02 października 2015

30 września... i co dalej?

30 września mija dokładnie 76 lat od wkroczenia wojsk niemieckich do Warszawy. Kiedy pierwsze oddziały Wehrmachtu maszerowały ulicami miasta, Polskie Radio Warszawa nadało ostatni komunikat. Odczytał go Józef Małgorzewski. Wersję angielską Jeremi Przybora, a francuską  Maria Stpiczyńska:
Halo, halo. Czy nas słyszycie? To nasz ostatni komunikat. Dziś oddziały niemieckie wkroczyły do Warszawy. Braterskie pozdrowienia przesyłamy żołnierzom walczącym na Helu i wszystkim walczącym, gdziekolwiek się jeszcze znajdują. Jeszcze Polska nie zginęła! Niech żyje Polska! 

Chyba nikt z pracowników radia i słuchaczy nie przypuszczał, że następna audycja Polskiego Radia Warszawa wyemitowana będzie po 50 latach.
Po upadku Warszawy, dalsze walki choć na szacunek i pamięć zasługują, nie miały już znaczenia. Nastał czas walki poza granicami Polski i walki konspiracyjnej w kraju. W początku tej drugiej brało udział dwóch "aktorów" - człowiek i samolot. 
A aktualna na dziś i zawsze(?) refleksja będzie na końcu. Uprzedzam, że będzie koziołkowa, więc niektórych zęby rozboleć mogą.

PZL-46 "Sum"

Lekki bombowiec, czy też według nomenklatury francuskiej - bombowiec liniowy. Miał zastąpić samoloty PZL 23 "Karaś". Oblatany w 1938 roku. Oceniony przez Bolesława Orlińskiego jako bardzo dobry. Drugi oblatywacz, Jerzy Widawski ocenił, że Sum nie nadaje się do niczego. Która ze sprzecznych opinii była trafna, nie wiem. Z dwóch wyprodukowanych prototypów, jeden odegrał ważną rolę. 5 września samolot odleciał z Warszawy do Lwowa, a 18-ego do Bukaresztu. Internowany, pod pretekstem przebazowania do fabryki IAR w Brasow, wystartował 26.IX ze specjalnym pasażerem i skierował się do Warszawy. Samolot pilotował inż. St.Riess, pilot doświadczalny PZL.
Fatalna pogoda męcząca dla pilota i załogi, sponiewierała pasażera. Rzygał całą drogę. Lądowanie w Warszawie odbyło się w okolicznościach dramatycznych. Na podejściu do lotniska Okęcie, samolot został ostrzelany przez Niemców. Pilot nie wiedział, że lotnisko zostało już przez nich opanowane. Skierował się zatem na Pola Mokotowskie i tam wylądował, pomiędzy pozycjami polskimi i niemieckimi, uszkadzając podwozie. 
Ważne, że cenny pasażer dotarł cało do Warszawy. Sum po prowizorycznej naprawie, przed świtem następnego dnia wystartował i z pięcioma osobami na pokładzie odleciał do Kowna. Przechwycony przez litewskie Devoitine D.501 wylądował szczęśliwie. Relacja litewskiego pilota Jonasa Dovydaitisa z tego wydarzenia jest publikowana w różnych źródłach. Po zagarnięciu Litwy przez Sowietów samolot został wcielony do lotnictwa Armii Czerwonej. Nie był używany, bo jak sądzę, dla sowieckiej swołoczy zbyt to skomplikowana była technika. Niemcy w 1941 roku, po ataku na ZSRR, uznali przejęty samolot za nieprzydatny i zezłomowali go.

Major Galinat i jego misja

Ryzykowny i trudny lot Bukareszt - Warszawa miał cel specjalny. Z ważną i tajną misją do stolicy dotarł w ten sposób mjr Edmund Galinat. Przywiózł do Warszawy instrukcje od marsz. E. Rydza-Śmigłego, dotyczące organizowania konspiracyjnych struktur na terenach okupowanych. Na wzór POW. W samą porę, bo właśnie tego dnia podjęto decyzję o rozmowach kapitulacyjnych. Miał też podpisaną przez Wodza Naczelnego WP nominację dla dowódcy organizowanych struktur. Nominacja była in blanco ...
Rydz-Śmigły nakazał mu przekazać ją najwyższemu rangą oficerowi, ale legionowemu (!). A gdyby pojawił się następnie wyższy rangą oficer, ale także piłsudczyk, ten miał przejąć komendę. Dziwne? Nieregulaminowe... Nieistotne moim zdaniem, ale symptomatyczne. Nawet w obliczu całkowitej klęski, najistotniejsze  dla Rydza-Śmigłego było, żeby zwierzchnikiem konspiracyjnej armii był człowiek z "właściwej" opcji politycznej.
Wybór padł na gen. Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego. Wybór trafny, a może szczęśliwy. Tokarzewski był nie tylko dobrym dowódcą, ale sprawnym organizatorem i dobrym mediatorem. Szybko stworzył zręby siatki na całym okupowanym terytorium, pozyskując wartościowych ludzi z różnych stronnictw politycznych. Zdawał sobie sprawę, że nie czas na wewnętrzne podziały i drugorzędne spory. Tak powstała Służba Zwycięstwu Polski, przekształcona wkrótce w Związek Walki Zbrojnej, a finalnie w Armię Krajową.

