30 maja 2013

Czy Roland Garros był słynnym tenisistą?

Tenis ma wielu entuzjastów. Można tą dyscyplinę uprawiać na dwa sposoby. Biegając po korcie z wywieszonym językiem za piłką, którą okrutny przeciwnik posyła w trudne do przewidzenia miejsca. Drugim sposobem jest wygodny fotel, kawa i ciastka na stoliku, a za piłką biegamy oczami. 


Mamy kilkoro zawodników liczących się w czołówce światowej tenisa, więc prawie każdy w mniejszym czy większym stopniu śledzi informacje ze światowych kortów.

Jeden z popularnych turniejów to French Open nazywany też Roland Garros, ponieważ takie imię noszą korty paryskie, na których zawody te są rozgrywane.
Kim był R. Garros? Tenisistą nie był. Grał jednak, tyle, że na fortepianie. Kształcił się w tym kierunku do 1909 r., kiedy zafascynowany pokazami lotniczymi, postanowił zostać pilotem i porzucił naukę w konserwatorium. Jak postanowił tak też z wielkim sukcesem uczynił. Kupił samolot z silnikiem o mocy 20 KM (dwadzieścia!!!). Zdobył licencję pilota i rozpoczął przygodę życia. Brał udział w zawodach lotniczych i pokazach cyrku lotniczego w USA. Ustanowił kilka rekordów. Między innymi jako pierwszy pilot na świecie osiągnął pułap 5 tys. metrów, a największą sławę przyniósł mu przelot nad Morzem Śródziemnym z Francji do Tunezji. Trasę około 700 km pokonał w 8 godzin. Dziś w krótszym czasie ten dystans pokonują motorówki, ale... minęło 100 lat.


Garros pracował przed wojną jako oblatywacz. W 1914 r. zgłosił się do lotnictwa wojskowego. Już w kwietniu 1915 uzyskał 3 zestrzelenia. Wkrótce potem po przymusowym lądowaniu za linią frontu dostał się do niewoli. Udało mu się zbiec i wrócić do walki dopiero wiosną 1918. Zginął w walce powietrznej w Ardenach na miesiąc przed końcem wojny...

 

Wniósł do lotnictwa myśliwskiego rozwiązanie przełomowe dla sposobu walki myśliwców. 

Pierwsze walki powietrzne toczyły się przy użyciu ruchomego karabinu maszynowego obsługiwanego przez obserwatora. Nierzadko też lotnicy prażyli do siebie z rewolwerów lub zwykłych karabinów. Takie mordowanie się wzajemne, zabawne z pewnością było, ale nieskuteczne. Roland Garros uznał, że km myśliwca powinien być zamontowany na stałe, a celować należy całym samolotem. Ta filozofia stosowana była później niezmiennie przez lata, aż do momentu kiedy uzbrojeniem podstawowym myśliwców stały się rakiety.
Morane-Saulnier
Na początku 1915 roku o rakietach powietrze-powietrze nikt jeszcze nie marzył, a i montaż stałych km-ów był trudny. Montowanie na skrzydłach było technicznie niemożliwe, a karabiny montowane na kadłubie strzelały przez krąg śmigła. Garros znalazł sposób prosty i skuteczny. Wzmocnił śmigło stalowymi klinami w miejscach narażonych na przestrzelenie własnymi pociskami. Na tak przystosowanym samolocie Morane - Saulnier odniósł pierwsze swoje zwycięstwo 1.IV.1915. Można chyba zaryzykować twierdzenie, że był pierwszym, który stoczył walkę powietrzną według kanonów walki myśliwskiej?
Albatros
W kilka miesięcy później opracowano i zastosowano synchronizatory umożliwiające strzelanie przez krąg śmigła bez ryzyka jego uszkodzenia. Tu pierwsi byli Niemcy i ich myśliwce Albatros.

28 maja 2013

Zmiana pokolenia w biznesie...

