15 marca 2015

"U Pana Boga za piecem" ?

Gdzieś jest. Może właśnie tam, a może nie. Każdy sobie to jakoś wyobraża. Boję się ludzi którzy "wiedzą na pewno". Z nich rekrutują się ci którzy niszczą wszystko...

10-III-2015 zmarła Agnieszka Kotlarska. Wiadomość pojawiła się gdzieś na marginesach prasy i e-prasy. Niektórzy oburzyli się, że brak jakiegoś większego nagłośnienia. Dlaczego? Po co i komu to potrzebne? Jej? Chyba tylko pamięć tych naprawdę bliskich jest ważna. A szum i gwar medialny, potrzebny tylko dziennikarzom, a jeszcze bardziej dziennikarzynom, którym codziennie rano szef każe wynaleźć newsa. No i ... koziołki sobie przy tej okazji porozmyślają i Wam głowę pozawracają.

Agnieszka Kotlarska ukończyła PWST w 1996 r. Występowała w latach 1994-2002 w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Mogliśmy ją oglądać na ekranie, w kilku różnej jakości serialach. Filmach niewielu. Ostatni to "Chce się żyć" (2013). Tytuł w dzisiejszej sytuacji wydaje się, że ma metafizyczne znaczenie. Nie dorabiajmy czegoś czego nie ma. 
Informacje o zawodowej drodze aktorki musiałem zaczerpnąć z portalu Filmpolski, bo właściwie nie utkwiła mi w pamięci z jakiejkolwiek roli z wyjątkiem jednej...

"U Pana Boga za miedzą"

Trzeci  i ostatni film z tryptyku Jacka Bromskiego. Policjantka Marina Chmiel jest tam istotną postacią. Bardzo kobiecą, delikatną, ale z racji zawodu i zamiłowań, groźną jak Rambo i Terminator do kwadratu. Ale kto by nie chciał być hołubiony i pieszczony przez nią tak jak Staś Niemotko?

O wszystkich trzech częściach można powiedzieć, że są naiwne, nierealne, może nawet głupie? Oczywiście. 

Czy każdy film musi mieć głębokie przesłanie?

To co Bromski pokazuje to coś fajnego. Enklawa wyizolowana ze świata z którym mamy do czynienia na co dzień. Gdzieś w podlaskim regionie, o którym mało wiemy, ale mamy swoje wyobrażenia. Fabuła tym wyobrażeniom nie przeczy, a oswaja nas z nimi i kusi. Bo jest tam fajnie. Proboszcz wywodzący się z miejscowego ludu, inteligentny i wykształcony, ale rozumiejący proste schematy rządzące życiem ludzkim. Burmistrz piszący beznadziejne wierszyki, dobry mimo że chwilami infantylny. Komendant policji będący ilustracją dowcipów o nierozgarniętych policjantach, ale uczciwy i w trudnych momentach umiejący się znaleźć. 
Wszyscy trzej żyją i działają w pewnej symbiozie pomagając sobie wzajemnie, a przede wszystkim tej osobliwej, może nierealnej społeczności Królowego Mostu.

Przyznajcie się ! 

Gdziekolwiek mieszkacie, chcielibyście przeprowadzić się w miejsce gdzie ksiądz jest ludzki, komendant policji uczciwy, a burmistrz, choć prochu nie wymyśli, to porządnie się zachowuje.
I dodatek do tego wyimaginowanego świata  - ex-gangster Bocian. Od początku budzi sympatię. Kiedy rozprawia się z gangiem Gruzina dorównuje Clarkowi Gable i J.Wayne'owi. Emilian Kamiński jest tu świetny. Stanowi pewien dodatek sensacyjny do sielskiego świata Królowego Mostu. 
Nie będzie dalszych części, bo odeszli już:
- kościelny Józuś
- burmistrz 
a teraz i st. inspektor Marina Chmiel... 

- Marina? Skąd takie imię? - pyta w gospodzie Bocian
- Mój tata lubił piosenkę "Marina, Marina, Marina" i stąd ten wybór.
- Ale to chyba dawno było...

"Dawno i nieprawda" - mawiał czasem mój Tata. Ale jakaś wdzięczność pozostanie za obrazek, choćby nierealny, przyjemnego świata. I element tego obrazka, to rola odegrana porządnie przez Agnieszkę Kotlarską.








14 marca 2015

Nieszczęsny FRANeK

Nie będzie to dywagacja o papieżu Franciszku, bo przy nim w żadnym razie nie postawiłbym przymiotnika "nieszczęsny". Przewodzi organizacji, która prosperuje świetnie i żaden inny światowy koncern równać się z nią nie może. Medialnie zdobywa punkt za punktem i myślę, że dzięki znakomitym specjalistom od wizerunku przebija Jana Pawła II, któremu talentu i rozmachu nie brakowało.
Nie będzie też to felieton z tzw. "przesłaniem". 
Nie będzie tu także czytelnych refleksji, bo czytelność nie jest przecież atrybutem refleksji. 
Nawet logiki może tu zabraknąć... 

No więc co będzie ???

Będzie to rozważanie najbardziej koziołkowe z koziołkowych na północny-zachód od Przasnysza. Może nawet NAJKOZIOŁKOWSZE ?
Czyli zgodnie ze schematem: to nic, że jestem mały, to nic, że jestem łysy, to nic, że jestem gruby i zezowaty. Ale za to... mam zajęczą wargę !

 

Górnicy 

zastrajkowali przeciw zamknięciu kopalni. Wolno im. Takie strajki się zdarzają wszędzie od XIX wieku. Praca górników dołowych jest z pewnością bardzo ciężka i niebezpieczna, choć parę innych zawodów niesie ze sobą obciążenia i ryzyka większe, ale mniej się o nich mówi. Cena węgla spadła tak, że rentowność wydobycia bywa wątpliwa. Ale cóż...

Zbudował wilk elektrownię, lecz by prąd uzyskać,
spalał w niej cały węgiel z kopalni od liska.
Kopalnia z elektrowni cały prąd zżerała.
Stąd brak węgla i prądu, ale system działa !
/"Bajeczki babci Pimpusiowej"/

To satyryczna ilustracja ekonomii socjalizmu, autorstwa Andrzeja Waligórskiego. Ćwierć wieku temu górnicy strajkowali z myślą o obaleniu socjalizmu. Niektórzy z nich zginęli ... Czy inni zapomnieli o tym?
Oprócz "obrony" kopalni, górnicy żądali utrzymania różnych przywilejów, mających na tyle długą tradycję, że nawet jeśli z czasem stały się niezasadne, to i tak górnicza brać uważa, że jakiekolwiek ich ograniczenie to zbrodnia. Żądania gwarancji zatrudnienia i kilka innych równie absurdalnych to już całkowite oderwanie od rzeczywistości. Ale przewodnictwo w takich "spontanicznych" protestach obejmują zwykle ludzie o wątpliwym kontakcie z rzeczywistością. Podgrzewani przez różnorakiej jakości opozycję, plotą co im tylko wpadnie na myśl i marzą, że wybiją się ponad tłum jak pewien elektryk który skakał przez mur... motorówką.