Przynależność przeznaczeniem  ?

Czasy nie były zabawne i każdy zaangażowany w walkę ryzykował. Konsekwencje tego nie wynikały jednak wyłącznie z bezwzględnych i nieludzkich działań Niemców i Rosjan. Ech... znów zamiast "Niemców" chyba trzeba było napisać "nazistów". Popatrzmy na los tych kilku osób rozpoczynających walkę w warunkach okupacji:

Marsz. E. Rydz-Śmigły

Internowany w Rumunii, obwiniany o zbyt szybką klęskę naszej armii i chyba wszelkie nieszczęścia, które na nas wówczas spadły. Rząd emigracyjny oparty na przeciwnej sanacji opcji politycznej, nie próbował nawet wydobyć go z Rumunii. Dużo o tym człowieku czytam, niewątpliwie dzielnym, ale nie pozbawionym słabości. Nie umiem nadal wyrobić sobie zdania. Ucieczka z Polski nie jest dla mnie jednoznacznie obciążająca. Tak oceniał tę "ucieczkę" prof. P.Wieczorkiewicz, który jest dla mnie autorytetem:
 
"Trzeba być człowiekiem zupełnie nieznającym historii Polski, aby widzieć w niej coś złego. (...) Gdy walka militarna nie ma szans, trzeba opuścić kraj i próbować kontynuować ją gdzie indziej. Warto zwrócić uwagę, że w PRL kłamliwie nie łączono wyjścia naczelnego wodza z atakiem sowieckim. Przedstawiano to jako ucieczkę, a nie tak, jak było w rzeczywistości, reakcję na 17 września. Stalin marzył o złapaniu Mościckiego, Rydza czy Becka i należało zrobić wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Mam tylko jedno zastrzeżenie do naczelnego wodza, który się wahał, co ma robić. Wracać do okupowanej Warszawy i walczyć do końca czy też, na co namawiali go wszyscy, wyjechać. Chociaż opuścił kraj później niż Mościcki i rząd, to powinien był to zrobić jeszcze później. Proponowano mu, i to było genialne, żeby przekroczył granicę z karabinem w ręku, ostrzeliwując się symbolicznie nadciągającym oddziałom sowieckim. Byłby to piękny czyn i myślę, że wtedy nikt nie mógłby mieć do niego nawet cienia pretensji"

Marszałek Śmigły-Rydz powrócił do Polski w 1941 roku i wkrótce zmarł. Z jego powrotem wiąże się wiele legend, a i śmierć, jej powód i okoliczności obrosły wieloma teoriami. Ich analiza przerasta moje możliwości.

Major Edmund Galinat

Po wypełnieniu misji zleconej przez Naczelnego Wodza, przez krótki czas był zastępcą gen. M.Karaszewicza-Tokarzewskiego. W końcu 1939 roku wysłany został do Francji. Jako człowiek związany z nieakceptowaną opcją polityczną, został odsunięty. Koniec końców znalazł się w odosobnieniu na wyspie Bute zwanej "Wyspą Węży". Był to ośrodek odosobnienia dla oficerów uznanych przez premiera Władysława Sikorskiego za przeciwników/wrogów politycznych.


 

Generał Michał Karaszewicz-Tokarzewski

Po utworzeniu rządu na emigracji, stał się niewygodnym partnerem. Przekształcenie SZP w ZWZ przyniosło zmianę. Dowódcą ZWZ został gen. Stefan Rowecki-Grot, a gen. M.Karaszewicz-Tokarzewski objął dowództwo Okręgu Lwowskiego. To właściwie tak jakby otrzymał jedwabny sznur od sułtana. Był we Lwowie znany i wysłanie go tam było równoznaczne z wydaniem go w ręce NKWD. Tak się też stało. Schwytany trafił do łagru, a zdekonspirowany przez złamanego w śledztwie gen. L.Okulickiego znalazł się na Łubiance. Szczęśliwie przetrwał i w 1941 roku objął funkcję dowódcy 6 DP w Armii Polskiej na Wschodzie. W 1943 roku był zastępcą gen. Wł. Andersa. Premier i Naczelny Wódz gen. Wł. Sikorski rozważał jego dymisję z racji... niezgodności politycznych.

Po co to piszę?

