało nam się namówić na to laboranta z hydromechaniki Janusza Ś., który był wyśmienitym towarzyszem naszej wyprawy i od razu zaproponował żebyśmy go traktowali jak kolegę.
Drugi problem to dewizy. Po licznych staraniach uzyskaliśmy zgodę i przydział dewiz, pomimo bezprzykładnego oporu szefowej kwestury. Odebraliśmy w końcu szaloną sumę 42$, którą wręczała nam osobiście. Nie, nie.... Nie 42$ na osobę i nie 420$. 
CZTERDZIEŚCI DWA DOLARY 
na 5 ludzi i 2 samochody
Dzięki uprzejmości konsula, otrzymaliśmy błyskawicznie szwedzkie wizy. Po licznych innych formalnościach, zapakowaliśmy łódkę na przyczepę i transport składający się z Poloneza-Trucka i 12-letniego Fiata 126p ruszył do Świnoujścia. Około południa wjechaliśmy na prom Nieborów (port "macierzysty" Nasau) . Pomimo zatankowanych do pełna zbiorników przemycaliśmy dwa kanistry, bo za co niby mielibyśmy kupić benzynę w Szwecji? Mieliśmy też 6 butelek paliwa 40%, których koniec końców nie użyliśmy jako waluty wymienialnej. Ale zapewniam, że się nie zmarnowały. Na promie najedliśmy się do syta i tuż przed zachodem słońca dopłynęliśmy do Ystad. 
Już na podejściu do portu oczarowani byliśmy widokiem. Miasto, choć niewielkie to oświetlone, czyste. Kolorowe budynki. Zjechaliśmy z promu. Szwedzcy uprzejmi celnicy, zamiast kontrolować, zapytali tylko czy nam czegoś nie trzeba i czy wiemy jak jechać do Goeteborga. Dziwne, nie? Przespacerowaliśmy się po miasteczku dziwiąc się wszystkiemu. Podobały nam się nawet kolorowe reklamy, które dziś są utrapieniem na każdym kroku u nas, a wtedy wydawały się pięknym akcentem krajobrazu. Kiedy zobaczyliśmy przeszklony salon samochodowy to już był szok. W środku stały... samochody (!!!). Nie atrapy, nie z tektury ! Na dodatek przy każdym tabliczka z opisem i ceną. Można przyjść obejrzeć i kupić. Pamiętam, że stał tam piękny ciemnożółty Chevrolet Corvette. Czyli są miejsca na świecie inne niż Polmozbyt ?
Wiele jeszcze zdziwień nas czekało. Czynne sklepy i lokale w środku nocy w Malmoe, fontanna podświetlana kolorowymi reflektorami w rytm muzyki klasycznej. Szosa gładka jak stół bilardowy z pasami wymalowanymi równo i zatopionymi odblaskami. Nawiasem mówiąc po 25 latach wiele rzeczy, które wtedy widzieliśmy po raz pierwszy, wydaje się dziś normalne, bo są normalne (!), ale już nie pamiętamy, że kiedyś ich u nas nie było...
Na regaty dotarliśmy szczęśliwie. Szwedzi gościli nas najlepiej jak umieli i cieszyli się, że Polacy znów są wolni. Jakoś, co nie bez złośliwej satysfakcji zauważyliśmy, nie byli tak serdeczni wobec ekipy z Rostocku (NRD).
Wszystko odbyło się jak należy. Dobrze się wszyscy bawili. Ale to temat na długą i odrębną historię z niezwykłym epizodem, którym było spotkanie Andrzeja Nebeskiego. Kto pamięta? 

Pozdrawiam Panie Andrzeju !

 

Wróćmy jednak do schabowych, bo ten drugi już, a trzeci się niecierpliwi...