 

Rolnicy 

wyjechali na drogi i "wyjechali" ze swoją listą żądań. Jak na nich popatrzyłem, to wyobraziłem sobie co stanie się jeśli nie dostaną odszkodowań za szkody wyrządzone przez leśną zwierzynę.  Będą zastawiać wnyki i mordować zwierzątka nieświadome tego, że szkodzą uprawom. A minimalny choćby poziom litości wobec zwierząt jest nam w większości obcy i rolnicy nie są tu wyjątkiem. Protestujący oczekują też dopłat z tytułu zamknięcia rynku rosyjskiego, spadku cen skupu, wzrostu kosztów produkcji, suszy, powodzi i dżumy.

"Rolnik zawsze narzeka. Najpierw, że za sucho, później, że za mokro, a na koniec, że drogo"
/ze wspomnień pewnej prostytutki/
Podróżującej po kraju kawalkadzie kolorowych traktorów przewodził pocieszny człowiek. Ze sposobu składania myśli w wypowiedzi wnioskuję, że jest absolwentem jakiejś PGR-owskiej szkoły dla wybitnie uzdolnionych. Wezwał do siebie panią premier, a ona... nie przyjechała. Niewychowana jakaś czy co !? Sądząc z zapału może ten człowieczek zrobić karierę na miarę tego, który 20 lat temu wysypywał zboże z wagonów, a później wspiął się na fotel przewodniczącego jednej z zabawniejszych partii. Wspinając się dalej przez stanowisko v-ce premiera, wspiął się aż do....stryczka.

"Frankowicze"

Trzecia grupa dochodząca swoich praw (?), to klienci banków spłacający kredyt we frankach szwajcarskich. Ostatni wzrost kursu z dnia na dzień był kolosalny i niejednego z nas o zawał mógł przyprawić. Jakoś ratować się trzeba. Indywidualne negocjacje z bankiem? Można, ale zarząd banku rzadko bywa klubem filantropów. Można szukać jakiś kruczków prawnych przemawiających na naszą korzyść. Też marne szanse, bo wzory umów kredytowych nie są układane przez gimnazjalistów. Zatem trzeba się zebrać i protestować, bo nas banki "oszukały". 
Prawdą jest, że póki niewypłacalnych kredytobiorców jest niewielu to jest to ich problem. Jeśli liczba ta przekroczy pewną wartość, problem ma także bank. Trochę to tak jak w tej historyjce (prawdziwej):

VI rok studiów. Ostatni egzamin przed semestrem dyplomowym. Niestety z hydromechaniki, która nikogo z nas nie pasjonowała, a wbijanie w głowę równań zdecydowanie nam nie szło. Ze 126 zaczynających studia, do VI roku dobrnęło  32. Siedzimy więc i próbujemy coś ze skryptów i wykładów przyswoić. Wyzwolił nas ze stresu Maciek J. swoją porażającą logiką:
- Słuchajcie, jak nikt z nas nie załapie minimum na zaliczenie to co? Docent będzie miał problem. Przecież z ostatniego semestru nas nie skreślą !
Miał rację, ale docent był sprytniejszy. Dał tak proste pytania, że każdy coś napisał i myknęliśmy na semestr dyplomowy. A Maciej? Dziś jest wysoko cenionym specjalistą, jednej z poważnych firm w Niemczech.
Z kredytami w CHF, tak łatwo jednak nie będzie... bo docent inny.
Ale, że na wysokim kursie CHF najwięcej traci gospodarka szwajcarska, to spodziewam się, że kurs w ciągu niewielu miesięcy zejdzie w dół i efektywna strata "frankowiczów" to raptem kilka wysokich rat.

Tak czy inaczej uważam, że i górnicy i rolnicy oraz "frankowicze" mają rację ! 

Nie co do przedmiotu protestów, a co do formy. Uciążliwe i krzykliwe tłumy nic nie ryzykują, a zawsze coś ugrać się może udać. A że mamy rok wyborów to szansa ta znacznie wzrasta.  Od odpowiedzialności rządu w takiej sytuacji zależy wielkość i koszt ustępstw...
Żarty sobie stroję siedząc beztrosko w fotelu? Otóż nie całkiem...

... jestem "frankowiczem"

Sam mam kredyt we frankach. Kiedy kupowałem mieszkanie wybór był prosty : PLN lub EURO. Różnica stopy procentowej była jednak kolosalna i wybór "ojro" oczywisty. Przetrzymałem chwilowy wzrost kursu, nie wykonując nerwowych ruchów. W dobrym momencie przeszedłem na  CHF. Nieszczęsnego FRANKA. Czy na pewno nieszczęsnego? Raty z racji spadku oprocentowania i kursu stawały się coraz przyjemniejsze dla oka, kalkulatora i portfela. 
Historia miałaby nawet szczęśliwy finał, bo kiedy miałem przygotowane pieniądze na spłatę pozostałego jeszcze kapitału kurs CHF znów lekko schodził. Kozioł policzył i wyszło, że jak kurs osiągnie 3.45 PLN lub mniej jesienią 2012, to jednym ruchem sprawę można zamknąć. Nawet oczekiwania się sprawdziły, tylko pieniądze "zniknęły" i nie ukradł tego Amber Gold, ani Szpicbródka czy Henryk Kwinto... Zwykle realne zagrożenie to ci których o to nie podejrzewamy.

Zatem na ulicę z transparentem przeciw liCHFie ?

Nie. Wzięcie kredytu zawsze wiąże się z możliwością zmiany oprocentowania. Jeśli kredyt jest walutowy, dochodzi ryzyko wahań kursu. Można oszczędzić, ale można i stracić.
Jeśli maszerujący po ulicach "frankowicze" przyznają, że tego nie wiedzieli, to niezbyt dobre świadectwo wystawiają sami sobie i swoim wykładowcom podstaw ekonomii.
Chcieliby może sytuacji takiej jak w grze w pokera 10-latka z ojcem:
wygrywa - zbiera pulę
przegrywa - unieważniamy rozdanie.
Dlatego mając mentalność 10-latka, nie powinno się brać kredytu.

"Boję się" pomocy

Choć bezstronnie patrząc nic mi się nie należy, to przyznaję, gdyby cud się zdarzył i bank umorzy mi część kredytu lub pojawi się dotacja z budżetu, to wezmę i nawet okiem nie mrugnę !
Ale wtedy przyjdzie do mnie np. Zachariasz Doroszyński i zażąda, żebym mu wynagrodził ten okres spłaty, kiedy obsługa jego kredytu była 30-40% droższa niż moja. Powiedzcie mi czemu nie miałby prawa tak zrobić? 
Póki co bank odmówił mi zawieszenia spłat i obwąchuje "moje - nie moje"  mieszkanie, licząc czy zwróci mu się niespłacona kwota.
Taka to gra, raz się wygrywa a raz przegrywa ...
Mógłbym jeszcze na moment eksmisji z mieszkania, zorganizować jakąś groteskową demonstrację i zaprosić dziennikarzy. Ale jeśli przyjedzie red. Wędzikowska i pomyli Szwajcarów ze Schweitzerem, a walutę z ewolwentą? 
 