Nieliczne prawdziwie prywatne firmy przetrwały 50 lat przerwy w niepodległości Polski. Zatem większość małych i dużych firm obecnie obchodzi ćwierćwiecze. Przetrwało mniej niż 10 % tych które startowały na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.
Odszedł w przeszłość wizerunek nuworysza w granatowym garniturze, białych skarpetkach i bucikach "koziojebkach". Nie jest to równoznaczne z tym, że klasa biznesu się wykształciła i ucywilizowała w całości. Ale może trochę...
Z każdych pieniędzy coś powinno wyrosnąć
  

Warto przyjrzeć się co robią właściciele, którzy rozpoczynali karierę w wieku lat 40, a dziś zbliżają się do wieku emerytalnego. Jeśli nie mają komu przekazać swojej firmy, są na nią skazani do końca życia jej lub swojego. Pytanie oczywiście, dlaczego 10 lat temu nie pomyśleli o wychowaniu następców lub nie spieniężyli firmy na korzystnych warunkach.
Są też tacy dla, których firma jest jedynym pozostałym sensem życia. Tak się stać może niepostrzeżenie. Z konieczności pracując po kilkanaście godzin odsuwali na plan dalszy zainteresowania, znajomych, nawet rodzinę. A później, nie ma co się rozglądać wokół, bo nic nie ma...
Dla pewnej grupy prowadzenie biznesu jest tak fascynujące i pasjonujące, że nie myślą o zakończeniu kariery, nie z powodu pieniędzy, tylko dlatego, że ta praca 20 lat temu, 10 i dziś daje im największą przyjemność. To już lepiej. Jeśli jest to recepta na ich szczęśliwe życie to oby tylko sił starczyło.
Bywają też cudaczne pomysły. Firmę prowadzą następcy czy zaufani prokurenci, a pan Kleofas rozpoczyna nowe życie. Nowym kabrioletem w sobotnie popołudnie podjeżdża na dyskotekę w Trąbkach Wielkich i podrywa dziewczyny młodsze od jego córek. Cóż... Dziewczęcym udkiem bronię się przed smutkiem
Może być inaczej. Nowy dom według wypieszczonego projektu, w wymarzonym miejscu. Podróże do miejsc o których marzyli, a wcześniej nie było na to czasu. Rozwijanie zaniedbanego przed laty hobby. Spokojne bądź intensywne życie, w zależności wyłącznie od własnej chęci. I to mi się podoba. Trumna kieszeni nie ma, zatem jeśli ktoś zarobił stosunkowo duże pieniądze, powinien je dla własnego pożytku i przyjemności wydać.
Ta pierwsza zmiana pokoleń w biznesie, a właściwie jej sposób i klasa, to swoisty probierz dojrzałości.

Jeśli ktoś zna, to wie o kim teraz napiszę:

Pewien mój kolega całkiem rozsądnie prosperującą firmę utrzymuje nadal, opierając się na zaufanych ludziach, a sam zaczął się realizować na nowo, w absolutnie innej dziedzinie. W wieku zdecydowanie "niestudenckim" skończył studia z historii sztuki i z wielkim zapałem uruchomił galerię malarstwa. Że to człek rozsądny, stara się aby przedsięwzięcie to miało znamiona biznesu. Nie ma w tym twardego postanowienia zarobkowania, ale docelowo dojdzie jak sądzę do samofinansowania. Dywidendą wielkiej wagi będzie satysfakcja z przedsięwzięcia przynoszącego przyjemność każdemu zainteresowanemu sztuką. Powodzenia... Fabian !
Tej pani się chyba podobało...

A kto ciekawy i chce zobaczyć na własne oczy, musi udać się automobilem, konno, alibo pieszo do Warszawy. Tu można podejrzeć migawki z udanej inauguracji:


Kto kliknął na link i obejrzał, myślę, że nabrał apetytu. Trzymam kciuki za wszystkich biznesmenów, tych znajomych i nieznajomych, aby ich kompas życia okazał się niezawodny.

26 maja 2013

Tomek, Olomek i zespół "Kombi"

Słuchając sobie "telepysków" wczoraj wieczór, natrafiłem na ten:

I przypomniało mi się jak ... 