W kwestiach historycznych nic odkrywczego. Zdarzenia te pewnie wszyscy znamy. Sensacji tu także żadnej nie ma. Ot, dramaturgia czasu wojny. Popatrzcie jednak na koleje losu tych trzech powyżej wymienionych oficerów. Nie oceniam ich. Nie krytykuję i nie wyróżniam. Ale o ich losie zdecydowano nie na podstawie umiejętności i przydatności, tylko według klucza "nasz czy nie nasz" w ocenie stronnictwa politycznego. Nawet w sytuacji kiedy gra szła o byt naszego państwa.
W każdej sytuacji, różnica zdań powoduje u nas gigantyczne zacietrzewienie i nienawiść. Tą drugą stronę postrzegamy jako wrogów. 
Może trochę zastanowienia? Jest jedna racja? Święta racja? Moja racja i "najmojsza" racja?
Jeśli na przykład na FB, w tempie karabinu maszynowego umieszczamy "dowody" na to, że napływająca do Europy fala z Bliskiego Wschodu i Afryki to dzicy mordercy to jest to dla mnie wyłącznie świadectwo naszej małości, strachu, a przede wszystkim bezradności wobec tej fali zagrożenia. Inni pisząc i spazmując o obowiązku ratowania poszkodowanych wojną ludzi, sięgają do innych urywków TYCH SAMYCH fotoreportaży. Przykład węgierskiej reporterki, która kopnęła według jednych trenera piłkarskiego, według innych terrorystę, a później okazało się, że... nikogo nawet nie dotknęła. 
Odwołują się ci "obrońcy" praw człowieka do solidarności z pokrzywdzonymi i różnych pięknie brzmiących komunałów. 
Jesteśmy TU i TERAZ. 
Myślmy jak utrzymać nasz świat... Niedoskonały, dobry czy zły, ale spójny... jeszcze. Napływ ludzi różnego autoramentu ze świata arabskiego to fakt dokonany. Teraz od naszego wyważenia zależy czy poradzimy sobie z nimi, czy.... ONI z nami.
Ledwie 25 lat państwowości przekonało nas, że nic złego nas nie spotka w poukładanej Europie. Jeśli wewnątrz Polski będziemy się gryźć w imię iluzorycznych pryncypiów, będziemy tylko błaznami Europy, przywołującymi nasze dawne zasługi. Wiele warte, to fakt, ale są one już historią. Między innymi, a może głównie dlatego, że nasza duma nadęta do entej potęgi zastąpiła nam zdrowy rozsądek.
W 1939 roku mieliśmy dwóch śmiertelnych wrogów, dziś tylko jednego. 

Na pewno? 

Do kwietnia 1939 nasze relacje z Niemcami były poprawne, a może bardzo dobre. Jeśli nie wierzycie poczytajcie niemiecką prasę z lat 30-tych. Nasze decyzje, które krytycznie zbyt łatwo z perspektywy dnia dzisiejszego oceniamy, spowodowały, że Niemcy uznali wspólną drogę z nami za niemożliwą. Porozumieli się ponad naszymi głowami z Sowietami.
No ale w dzisiejszym cywilizowanym świecie to niemożliwe!

Na pewno?!

Niemcy wiodą prym w Europie. Dobierają sobie rozgrywających i partnerów nawet tak śmiesznych jak Francja, ale przewidywalnych. Jeśli będziemy nieprzewidywalni i będziemy śnić o wskrzeszeniu naszej mocarstwowości (nie wiem na jakim fundamencie), to główni gracze chętnie nas oddadzą jako "Czarnego Piotrusia" Rosji, bądź komukolwiek. A Rosja w każdej postaci to kraj zaborczy i dziki. Zapóźnienia swoje cywilizacyjne nadrabiał dynamicznie w latach 1905-1914. Krótko... 
Późniejsze 70 lat komunizmu to rozwój potwora, który choć oparty na chorych zasadach i kaleki, to niezmiernie groźny. I taki będzie zawsze, bez względu na fasadę.
A jeśli komuś z nas przychodzi do głowy, że za nasz wkład w walkę o wolność Europy, wszystkie cywilizowane narody staną za nami murem to niech spojrzy wstecz... albo przypomni sobie, że:

"Narody sumienia nie mają"

/Aleksander hr. Fredro/

A na koniec wrócę do lat II WŚ i naszych dziwnych pryncypiów, od których uwolnić się nie możemy:
 
Polscy naukowcy, pod przewodnictwem Rejewskiego, Różyckiego i Zygalskiego złamali algorytm Enigmy. Ich dokonania pozwoliły Brytyjczykom na zbudowanie maszyny deszyfrującej Colossus i pracę zespołu Turinga. Miała /nomen omen/ kolosalne znaczenie dla wyniku zmagań wojennych. Słusznie domagamy się pamięci o dokonaniach naszych kryptologów, choć czasem używamy argumentów obnażających naszą niewiedzę. To też powinno nas zastanawiać i niestety zawstydzać. Po klęsce w 1939 roku znakomity zespół, ewakuowany z Polski zszedł na boczny tor. Pracowali we Francji, później w Algierze, odsunięci. Mogli być przecież istotną, a może główną siłą w Bletchlay Park... 
Nie odsunęli ich Anglicy. Odsunął ich premier gen. Wł.Sikorski. Uznani zostali za zespół stworzony przez minioną niewłaściwą grupę rządzącą... A że mogli wiele dokonać na rzecz walki z wrogiem? Toż to przecież "drobiazg". Takie rachunki często decydowały i decydują. Wiem, że nie tylko u nas, ale za inne kraje nie mam potrzeby się wstydzić...