10 marca 2015

Od szwoleżera do lansjera

Somosierra to najbardziej zapamiętana bitwa  z wojny hiszpańskiej. Ale była tylko początkiem kariery polskich lekkokonnych w sojuszu z armią napoleońską. I choć premiera ta zadziwiła ówczesny świat oraz samego cesarza, to warto pamiętać o dalszych przewagach bitewnych naszych szwoleżerów-lansjerów.

A jednak szarża wśród skał ?

Takiego wyczynu dokonali polscy ułani w ponad rok po sukcesie na przełęczy Somosierra.
20 stycznia 1810 roku lansjerzy Pułku Legii Nadwiślańskiej wykonali szarżę na pozycje hiszpańskie ulokowane na Przełęczy Św. Stefana. Główny atak prowadziła piechota Legii. Lansjerzy, aby znaleźć się na pozycji wyjściowej do ataku, musieli prowadzić konie skalistą stromą ścieżką na niewielki skrawek terenu umożliwiający sformowanie szyku. Tam już pod ogniem dosiedli koni i uderzyli na zdezorientowanych Hiszpanów. Odnieśli wspaniałe zwycięstwo, za które życie oddało jednak około 30 koni. Strat w ludziach nie odnotowano. 

Jak to możliwe? 

Fatalna pogoda (rzęsisty deszcz) utrudniała prowadzenie ognia obrońcom. Wilgoć jakoś niezawodności ładunków prochowych nie polepsza, a i widoczność była bardzo słaba.
Mimo, że znów wielki wyczyn i popis umiejętności, to bitwa nie utrwaliła się w historii. Jest niemal zapomniana. Więcej o niej pisali historycy obcy, niż polscy.

Dlaczego?

Somosierra była kluczem do Madrytu, natomiast zdobycie Przełęczy Św. Stefana, choć równie brawurowe było jednym z niezliczonych epizodów o znaczeniu lokalnym. Niebagatelne znaczenie ma też fakt, że 1 Pułk Szwoleżerów Gwardii Cesarskiej jako element osobistej ochrony Napoleona, był cały czas przy cesarzu, w najistotniejszych miejscach dla kampanii hiszpańskiej. Choć nie było wówczas gromady fotoreporterów z tak profesjonalnych i rzetelnych gazet jak "Fakt" czy "Nasz Dziennik", to jednak wszystko co działo się w obecności Napoleona było najszybciej i najszerzej dokumentowane. Zaś pułki Legii Nadwiślańskiej czy Dywizja Księstwa Warszawskiego działały niejako poza "blaskiem jupiterów".
Badający historię polskich oddziałów w Hiszpanii w latach 1808-1813 dr Andrzej Ziółkowski, zwrócił kiedyś w wywiadzie uwagę na jeszcze inny, jego zdaniem prawdopodobny powód pomijania udziału Lansjerów Legii Nadwiślańskiej w tej wojnie... Tym powodem jest wstyd. Tyle, że moim zdaniem wstyd nieuzasadniony, a z pewnością przesadny.

Los infernos picadores

Lansjerzy Nadwiślańscy wzięli udział w kilkudziesięciu bitwach i potyczkach. Rozprawiali się z oddziałami hiszpańskimi, portugalskimi i angielskimi. Tylko raz ponieśli porażkę, kiedy w marcu 1809 roku dali się zaskoczyć pod Yevenes (Yebenes). A i tu tracąc około 90 ludzi oraz sztandary, zdołali się przebić i zachować zdolność do dalszych działań. 
Pułk był przydzielany do różnych korpusów, bo jego wartość bardzo wysoko cenili wszyscy francuscy dowódcy. Bitni i nieustraszeni, używani byli do najtrudniejszych, kluczowych zadań. Byli także używani do pacyfikacji zbuntowanych rejonów czy miejscowości wspierających hiszpańską partyzantkę. Polscy lansjerzy w tych akcjach byli bezwzględni, z pewnością okrutni, ale... SKUTECZNI. Hiszpanie bali się ich bardziej niż Francuzów.
Grand Prix w kategorii "oprawca sezonu" dzierżą tu jednak hiszpańscy powstańcy. Okrutni w starciu, mordowali także rannych i jeńców zadając im tortury najdziksze i najwymyślniejsze. Mieli zresztą w tym zakresie swojskie wzorce legendarnej inkwizycji (królewskiej nie papieskiej). Tak wyglądała ta wojna i nasz udział w niej nie mógł być inny. Tym którzy wojnę wolą sobie wyobrażać jako teatr szlachetnych potyczek i rycerskich gestów nic poradzić nie umiem (nie jestem lekarzem). 
A jeśli przemilczanie udziału naszych żołnierzy w hiszpańskich jatkach ma równocześnie skazywać na zapomnienie ich odwagę i zwycięstwa to koziołkowe veto tu stawiam !
Znane jest postępowanie zdobywców Saragossy (1809). Zgotowali piekło zwyciężonym, nie bacząc na ich wiek i płeć. No... na to drugie może trochę. Żołnierze polskiej piechoty wymordowali między innymi pacjentów szpitala psychiatrycznego i mniszki, niejednej uprzednio figiel uczyniwszy. W zdobytej Tarragonie (1811) największy według Hiszpanów udział w mordowaniu mieszkańców mieli Włosi i Polacy. Żaden to powód do dumy dla nas, ale nie przykładajmy dzisiejszych wzorców do tamtych czasów! 
Czy są one zawsze lepsze? 
Żołnierze, którzy ostrzelali wioskę Nangar Khel (2007), zostali aresztowani jak kryminaliści i postawieni przed sądem. Wysyłając wojsko na tzw. "misje" nie posyłamy misjonarzy tylko żołnierzy. Musimy przyjąć, ze biorą udział w wojnie w której mogą zginąć oni sami, ale i przypadkowi cywile także. To bardzo źle. Ale jeszcze gorzej, bez zastanowienia oskarżać i pomiatać ludźmi za to, że wykonują pracę w którą śmierć w różnych konfiguracjach jest wpisana.
Zostawmy to i nie zapominając o ciemnych stronach hiszpańskiej wojny, pamiętajmy o dokonaniach jednostek Legii Nadwiślańskiej, które szacunek zasłużony wśród sojuszników i respekt u przeciwników sobie zdobyły.

"Dajcie im te lance..."

Wróćmy do 1 Pułku Szwoleżerów Gwardii Cesarskiej, od którego zaczęliśmy w poprzednim koziołkowym felietoniku. Na niektórych obrazach upamiętniających szarżę pod Somosierrą szwoleżerowie mają lance z powiewającymi amarantowo-białymi proporczykami. Mieli je oczywiście, ale nieco później...