Kiedyś jechałem z Warszawy do Ustki słuchając tej wówczas nowej piosenki, niemal na okrągło. W świąteczny wieczór kilka lat temu dostałem miłego sms-a, inteligentnie nawiązującego do tekstu Pokolenia. Wyjaśnię, że wyrobienia muzycznego nie mam. Mam II stopień słuchu (wiem kiedy grają, a kiedy śpiewają), ale muzyki słuchać lubię i nawet mi w tańcu nie przeszkadza.

Ale coś jeszcze, mi to nagranie przypomniało ...

Przez osiem lat pracowałem w koncernie, mając za współpracowników, kilkudziesięciu handlowców. Ze wszystkimi chyba umiałem nawiązać dobry lub choćby poprawny kontakt, a z wieloma te dobre relacje służbowe przenosiły się na grunt prywatny. O dwóch moich kolegach opowiem... 
Obsługiwali region średnio atrakcyjny, w sposób bardzo poukładany. Olomek mimo pracy, pisał doktorat z historii. Tomek był absolwentem romanistyki. Praca mimo, że intensywna, nie odebrała im chęci do rozwijania różnych zainteresowań. Prowadzili też wspólnie całkiem porządny zespól muzyczny. Świetne były też spotkania po pracy, kiedy bawiliśmy się wzajemnymi figlami słownymi. To bardzo inteligentni i błyskotliwi panowie. Większość żartów do zacytowania się nie nadaje, ale wierzcie mi, że mimo "grubych" słów i tematów, miały pewien poziom. 

Przytoczę dwa łagodne....

Umówiliśmy się na śniadanie i po nim mieliśmy jechać do klienta. Po śniadaniu wychodzimy z hotelu i idziemy do mojego samochodu. Zamyślony i zagadany siadam za kierownicę, słyszę trzask drzwi i zdziwiony stwierdzam, że żaden nie usiadł koło mnie, obaj siedli z tyłu. Na moje pytające spojrzenie odpowiadają: "Bo my dziś mamy służbowego szofera"
Na dorocznym spotkaniu w Wąsowie, po kolacji, w kilkuosobowym gronie gawędziliśmy przy kominku. Opowiadając o jakimś filmie, bez szczególnej intencji, wspomniałem, że może nie wszyscy go pamiętają. Na co Olomek w ułamku sekundy wypalił: "Do mnie pijesz ty STARUCHU?!"
Dwie rzeczy potrafili i za to ich podziwiam. Błysnąć dowcipem i wiedzieli kiedy jest czas na żart, a kiedy nie. To rzadka umiejętność i wyczucie.

Teraz wracamy do zespołu Kombi.

W tymże Wąsowie, Olomek z Tomkiem wystąpili ze swoim zespołem dla naszych kolegów. Było to zaaranżowaną niespodzianką i zebrali nie mniejsze owacje niż występujący po nich kabaret Mumio. Wówczas jeszcze nie tak popularny jak dziś. Mojej próżności też to dogadzało, bo wszyscy wiedzieli, że to ja z nimi współpracuję. A próżny jestem niezwykle. 

Zaintrygowany pewnym spostrzeżeniem, przy następnym spotkaniu w B. spytałem Olomka, który w zespole grał na basie: 
- Olo, czy Ty swój wizerunek wzorujesz na Tkaczyku z Kombi?
Spojrzał na mnie z życzliwym politowaniem, jak może spojrzeć przedszkolanka na zapóźnionego umysłowo przedszkolaka i odparł:
- Żartujesz.... To on wzoruje się na MNIE !
Nawet jeśli praca jest ciężka i bywa nieznośna, spotkanie takich ludzi to duża frajda. 

A chciałbym jeszcze kiedyś zobaczyć występ Tomka i Olomka z ich zespołem. Tomek Titanica śpiewa nie gorzej niż J.Panasewicz....