Szwedzcy koledzy zatankowali nam samochody i bez nerwów dojechaliśmy do Ystad. Wieczorem rampa opadła na terminalu w Świnoujściu i bajkowy świat zastąpiła nasza ówczesna rzeczywistość. Już na terenie portu, na wybojach przywaliliśmy sprzęgiem przyczepy i musieliśmy go prowizorycznie naprawić. Ponieważ tym razem na promie bon żywnościowy wykorzystaliśmy zaraz po wyjściu w morze, to teraz byliśmy nielicho głodni. Po kilkudziesięciu kilometrach zatrzymaliśmy się w jakimś miasteczku i z radością stwierdziliśmy, że jest restauracja i na dodatek otwarta. Pawilon ze stali i szkła. Toporny jak większość budowli początku epoki Gierka. Wnętrze według estetyki tejże samej i zapachy kuchenno-dworcowe. Pusto. Kelner w niegdyś białym kubraku, spojrzał na nas niechętnie i podał karty.
- Proszę szybko zamawiać...
- Ale restauracja do 22.00... (była 21.15)
- Tak, ale kucharz zaraz wychodzi !
Wybór potraw nie powalał ilością. Zatem żeby szybko i żeby PAN kelner się nie obraził zamówiliśmy 5 x schabowy. O ile pamiętam, strawę dostaliśmy dość szybko.
Na talerzu zobaczyłem kawałek żylastego ścierwa, wielkości biletu tramwajowego w kolorze wiosennym. Towarzyszyły mu ziemniaki w barwie sinych fal Bałtyku i nieokreślona masa będąca być może kapustą zasmażaną. Ale chyba jadł ją już ktoś przed nami.
Zjedliśmy bez wahania. Obawialiśmy się tylko, że dalszą drogę do domu będziemy musieli przerywać co kwadrans, ale nie. Żołądki studenckie zahartowane były przez stołówkę przy Wyspiańskiego, a w moim wypadku także przez stołówkę w Conradinum.
To był drugi ważny schabowy. Bo strasznie byliśmy głodni i szybkim był sposobem abyśmy z niezwykłego świata wrócili do naszego realnego.

Trzeci schabowy

Kilka tygodni temu, złośliwy los spowodował, że znalazłem się w Poznaniu na targach jako wystawca. Paranoja targów polega na tym, że ich sens przeminął z końcem lat 90-tych. Wszyscy to wiemy, a nadal udział w nich uważamy za obowiązek. Od przedpołudnia do wczesnego wieczora na stoisku w zgiełku, pijąc imitację kawy, nic nie robiąc, człowiek męczy się bardziej niż przy kopaniu kanału Wołga-Don.
Zdjęcie Tadeusza jako targowa wizytówka WAYMAN'a
Wracałem około 19-ej do hotelu.
Obserwowałem watahy młodych wilczków znajdujących przyjemność w libacjach. Poszukiwali też przygód, choć to wielkie wyzwanie, bo współczynnik zatyczka/gniazdko na takich imprezach to 3/1 albo gorzej. Chyba, że to targi kosmetyków lub medyczne.
Coś tam jadłem na mieście lub w hotelu, szedłem do pokoju i zasypiałem nad książką lub przed telewizorem.
Kiedy po trzech dniach, we środę miałem już serdecznie dość i zdałem sobie sprawę, że przede mną jeszcze dwa dni, zrobiłem wszystko na co mnie było stać... czyli załamałem się. Zszedłem smętny do restauracji, bo choć dusza zbolała i zrezygnowana, to ciało domagało się paszy. 
Hotel był porządny, restauracja niezła, obsługa miła. Przeglądałem kartę nie wiedząc co wybrać i olśniło mnie. 
Zwykły schabowy !

Z kapuchą i ziemniakami, a do tego duży kielich czerwonego wina. Był pyszny, kapusta zrobiona tak jak lubię. Napełniłem koziołkowy brzuch i przypomniałem sobie to wszystko o czym powyżej Wam napisałem (tym którzy dotąd nie usnęli). Wróciłem do pokoju zawinąłem się w kołderkę i wciąż mając przed oczami kolejny dzień targów zasnąłem, wierząc że przetrwam ten kierat.

Nie tylko wielkie wydarzenia, osiągnięcia i klęski są w życiu ważne. Czasem drobiazgi. Tak jak schabowy w krytycznym momencie.
Dziś być może jestem na ostatnim etapie życia, ale może jakiś schabowy to zmieni?

4 komentarze:

  1. Anonimowy05 maja, 2014

    Na liście lubianych zabrakło szczawiowej i gulaszu z ziemniakami oraz bułki w mleku na słodko.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zaiste wiele w tym prawdy. Ale... szczawiową z gulaszem polubiłem nieco później. Natomiast tzw. "bułka z mlekiem" była na śniadanie i bardzo ją lubiłem. Ewa kiedyś stwiedziła, że takie "danie" to dla piesków. Lubiłem i kiedy jeszcze kilka lat temu przyjeżdżałem do Warszawy Mama na moją prośbę taki specjał szykowała mi na śniadanie.
    Swoją drogą ciekawe kto, tak dobrze znający moje osobliwe gusta, pisze, a wstydzi się przedstawić?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Anonimowy06 maja, 2014

      To dlatego, że nie mam żadnego konta z poniżej podanych do wyboru. Ale przecież wiesz, że to ja, braciszku :)

      Usuń
  3. Anonimowy12 maja, 2014

    Ja tak skromnie :) Dziękuje za te schabowe.Joanna

    OdpowiedzUsuń

Każdego zapraszam do uwag i dyskusji. Także tych którzy chcą pozostać anonimowi.