Wagram

Bitwa pod Wagram (1809) była jedną z największych bitew wojen napoleońskich. Rozegrała się kilkanaście kilometrów od Wiednia, ale że nazwa "bitwa pod Wiedniem" była już zajęta, to do historii przeszła nazwa niewielkiej wioski. Tak to sobie wytłumaczyłem ... Walka trwała dwa dni i żadna z dotychczasowych bitew Napoleona nie była tak krwawa. Ogromny był tu udział artylerii. Prawie tysiąc dział, sumując obie strony. Francuscy artylerzyści zużyli więcej ładunków niż pod Borodino i więcej niż w trzydniowej bitwie pod Lipskiem. Liczne były starcia piechoty i kawalerii, ale że historykiem wojskowości nie jestem (jeszcze), to nie będę roztrząsał i analizował wszystkich aspektów tego teatru ognia i żelaza. Opowiem jednak o tym...

... jak szwoleżerowie lansjerami się stali

W końcowej fazie bitwy ważną rolę odegrali ułani 1 Pułku Szwoleżerów. Po błędnym rozkazie, jeden z pułków jazdy francuskiej został ustawiony w taki sposób, że narażony był na austriacki atak z tyłu. Przytomność umysłu i błyskawiczny rozkaz płk. Kozietulskiego zapobiegł nieszczęściu i nasi szwoleżerowie osłonili sojuszników. Po bitwie dowódca francuskiego pułku uroczyście podziękował Kozietulskiemu za pomoc. Ładnie uczynił.
Nasz pułk, którego nikt już nie ważył sobie lekce, po raz kolejny zadziwił odwagą i umiejętnościami. W udanej szarży rozbił pułk kawalerii księcia Schwarzenberga, zdobywając lance przeciwnika. Z tymi lancami szwoleżerowie kontynuowali natarcie siejąc spustoszenie w szeregach austriackich. Nadmienić należy, że większość kawalerii Schwarzenberga stanowili Polacy z zaboru austriackiego. Nie raz jeszcze meandry historii ustawiały Polaków w bitwach po przeciwnych stronach.
Jak we wspomnieniach stwierdził Dezydery Chłapowski, Napoleon po tym niezwykłym autprzezbrojeniu naszych szwoleżerów zdecydował:
"Dać im te lance, jeśli tak dobrze umieją się nimi posługiwać"
Czy była to odpowiedź na prośbę naszych żołnierzy, czy Napoleon sam wpadł na taki pomysł nie wiem. Faktem jest, że uzbrojeni w lance szwoleżerowie stali się teraz 1 Pułkiem Szwoleżerów-Lansjerów Gwardii Cesarskiej (1er régiment de chevau-légers lanciers polonais de la Garde impériale)
Na samym wstępie (1807) szwoleżerowie uzbrojeni byli w szable pruskie i karabinki kawaleryjskie z bagnetem. Szable były dość marne, choć pod Somosierrą nawet z takim żelastwem w ręku szwoleżerowie zwyciężyli. Wymieniono je później na zdecydowanie lepsze, wzoru francuskiego. Po Wagram miejsce karabinków zajęły lance

Żołnierze!
/.../
Zważając Cesarz, iż broń, którą szlachta polska używała i którą cudów dokazywała, broniąc kraju i wolności, chciał nam ją nadać, dzisiaj ja wam oddaję.
Przekonany, iż mieniąc karabinki na lance, nie zmieniam męstwa, które było waszym przedmiotem. 

/.../
Własną ręką każdemu z was z tej przyczyny oddaję lancę, gdyż żądam słowa honoru, iż każdy z was odniesie mi ją później zbarwioną krwią nieprzyjacielską.
Każdy żołnierz nieranny, który ją zgubi, będzie surowo karany, a któremu się to w boju zdarzy, za tchórza uznany.
Na każdej lansie imię żołnierza i numer plutonu powinien być napisany.

/z rozkazu d-cy pułku z dnia 15.XI.1809/ 
 

Zaraz po cytowanym rozkazie, pułkownik Krasiński wydał instrukcję władania lancą. Jest to podobno pierwsza w historii wojska polskiego instrukcja opisująca zasady użytkowania uzbrojenia.
Skutkiem późniejszych reorganizacji, w lance wyposażony był tylko pierwszy szereg każdej kompanii szwadronu.

Lanca przeciw pałaszom

Zanim uzbrojono polskich ułanów w lance, doszło podobno do sporu pomiędzy księciem J.Poniatowskim a królem Neapolu J.Muratem, co do wyższości lancy nad pałaszem używanym przez ciężką jazdę francuską. Stanął zakład, który wygrał książe Pepi. W obecności zainteresowanych oraz samego cesarza dokonano próby. Uzbrojony w lancę, pozbawioną oczywiście grotu, wachm. Jordan pokonał trzech kirasjerów francuskich.
Prawda to czy bajka?



Sława i rozgłos europejski ?

O lekkokonnych formacjach polskich z lat wojen napoleońskich można czytać bez końca. Zachęcam, bo wiele tu ciekawych zdarzeń. Od ich początku czyli Legionów Dąbrowskiego poprzez Hiszpanię, Księstwo Warszawskie, aż po Lipsk i Waterloo. Walczyli wszędzie gdzie rzuciły ich rozkazy z takim samym poświęceniem.
Po raz pierwszy kunszt i waleczność polskiej jazdy zobaczyła dzięki temu zachodnia Europa. Może nie jest to sukcesem najważniejszym, ale myślę, że coś wartym. Przed epoką napoleońską mieliśmy właściwie jeden, choć bez wątpienia fantastyczny występ "wyjazdowy". Pod Wiedniem i Parkanami w 1683 roku. Oprócz tego wielkie, liczne i znakomite zwycięstwa to przede wszystkim tereny wschodnich rubieży Rzeczpospolitej, Inflanty, Wołoszczyzna.
Wielu naszych kawalerzystów kontynuowało karierę w armii francuskiej osiągając wysokie szarże i zaszczytne funkcje. Dałoby się wyliczyć też sporo małżeństw polsko-francuskich i polsko-hiszpańskich. A i na Haiti do dziś jest sporo mieszkańców odbiegających kolorem skóry, włosów od większości. Polacy... są wszędzie.

Spadkobiercy

Ostatnimi oddziałami szwoleżerów są pułki II RP. Mieliśmy 40 pułków kawalerii. Pomimo rozróżnienia na szwoleżerów (3), ułanów (27) i strzelców konnych (10) były to oddziały o identycznej organizacji i uzbrojeniu:
  • 4 szwadrony liniowe
  • szwadron ckm (12 ckm-ów w 3 plutonach) 
  • pluton kolarzy (w kilku pułkach były to szwadrony)
  • drużyna pionierów
  • szwadron gospodarczy
  • szwadron zapasowy
Zapatrzona... zauroczona.
Jednak to przydział do pułku szwoleżerów, dla każdego absolwenta CWK w Grudziądzu  był marzeniem. Czemu? Nie wiem. Myślę, że to taka "rywalizacja o wyższość" w formie zabawy, jak między mostkiem a maszyną na statkach. 
A może czapki im się bardziej podobały?
Ułani i strzelcy konni mieli czapki-rogatywki, a szwoleżerowie, okrągłe stylu angielskiego. Ot i cała różnica.