25 maja 2013

Bismarck ofiarą paparazzi

"Słodkie życie" to jeden ze znanych i cenionych filmów F. Felliniego, które tworzą historię kina. Przyznam, że ja oglądając ten film, metafizycznych dreszczy nie doznaję. Nie wiedział z pewnością Fellini w latach sześćdziesiątych, że jeden z bohaterów jego dzieła, swoim imieniem da nazwę, natrętnym i nie znającym/uznającym granic przyzwoitości napastliwym fotopstrykom, żyjącym z fotografowania ludzi sławnych lub popularnych w najróżniejszych często krępujących sytuacjach. Paparazzi są powodem wielu sensacji i nieszczęść, a czasem jak w przypadku księżnej Diany, tragedii...

Otto Eduard Leopold von Bismarck-Schönhausen

Premier Prus, kanclerz II Rzeszy, nie wiedział, że stanie się pierwszą chyba ofiarą tychże paparazzi. Jego życiorys polityczny, to materiał dla wielu książek i opracowań naukowych. Życie prywatne to materiał na powieść awanturniczo-obyczajową. Urodzony na początku wieku XIX, zachwycony był nowopowstałą sztuką fotografii. Miał w sobie cechy megalomana i to pchało go do sukcesu, ale i utrwalania swojego wizerunku jako mocnego człowieka. Lubił prezentować się na fotografiach w dobranej scenerii i stroju według własnej reżyserii. Takich portretów "spiżowych" powstało wiele i takim go mamy w pamięci.

  Znamy też inny... 

Kiedy w lipcu 1898 r. zapadł na zapalenie płuc, można było łatwo przewidzieć, że ostatnia to walka kanclerza. Dwóch dziennikarzy zamieszkało w oberży blisko posiadłości Bismarcka i opłacili jego służbę, aby zyskać informacje.
Tak więc kiedy skonał przed północą 30 lipca, przekupiona za 300 marek służba powiadomiła ich i rankiem dostali się dwaj łowcy sensacji do pałacu w Friedrichsruh. Dbając o szczegóły, cofnięto zegar przy łóżku nieboszczyka i wykonano zdjęcie.
Ci pierwsi chyba paparazzi, zaoferowali gazetom berlińskim zdjęcie za 30 tys. marek...
Tak nowa technika, którą Bismarck się zachwycał, posłużyła upublicznieniu jego wizerunku w chwili śmierci. Chyba tego sobie nie życzył?
Dziś w czasach drapieżnych, gdzie łamie się właściwie każde zasady, zbierając oklaski i często pieniądze, mówimy: "O tempora, o mores! Dawniej nie do pomyślenia". A jednak...
Otóż ten incydent pokazuje, że brak przyzwoitości i poszanowania to nie choroba ostatnich dziesięcioleci.

Jedna jest tylko różnica, ale bardzo istotna !!!

Owi dwaj łowcy sensacji, zostali za swój występek błyskawicznie osądzeni i skazani 
na wieloletnie więzienie. I nie sądzę, żeby ktoś chciał ich bronić petycjami czy demonstracjami. A jak ich przedsięwzięcie zakończyłoby się dziś !?

22 maja 2013

Dlaczego żal mi pułkownika Dowgirda...