01 marca 2015

"Więc pijmy wino szwoleżerowie..."

Szwoleżerowie to formacja lekkiej jazdy, wyodrębniona na przełomie XV i XVI wieku w armii Ludwika XII. Ze zbitki słów cheval i leger powstała nazwa chevau-léger.
W naszej świadomości szwoleżerowie to jeźdźcy w pięknych granatowo-amarantowych mundurach, którzy 30 listopada 1808 roku brawurową szarżą wtargnęli na przełęcz Somosierra i... do historii. 
Po stu z górą latach spadkobiercy ich chwały stanęli do ostatniej walki, 4 października 1939 roku pod Wolą Gułowską i 5 pod Kockiem. I po raz ostatni sławę polskich szwoleżerów pomnożyli.

Somosierra czy Samosierra? 

Już z samą nazwą mamy kłopot, bo choć pierwsza wersja wydaje się jedyną prawidłową, to nazwę Samosierra spotykamy wielokrotnie w literaturze, a któż ośmieliłby się Mickiewicza poprawiać.
Według wiedzy popularnej, sam obraz szarży mamy mniej więcej taki:
125 szwoleżerów ruszyło wąwozem do ataku na cztery baterie armat. Wąwozem skalistym i tak wąskim, że obok siebie mieściło się czterech jeźdźców. Tempo szarży i jej szalona brawura, zaskoczyły obrońców co dało szansę szwoleżerom. Wycięli obsługę kolejnych baterii i dotarli na przełęcz odnosząc zwycięstwo okupione jednak śmiercią niemal wszystkich atakujących...
Ktoś mądrze powiedział, że historia to nie wydarzenia, tylko to jak i co z nich w pamięci powszechnej pozostaje. Liczne tego są przykłady. Postanowiłem w ponad 200 lat po bitwie przeszukać źródła i porównać ich zawartość.

I Pułk Szwoleżerów Gwardii Cesarskiej

Sformowany w 1807 roku, miał przede wszystkim być dowodem na trwałość sojuszu, który bynajmniej nie przez wszystkich w Polsce był uznany za najlepszą drogę do odzyskania państwowości. Żołnierzy i oficerów dobrano starannie pod względem pochodzenia. 
"Żeby być przyjętym do korpusu szwoleżerów, trzeba być właścicielem lub synem właściciela, nie mieć mniej niż 18-tu, a nie więcej nad 40 lat wieku i opatrzyć się własnym kosztem w konia, mundur, w rzęd i rynsztunek kompletny, stosownie do wydanego wzoru. Co się zaś tyczy osób, któreby nie były w stanie sprawić sobie zaraz konia, munduru, rzędu i rynsztunku, tym dana będzie zaliczka. Koń będzie mieć miary 4 stóp i 9 cali najwięcej, a 4 stóp i 6 cali najmniej."
/ art. 5 dekretu Napoleona wydanego 6.IV.1807 w Kamieńcu Suskim (Finckenstein)/
Pałac w Kamieńcu Suskim (spalony 22.I.45 przez żołnierzy radzieckich)
Mieli być reprezentacją szlachty i ziemiaństwa, stanowić część przybocznej gwardii Napoleona i podnosić wiarygodność zawartego przymierza. Większość wybrańców doświadczenie wojenne miała nikłe lub żadne. Nie oznacza to jednak, że nie nadawali się do walki. Każdy polski szlachcic w tamtych czasach konno jeździć potrafił co najmniej dobrze. Umiejętność celnego strzelania i "robienia szablą" była także elementem wychowania młodych mężczyzn z wyższej sfery.
Pułk zorganizowano zgodnie z regulaminem lekkiej jazdy francuskiej, co warto zaznaczyć, bo posłuży w wyjaśnieniu dwóch utrwalonych nieporozumień związanych z bitwą o przełęcz Somosierra. W starannie zaprojektowanych i wykonanych mundurach nasi szwoleżerowie prezentowali się wspaniale. W wieku XIX każde niemal wojsko było kolorowe i paradne. Zadufanych w sobie Francuzów z jaskrawo niebieskich kurtek i czerwonych spodni wyleczyły dopiero niemieckie karabiny maszynowe w 1914 roku.
I Pułk Szwoleżerów Gwardii Cesarskiej przez tychże zapatrzonych w swoją "doskonałość" Francuzów był traktowany z lekceważeniem. Ot, zbiorowisko krzykliwych młodzików wystrojonych jak pawie. Do czasu... 

"Zostawcie to Polakom..."

Znany nam z płócien, obraz Somosierry to najeżony skałami wąski wąwóz o pionowych ścianach. Gdyby taka była rzeczywistość, nasi odważni szwoleżerowie musieliby dosiadać kozic górskich, a nie koni. Sympatyczne i zwinne to zwierzęta, ale w kawalerii jakoś się nie przyjęły.
W.Kossak - szkic do panoramy
Obrazy malowane były z wyobraźni. Wizje artystów (Suchodolski, Michałowski) są symbolicznym przedstawieniem odwagi i umiejętności szwoleżerów, a nie przekazem rzeczywistej sytuacji. Jedynie Wojciech Kossak przed namalowaniem panoramy, udał się w 91 rocznicę bitwy do Hiszpanii i wraz ze swoim asystentem wykonał szkice, które pomogły w utrwaleniu wiernego wizerunku sceny na której rozegrała się fantastyczna szarża. Planowana przez niego panorama niestety nigdy nie powstała. Wykonane olejne szkice mające być jej podstawą, wystawione były w Zachęcie w 1901 roku.
Stanowiska obronne zajęły oddziały hiszpańskie w liczbie około 3.000 żołnierzy. W większości była to tzw. Milicja Andaluzyjska. Na przełęcz wiodła wąska, usiana kamieniami, dość stromo wznosząca się droga, ograniczona po bokach niewysokim kamiennym murkiem.
Wielce niekomfortowa to trasa sama w sobie. Zaś pod ogniem wspomnianych 3.000 żołnierzy, choć to oddziały "tylko" powstańcze, dawała każdej grupie śmiałków niemal stuprocentowe szanse zdobycia odznaczeń i awansów... tyle, że pośmiertnych.
Decydujące jednak o tym, że droga na przełęcz była drogą ku śmierci, były sześciofuntowe armaty ustawione w poprzek drogi. Trzy dwudziałowe półbaterie i już na samej przełęczy 10 dział. Według innej wersji 4-3-3-6 lub 4-4-4-4. Jednoznaczne według wszystkich są tylko: liczba stanowisk - 4 i łączna liczba armat - 16. Ich obsługę stanowili doświadczeni kanonierzy z armii regularnej i zapewniam, że nie chciałbym się znaleźć przed ich armatami.
Od rana 30 listopada 1808 roku po lewej i prawej stronie wspomnianej drogi posuwali się w natarciu piechurzy francuscy. Powoli ale z powodzeniem postępowali naprzód, dopóki osłaniała ich poranna mgła. Po jej ustąpieniu atak utknął, a na atakujących w ciągu minuty padało kilka pocisków armatnich i około 400 karabinowych. Nawet przy niedoskonałości ówczesnej broni i średnich umiejętnościach guerillas, na tak wąskim froncie wróżyło to długotrwałą i krwawą jatkę.
W takiej sytuacji Napoleon błysnął geniuszem i zdecydował  rzucić szwadron swojej gwardii przybocznej na pozycję pierwszej baterii. Miało to odwrócić uwagę obrońców od piechoty i dać jej szansę na zebranie się w szyk i kontynuację ataku. 
Czemu wybrał Polaków, mając do dyspozycji dużo bardziej doświadczone oddziały kawalerii francuskiej?
Otóż powód był prosty. Szwoleżerowie 1 Pułku rwali się do walki i postrzegali cesarza nie tylko jako geniusza wojny, ale jako zbawcę Polski. Zrobiliby wszystko, żeby zdobyć jego przychylność. 
mjr P. de Segur (1780 - 1873)
Oficerowie z otoczenia Napoleona (Montbrun i Berthier) zdecydowanie odradzali ten atak, nie mieszczący się w żadnych kanonach sztuki wojennej...
- Zostawcie to Polakom... - miał wówczas powiedzieć i wysłał z rozkazem majora Filipa de Segur, który otrzymał także zgodę na przyłączenie się do szarży. Była godzina 10.30.