23 grudnia1973 roku pojawił się pierwszy i chyba najlepszy jak dotychczas polski serial "płaszcza i szpady". Co tydzień, popołudniową porą, pułkownik Krzysztof Dowgird i jego wierny przyjaciel, wachmistrz Kacper Pilch staczali potyczki z losem, rajtarami i oddziałem renegatów, spod znaku radziwiłłowskich dragonów.
Ryszard Pietruski i Leonard Pietraszak
Niestety czasy były takie (mam na myśli czas kręcenia filmu), że dzielni przyjaciele nie okazali się parą słodkich pedziów, tylko zakochali się... w kobietach. Nota bene bardzo uroczych. Sam bym się zakochał.
Anna Seniuk i Elżbieta Starostecka
Oczywiście na podwórku odtwarzaliśmy różne sceny z Czarnych chmur. Chętnych do roli Dowgirda było mnóstwo, "Kacprów" też nie mało, a reszta z zadowoleniem odgrywała rajtarów, bo mieli piękne czarne płaszcze i kapelusze. Zatem nawet jeśli w połowie zabawy trza było nałożyć gardłem, to i tak było warto. Dziś podwórkowy "Dowgird" jest elektronikiem, "Kacper" geodetą, a "Eryk von Holstein"... inżynierem okrętowcem. "Sitasz" podobno lekarzem został (?).
Sam serial, po emocjonujących zwrotach akcji, zakończył się pełnym zwycięstwem dobra nad złem. Wszyscy źli zostali zabici w należyty i gustowny sposób, a w najgorszym razie spotkała ich sromota i drwiny. Jeden zły się zrehabilitował, a z dobrych, tylko staremu Odrowążowi... się nie powiodło.

No to skoro tak dobrze się skończyło i nagrodą dla Dowgirda była ręka starościanki, to czemu mi go żal ???

Otóż zwróćcie uwagę, że kiedy kowal, podły donosiciel, rzucił w pułkownika łańcuchem i odcinek się skończył, to nieszczęśnik musiał tak stać do.... następnego odcinka, czyli tydzień. Jak Zaremba rzucił mu na łepetynę płaszcz (bardzo to niegodne zachowanie), to biedak znów przez tydzień z płaszczem na głowie stać musiał... Zresztą każdy niemal odcinek kończył się w dramatycznym i niewygodnym momencie. Dziś jest jeszcze gorzej !!! W południe poczciwy mazurski chłop wyciąga Dowgirdowi rajtarską kulę w TVP 1. Wieczorem w TVP Seriale, za dwa dni w TVP Kultura itd.. Męka bez końca... Inna sprawa, że rajtar też popierdółka, bo strzela tyle razy i za każdym razem tylko rani pułkownika w ramię.

Z serialem Czarne chmury wiąże się pewna zagadka ...

Kto napisał scenariusz? Według oficjalnych dokumentów, Ryszard Pietruski czyli serialowy Kacper Pilch i Antoni Guziński. Panowie pokłócili się i pisali oddzielnie (?) lub pisał jeden z nich. Każdy z nich przypisywał po fakcie autorstwo sobie, ale formalnie scenariusz podpisany jest przez obu. To tylko pierwszy stopień zagadki. Jest jeszcze trzecia osoba.... Ludwik Kalkstein.
Otóż pierwowzorem postaci płk. Krzysztofa Dowgirda, jest Christian Ludwig von Kalckstein. Jego losy są równie barwne jak serialowego Dowgirda. Zasadnicza różnica jest taka, że von Kalckstein porwany z Warszawy, ścięty zostaje na mocy elektorskiego wyroku w Kłajpedzie, jesienią 1672. Wdowa zgodnie z życzeniem męża, wraz z sześcioma synami przenosi się do Polski. Z czasem z nazwiska zniknęła litera "c". Ród spolonizował się. Jego członkowie walczyli w powstaniach.
L.Kalkstein vel E.Ciesielski w 1986 r.
L.Kalkstein urodzony w 1920 roku, według prawdopodobnych, ale chyba już niemożliwych do zweryfikowania informacji, jest rzeczywistym autorem scenariusza Czarnych chmur. Niemożliwe było jednak ujawnienie jego nazwiska, bo nawet w PRL, choć bezkarny, uznany był za zbrodniarza. Od początku wojny należał do ZWZ i kierując stworzoną przez siebie grupą Hanka osiągał niemałe sukcesy, za co zresztą był awansowany i odznaczony. W 1942 r. po aresztowaniu, został zmuszony do pracy dla Gestapo torturami i szantażem. I tu ... "odnalazł się". Był niezwykle aktywny. Wraz z żoną, Blanką Kaczorowską i szwagrem Eugeniuszem Świerczewskim wydaje w ręce Niemców kilkaset osób. Najbardziej znanym faktem jest oczywiście ich pomoc w aresztowaniu gen. S. Roweckiego - Grota. W 1944, po dekonspiracji przez kontrwywiad AK, unika śmierci kryjąc się w dzielnicy niemieckiej. Wstępuje do SS. Po wojnie pod kolejnym nazwiskiem, a używał ich kilkunastu (!) pojawia się w Szczecinie. UB aresztuje go w 1953 roku. Skazany na karę śmierci... wychodzi z więzienia w 1965 r.. Komuniści byli dla niego łagodni, a on im się starannie odwdzięczał. Historia tego łajdaka jest ohydna , ale wielce interesująca i polecam jej prześledzenie (byle nie w Wikipedii). Kobieciarz, mitoman, niewątpliwie inteligentny, ale piramidalnie podły. Wyjechał z Polski w 1981 i zdechł w Monachium prawdopodobnie w 1994 r.
Tak to w przedziwny sposób wiąże się pogodny w sumie serial z wyjątkowym upiorem z historii najnowszej. Nie byłby Christian L. von Kalckstein dumny z takiego potomka, nawet jeśli to on rzeczywiście napisał świetny scenariusz Czarnych chmur. Na szczęście rodzina Kalksteinów może się poszczycić wieloma porządnymi ludźmi.

08 maja 2013

8 czy 9 maja ? A może 7 ?

Przez ponad 40 lat PRL świętowało rocznicę kapitulacji Niemiec 9 maja, nazywając ten dzień "Dniem Zwycięstwa". 
W rzeczywistości pierwszym dokumentem kapitulacyjnym był akt podpisany w Reims 7 maja 1945.
Reims 07.V.1945
Stronę radziecką reprezentował tam generał artylerii, niejaki Susłoparow. Na kategoryczne żądanie Stalina, powtórzono ceremonię następnego dnia w kwaterze Żukowa, w Berlinie. Ponieważ podpisy złożono tuż po godzinie 23, w Moskwie był już 9 maja.
Dowcipniś Keitel
Stąd mamy 3 daty. Dla każdego do wyboru... Chyba według zapatrywań ideologiczno-politycznych.
Jest pewien incydent tragikomiczny związany z tą historią. W Reims Francję jako gospodarza, reprezentował jeden z generałów zaproszony w ostatniej chwili. Nie był stroną, a jedynie świadkiem. Nie składał podpisu i nie wywieszono flagi francuskiej.
Na ceremonię w Berlinie, de Gaulle wysłał gen. de Tassigny'ego, który zagroził samobójstwem, jeśli flaga Francji nie zostanie wywieszona, a jemu nie dane będzie prawo do podpisu. Pozostali alianci zgodzili się i Tassigny wysłany przez swojego bufonowatego zwierzchnika, nie musiał palnąć sobie w łeb. Na iście "nieniemiecki" lotny żart pozwolił sobie feldmarszałek W.Keitel. Stwierdził, że Tassigny powinien podpisać się po... obu stronach. Zaiste słusznie zawisł w Norymberdze, ale tu rację przyznać mu należy. Ten drobny incydent miał jednak kolosalne znaczenie. Nagle Francja stała się czwartym mocarstwem i otrzymała prawo do swojej strefy okupacyjnej. A ktoś kiedyś powiedział, że "papier jest słabszy od damasceńskiej stali" ... W zasadzie miał rację, ale tu się nie sprawdziło.

03 maja 2013

Sympatyczna emerytka "Bea"