"Naprzód ! Niech żyje cesarz !"

Tak miał krzyknąć płk. Jan Leon Kozietulski podrywając do szarży 3 Szwadron. Inni twierdzą, że rozkaz był mniej pompatyczny, ale równie mobilizujący: 
"Naprzód psiekrwie ! Cesarz patrzy!"
Naturalne jest, że sentencje w takich okolicznościach wypowiadane przechodzą do historii często w wersji wygładzonej i dodatkowo zdobionej. Znany jest wszystkim casus gen. Cambronne'a (Waterloo). 
Wspomina też M.Wańkowicz, że przeprowadzając wywiad z jednym z uczestników bitwy o Monte Cassino, miał z nim taką wymianę zdań:
- Jak pan sądzi redaktorze. Z jakim okrzykiem ginie żołnierz podczas bitwy?
- Nooo... Chyba: "Niech żyje Polska" ?
- Nie. "Kurwa mać !"

W 8 minut do wiecznej sławy

płk. J.Kozietulski (1778-1821)
Ruszyli pokonując mostek i częściowo zasypany wcześniej rów. Dowódcą szwadronu był płk. J.Kozietulski, który zastępował nieobecnego Stokowskiego. Kozietulski stracił konia, zabitego salwą pierwszej baterii. Sam niegroźnie kontuzjowany jako pierwszy powrócił na pozycję wyjściową. Szwoleżerowie dopadli armat i sprawnie posiekali ich obsługę. 
W powstałym po zdobyciu baterii zamęcie, lekkokonnych organizuje na nowo kpt. J.Dziewanowski dowodzący 3 półszwadronem. Pomimo salwy drugiej baterii ruszyli tak szybko, że wystrzał ten był ostatnią w życiu czynnością większości kanonierów.
Nie można też zapominać, że po wysforowaniu się przed posuwające się po bokach drogi pułki piechoty francuskiej, szwoleżerowie rażeni byli ogniem karabinowym z lewej i prawej flanki.
Pomiędzy drugą a trzecią baterią Dziewanowski  spada z konia, ciężko ranny od wybuchu kuli armatniej. Umiera w szpitalu 4 lub 5 grudnia.
Po zdobyciu trzeciej baterii pozostałych zdolnych do walki, znów zbiera w szyk kpt. P.Krasiński, dowódca 7 półszwadronu. Także i on zostaje ranny i na ostatnią czwartą baterię rusza już ogarnięta bitewnym szałem nieliczna grupa. 
por. A.Niegolewski (1787-1857)
Jedynym oficerem, który dotarł na przełęcz był por. Andrzej Niegolewski. Oprócz niego wachmistrzowie Sokołowski, Dąbczewski i Roman oraz kilku innych szwoleżerów.
Tak śmiały i szalony atak wywołał panikę Hiszpanów. Jednak kwestią chwili było opanowanie sytuacji i los kilkunastu dzielnych jeźdźców byłby marny, a wyczyn całego szwadronu zniweczony. Na szczęście Napoleon widząc, że Polacy nie bacząc na nic, sami ruszyli dalej niż jego rozkaz zakładał, rzucił posiłki jakie miał pod ręką. 1 Szwadron 1 Pułku pod dowództwem kpt. Łubieńskiego wzmocniony plutonem Rostworowskiego i pluton szaserów z własnej ochrony.
Dzięki tym posiłkom możliwe było utrzymanie zdobytej przełęczy. Do niewoli wzięto prawie wszystkich z 3.000 obrońców. Zdobyto 16 dział i 5 sztandarów. Reszta z dziewięciotysięcznej armii gen. Benito San Juana, rozlokowana za przełęczą, drogi na Madryt nie była już w stanie obronić. 
A sam San Juan? Ranny przy czwartej baterii zdołał ujść z życiem, ale kilka dni później został zamordowany przez własnych żołnierzy.

Ilu było bohaterów ?

Pierwsza odpowiedź jest dla mnie niezwykle prosta : każdy kto uczestniczył w tej szalonej szarży to bohater. Bo wyczyn to był wielkiej odwagi i determinacji. Trudnych do wyobrażenia, tak dziś jak i wówczas.
Druga odpowiedź jest trudniejsza, bo wypada podać konkretne liczby. Ponieważ operujemy tu szwadronem, łatwo jest pobłądzić. Szwadron liczebnością zrównujemy z kompanią piechoty czyli nieco ponad 100 ludzi. Zwykle tak, tu jednak nie. Organizacja 1 Pułku Szwoleżerów Gwardii Cesarskiej zakładała, że każdy szwadron składa się z dwóch półszwadronów czyli kompanii. Zatem w tym wypadku 250 szwoleżerów w dwóch kompaniach (3 - Dziewanowski i 7 - Krasiński). Ponieważ pułk w walkach udziału jeszcze nie brał, to stan powinien być pełny. Jednak z Francji nie nadeszły jeszcze wszystkie uzupełnienia.
Rozbieżności w kwestii liczby są wśród historyków duże i nie będę udawał, że wiem więcej niż autorzy badań z których zaczerpnąłem wiedzę. Ale dla mojego własnego wyobrażenia o bitwie trzymam się liczby 250 pomniejszonej o kowali, furierów. Dodać można ochotników (kilku?), którzy do ataku dołączyli. Nie pomniejszam tej liczby o spóźniony pluton Niegolewskiego, który do szarży dołączył po sforsowaniu pierwszej pozycji artylerii hiszpańskiej, ale rolę odegrał nie mniej ważną niż reszta. Zatem około 200 i tej wersji będę bronił jak niepodległości.