Trzecia z kolei królowa Holandii, zakończyła panowanie w ten sam sposób. W momencie uznanym przez siebie za słuszny, abdykowała na rzecz następcy. Miło było patrzeć jak Holendrzy tłumnie dziękują królowej i witają Wilhelma, który obejmuje tron po matce. Władza królewska w Holandii jest praktycznie żadna, ale ma ogromne znaczenie dla prestiżu i tradycji. Cała otoczka towarzysząca dworowi królewskiemu, jest też jedną z atrakcji przyciągającą uwagę przybyszy.
A cóż teraz będzie robić Beatrix? Mniej obowiązków, więcej odpoczynku i wreszcie może (jeśli ma na to ochotę), zmienić uczesanie. Otóż okazuje się, że od początku panowania, Jej Wysokości nie wolno było tego zrobić... Monety, medale, znaczki z jej profilem przeczesać się nie dadzą, stąd taka nienaruszalna zasada.
Takie mam wrażenie, że Holendrów lubimy. W historii wzajemnie sobie w drogę nie wchodziliśmy. No chyba, że weźmiemy pod uwagę literaturę. Z pierwszych stron "Krzyżaków", znamy opowieść Maćka z Bogdańca o pojedynku jego i Zbyszka z dwoma Fryzami, którzy sromotnie obici zostali, a Zbyszko paradował potem w pięknej zbroi. No cóż, według słów zwycięzcy, nieszczęśnicy podobno sami się napraszali.
Zatem oprócz tego "incydentu", mamy dobre skojarzenia z krajem i nacją. Inżynierowie hydrotechnicy, żeglarze. Szlifiernie diamentów i oczywiście coffeshop'y, gdzie raczej nie na kawę się chadza.
Holandia to też piękne krajobrazy, specyficzna architektura.
Ja podziwiam polityczne wyczucie Holendrów, kiedy kończyła się epoka imperiów kolonialnych. Jako jedyne mocarstwo kolonialne, zdążyli w większości swoje posiadłości spieniężyć, nie zostając z "Czarnym Piotrusiem" w garści.

A nasze związki...

Przed wojną w stoczni Royal Schelde zbudowano nasze dwa najlepsze okręty podwodne.
ORP Orzeł podczas budowy we Vlissingen
W 1994 r. gen. St.Maczek został pochowany w Bredzie, mieście wyzwolonym przez 1 Dywizję Pancerną. Na cmentarzu  wśród swoich podkomendnych. Takie było jego życzenie. Holendrzy wyprawili mu pogrzeb z najwyższymi honorami, przynależnymi tej randze uroczystości. Szanują i pamiętają naszych żołnierzy. 
1 Samodzielna Brygada Spadochronowa ratowała ryzykowną w założeniach i beznadziejną w wykonaniu operację Market - Garden. Tracąc niemal 40% stanu osobowego, nasi żołnierze umożliwili ewakuację znacznej części brytyjskich spadochroniarzy z Oosterbeek, którym nie udało się opanować mostu. I o nich Holendrzy pamiętają. Przez ponad pół wieku Cora Baltussen  wraz z grupą zapaleńców (fundacja Driel - Polen), podejmowała inicjatywy upamiętnienia i uhonorowania naszych spadochroniarzy z 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej.
C. Baltussen i żołnierze 1 SBS w 2004 r.
Dekoracja sztandaru  6 Brygady




















Na mocy uchwały rządu holenderskiego, w 2005 roku, królowa Beatrix odznaczyła gen. St.Sosabowskiego i 6 Bryg. Desantowo Szturmową, która kontynuuje tradycje 1 SBS. Uroczystość w której królowa osobiście uczestniczyła, swoją wspaniałą oprawą nie wyrównuje  krzywd wyrządzonych przez brytyjskie oszczerstwa wobec Generała, ale ma znaczenie symboliczne. 

W kilka miesięcy później w Driel pamiątkową tablicę, odsłonili sir B.Urquhart (w filmie "O jeden most za daleko" - mjr. Fuller) oraz T.Hibbert. Obaj byli oficerami brytyjskiej 1 DPow-Des. Występując w imieniu brytyjskich weteranów uczcili pamięć generała i jego żołnierzy. Piękny gest byłych spadochroniarzy i hołd królowej holenderskiej wobec bohaterów, jakoś nie skłoniły rządu brytyjskiego do przeprosin, za haniebne oszczerstwo gen. Browninga. 

A ja Jej Królewskiej Wysokości dziękuję, a sympatycznych Holendrów pozdrawiam ...