Dlaczego szarżowali czwórkami?

Fakt ten łatwo i rozumnie łączymy z wąską przestrzenią drogi po której galopowali szwoleżerowie. I słusznie. Szczupłość miejsca zdecydowała o szyku, ale to nie oznacza, że mieściły się w poprzek drogi tylko cztery wierzchowce. Regulamin lekkiej jazdy francuskiej przewidywał, że jeśli szwadron nie może atakować w szyku rozwiniętym, to czyni to plutonami w kolumnie czwórkowej. Pośrednich możliwości nie ma.
Tak właśnie ruszyli. Szyk wielokrotnie mieszał się i łamał. Sądzę, że przed ostatnią baterią nikt już w zamęcie bitewnym nie próbował nawet trzymać jakiegokolwiek porządku. W tym momencie mogli tylko zwyciężyć dzięki szybkości lub zginąć. 
I jedno i niestety drugie zdarzyło się wachmistrzowi Wiktorowi Romanowi. Ranny dwukrotnie, dopadł z kolegami dział czwartej baterii i zginął jako ostatni w tym ataku. Jego zasługi w pośmiertnej nominacji na podporucznika określił Napoleon tak:
"Dowodził pierwszym plutonem szwadronu, który odbył szarżę na Sommo-Sierra i dał przykład nieustraszonego męstwa, co mu zjednało mój szacunek" 
Pokonali zatem dystans około 2,5 km. i różnicę poziomu ponad 200 m. po wąskiej, kamienistej drodze z kilkoma zakrętami  w szatańskim tempie. Od mostku skąd ruszyli, do pierwszej baterii mieli około 300 m. Odległości pomiędzy następnymi bateriami to 600 - 800 m. Czy trwało to dokładnie 8 czy 10 min., nie jest chyba ważne. Nikt nie mierzył wówczas czasu z dokładnością do "jednej Bródki".

Wyścig o zaszczyty

por. Niegolewski kłuty bagnetami
Pierwszym uhonorowanym na polu bitwy był porucznik Andrzej Niegolewski. Wysłany ze swoim plutonem na zwiad nie zdążył na początek szarży. Dołączył do szwadronu przed drugą baterią, zebrawszy uprzednio kilku zdezorientowanych szwoleżerów, którzy zostali przy pierwszej baterii. Był jedynym oficerem, który z garstką kilkunastu jeźdźców zaatakował i rozproszył obsługę ostatniej baterii. Od pocisku armatniego poległ jego koń i padając przygniótł jeźdźca. Dwóch Hiszpanów podbiegło do nieszczęśnika i z przystawienia wypaliło mu z karabinów w głowę. Jak to przeżył? Sam się zdziwił. Na dodatek za chwilę został 9 razy pchnięty bagnetami. Wyratowany i półżywy, ale przytomny, został przez kolegów odniesiony w bezpieczne miejsce.
"...nadjechał cesarz i krzyżem Legi Honorowej mnie zaszczycił. Ja najmłodszy oficer, pierwszym go jako szwoleżer zdobył, a do tego zdobyłem go sobie w dzień moich imienin. Pierwszy to raz było, żem od ojca nie dostał wiązarka (podarunku) na imieniny, ale za to dostałem go z rąk cesarza za krew dla Ojczyzny przelaną"
/ze wspomnień por. Andrzeja Niegolewskiego/
Po bitwie (1 grudnia) Napoleon rozkazał urządzić paradę i stojąc przed defilującymi szwoleżerami zdjął kapelusz w geście najwyższego szacunku. 
Ale już za chwilę robi się mniej elegancko, a momentami niesmacznie...
W wydanym kilka dni później biuletynie jak diabeł z pudełka pojawia się gen. Montbrun jako... dowódca szarży. Natomiast biorący rzeczywiście udział w szarży de Segur, jest tam przedstawiony jako jeden z najbardziej zasłużonych dla zwycięstwa. Sam w swoich wspomnieniach opisuje, że galopował na czele, kilkadziesiąt kroków przed szwadronem... Cóż, nie zawsze szlacheckie pochodzenie zapewnia szlachetność charakteru. 
Jedynym Polakiem wymienionym w biuletynie jest kapitan Dziewanowski.
Szaser Gwardii Cesarskiej
Niestety i kilku naszych rodaków nie umiało się zachować godnie. Kpt. Tomasz Łubieński, który poprowadził 1 Szwadron, do końca życia upierał się, że to on i jego oddział zadecydował o zdobyciu przełęczy. Mimo, że szarżował na milczące już armaty, a na przełęcz dotarł dopiero po plutonie francuskich szaserów.
Jeszcze dalej w przechwałkach i fantazjach godnych Papkina, posuwa się Wincenty hr.  Krasiński, który twierdził, że skoro był dowódcą pułku to on jest zwycięzcą. Niezwłocznie zamówił stosowny obraz, który namalował H.Vernet. W momencie szarży był kilka kilometrów od pola bitwy.
Obraz zamówiony przez hr.W.Krasińskiego
Dość... Wstyd nawet pisać. Sądzę, że gdybym przeniósł się do roku powiedzmy 1825 i posłuchał wojennych opowieści w karczmach Królestwa Polskiego to "dowódców" spod Samosierry naliczyłbym ze 100, a "uczestników" z 10 tysięcy.

Czy warto było ?

Można się zastanawiać jak ocenialibyśmy decyzję Napoleona i wyczyn naszych szwoleżerów gdyby atak zakończył się klęską. 
Stało się jednak inaczej. Nieszablonowa decyzja przyniosła efekt ponad oczekiwania. Błyskawiczna realizacja rozkazu, a po niej instynkt który nie zawiódł Dziewanowskiego i nakazał mu kontynuację natarcia. Zapłacił życiem za sukces który na zawsze zostanie w historii wojen, a o którym w każdej szanującej się akademii wojskowej wykłada się do dziś.
Czysty i bezduszny rachunek zysków i strat jest oczywisty. Gdyby na przełęcz przypuszczano ataki kolejnych pułków piechoty, straty szły by w tysiące i bitwa toczyłaby się wiele godzin, a może i dni.
Tu lista strat najczęściej określana jest jako:
18 zabitych i zmarłych z ran i około 40 rannych. Oraz 60 poległych koni. 
Profesor Andrzej Zahorski podawał szczegółowo: 14 zabitych, 43 rannych i 23 kontuzjowanych. Zatem straty w skali całego przedsięwzięcia były małe.

Legenda - jej cienie i blaski

Bezprecedensowe zdarzenie jakim była szarża pod Somosierrą oprócz otwarcia drogi na Madryt przyniosło wiele skutków pośrednich. Echo niektórych z nich brzmi do dziś, choć czasem brzmienie to fałszywe...

"Honor najdzielniejszym z dzielnych !"

Tak zakrzyknął Napoleon przyjmując dzień po bitwie defiladę 1 Pułku Szwoleżerów Gwardii Cesarskiej. Z dnia na dzień lekceważone dotąd oddziały polskie, stały się obiektem zasłużonego podziwu. Każdy dowódca zabiegał o ich udział w swoim korpusie, stąd były ciągle detaszowane i wzięły udział w niezliczonej liczbie bitew i potyczek. Sam Napoleon uciekając po klęsce z Rosji zażądał aby osłaniali go nasi szwoleżerowie-lansjerzy. Nie z sympatii. Dlatego po prostu, że polskie oddziały zachowały w większości wystarczającą dyscyplinę i porządek.

Moda na amarant

Sława polskich lekkokonnych spowodowała, że formowane z żołnierzy innych narodowości pułki, często brały za wzór umundurowanie polskich szwoleżerów. Przykładem mogą być Holendrzy. Kopiowano nawet unikalny amarantowy kolor mundurów. Z tym charakterystycznym kolorem wiąże się anegdotyczna historia opisana przez Szymona Kobylińskiego:
Opowiadają badacze(...), że chciano mieć albo czerwień cynobrową, jak tło naszego narodowego godła, albo karmazynową, która z granatem polowego munduru przypominałaby barwy „górnych chorągwi Rzeczpospolitej”. Jednakże importowany barwnik dał z żelazistą wodą warszawską niespodziewany odcień, onże amarant, a już brakło czasu i sukna na nową serię krawiecką. Ruszyło tedy bractwo, chcąc nie chcąc, w różowawych amarantach i dopiero somosierrska chwała uczyniła z tego koloru znak najwaleczniejszych, wchodząc do pieśni(...)i do tradycji naszej jazdy
Prawda to czy bajka? Ale fajnie, że kolor amarantowy przetrwał w tradycji naszych formacji wojskowych.

"Pijany jak Polak"

Takie negatywne określenie do dziś jest znane i choć wiele wypiliśmy, aby je uwiarygodnić to ma swoje pochodzenie od stwierdzenia chwalącego naszych żołnierzy. Naprawdę?
Napoleon widząc umiejętności i rozumną waleczność polskich żołnierzy miał powiedzieć do Francuzów: 
"Pijcie jak Polacy, ale walczcie jak Polacy!"  
Jakoś sobie mili Francuzi przekazu tego do serca nie wzięli w całości, a zapamiętali w części i całkiem innym znaczeniu. 

Warto też sięgnąć do Bismarcka, którego za przyjaciela Polaków mieć chyba trudno, ale...:
Szarża pod Samosierrą w XIX wieku była przedstawiana i gruntownie analizowana w szkołach wojskowych na całym świecie. Jak głosi anegdota, podczas jednego z takich wykładów w pruskiej Kriegsschule, w obecności samego Bismarcka, jeden z oficerów zażartował:
- Pewnie Polacy byli tak pijani, że ich konie poniosły
- Być może, ale tchórzy konie poniosłyby w przeciwną stronę - zareplikował kanclerz
Chyba go polubię.

Ręka w rękę z okupantem

Francuskie korpusy ruszyły na Hiszpanię przeciw powstaniu. Nasi żołnierze wzięli w tym udział istotny. I tu budzi się oburzenie. Bo w naszej tradycji pielęgnujemy obraz obrońców wolności i niepodległości. Zatem przyłożenie ręki do tej wojny było czymś nagannym. 
Przepraszam, ale tylko w opinii pięknoduchów. 
Napoleon orędownikiem powszechnej miłości narodów i pokoju nie był. Ale były to inne czasy. Może okrutne, traktujące pomniejsze nacje i społeczności instrumentalnie. Konflikt interesów i ustalanie hierarchii rozstrzygano wojną. Polskie oddziały Księstwa Warszawskiego oddano do dyspozycji tego, od którego spodziewaliśmy się wsparcia w realizacji naszych celów. Używał ich według uznania. To źle? Nie sądzę, a z pewnością nie było w tym hipokryzji.

"Kozietulszczyzna"

Dobry i odważny żołnierz, płk. Jan Leon Kozietulski stał się symbolem Samosierry. Dzięki  Brandysowi jednoosobowo. Bo jedyne to chyba, a z pewnością pierwsze nazwisko, które z bitwą tą się nam kojarzy. Zasłużył na pamięć i szacunek. 
Ale w latach PRL stał się też symbolem głupoty. Stworzono mit mówiący o bezsensownej brawurze przynoszącej jedynie straty. Mit ten mógł zafunkcjonować tylko dzięki naszej niewiedzy. Samosierra przedstawiana była jako hekatomba i to w imię zniewolenia ludu. Marian Brandys w swoich książkach próbował przeciwstawić się temu fałszowi, co w owych czasach ani łatwym ani bezpiecznym dla kariery nie było.
Żal mi płk. Kozietulskiego, bo choć nie był jedynym bohaterem bitwy o przełęcz i może nie najważniejszym, to niczym nie zasłużył sobie, aby swoim nazwiskiem firmować wizerunek obłąkanego, głupiego watażki rzucającego się z motyką na słońce.
Taki też wizerunek podtrzymuje, niewątpliwie zdolny reżyser, w swoim filmie pokazując szarżę 1808 roku jako bezładną galopadę pijanych kabotynów. Na potrzeby tego samego filmu, dla zwiększenia realizmu, w jednej ze scen, zrzucono w przepaść konia. Takiego łajdactwa koziołek nie wybacza NIKOMU ! 
W kolejnym filmie o czasach późniejszych ten sam "mistrz" pokazał nam ułana-idiotę tnącego szablą czołg. Dziś dowiadujemy się, że to była mistrzowska alegoria.
Zdjęcie z inscenizacji bitwy w 200 rocznicę

Ciąg dalszy nastąpi

Wiele czasu zajęło mi wertowanie źródeł do tego hiszpańskiego wątku koziołkowych rozważań. Źródła nie zawsze łatwo dostępne, a czasem językowo (dla mnie) trudne. Ale warto było ! Wiele się dowiedziałem, a jeśli ktokolwiek z Was coś ciekawego dla siebie tu znajdzie, to radość moją pomnoży.
Napotkałem kilka powiązanych wątków stanowiących pewną logiczną kontynuację wspaniałej "premiery" 30.11.1808. Przygotowuję koziołkowe zapiski o tym i pewnie wkrótce opublikuję jako kolejną "usypiankę":
  • jednak była szarża w Hiszpanii w scenerii skał i przepaści
  • dlaczego szwoleżerowie stali się lansjerami ?
  • czy mamy w swej historii oddziały pacyfikacyjne?

Ciąg dalszy... nastąpił: 

"Od szwoleżera do lansjera"....KLIK