13 czerwca 2013

Targi w Amsterdamie. Niełatwo (?) być narkomanem

Kilka lat temu jak co roku, wytypowaliśmy sprzedawców i ich szefów, na wyjazd do Amsterdamu. Jedni uważali to za atrakcję, inni za dopust boży. Polecieliśmy i wszystko odbyło się według schematu. Rozlokowanie w hotelu, krótka przerwa na odświeżenie, przejazd na teren targów, obowiązkowe dyrdymały i zwiedzanie wystaw własnych i konkurentów. Jak łatwo zgadnąć, nic oszałamiającego. Targi większe czy mniejsze, od połowy lat 90-tych, żyją same dla siebie i nie wnoszą niczego. Przerwa na obiad. Skok do hotelu i parę godzin przerwy. 

Napięcie rośnie? 

Rejs barką po kanałach przepięknego Amsterdamu i uroczysta kolacja w bardzo przyjemnej restauracji. Później wieczorny spacer z sympatyczną przewodniczką i komenda "Spocznij, rozejść się !". Każdy mógł robić to co chciał. W końcu, dorośli (?) ludzie. Jednemu tylko ze swojej grupy musiałem przydzielić eskortę, bo na kolacji zbyt wiele płynów przyswoił. I już mieliśmy wracać do hotelu lub raczej hotelowego baru, gdy mój kolega uczynił wyznanie porażające:
- Piotr, mam 19-letnią siostrzenicę. Wie, że poleciałem do Holandii. Jeśli dowie się, że nie spróbowałem... stracę cały autorytet budowany od jej dzieciństwa !
Wtedy zrozumiałem, że to jest ten moment. Być może jedyny w moim życiu, kiedy muszę stanąć na wysokości zadania jak karzeł przy pisuarze. Wszak mój kolega wzywał pomocy w ciężkiej opresji.
Ze wsparciem długonogiej ładnej przewodniczki, udałem się do coffe-shopu i kupiłem tuzin chyba skrętów. Po wybraniu grupy degustatorów, wróciliśmy do hotelu i przy recepcji poprosiłem żeby wybrali miejsce "nabożeństwa", a sam poszedłem sprawdzić jak ma się mój kolega który przesadził nieco z alkoholem. Ponieważ znalazłem go we właściwym miejscu, rzygającego tam gdzie należy, wróciłem do mojej grupy narkomanów in spe. Okazało się, że na miejsce ekscesów, wybrali... mój pokój.
"Jaraliśmy" w 6-8 osób według zasad i sztuki. Tak myśleliśmy...  Ja ponieważ przyszedłem ostatni, znalazłem niewygodne miejsce na parapecie (we własnej kanciapie!!!). Pomyślałem, że po 2 czy 3 zaciągnięciach stanę się Batmanem i pofrunę. Otóż nic z tego. Obrzydliwy smak i smród, ale  żadnych wrażeń.
Jedynym ekscytującym momentem tego wieczoru był telefon od mojego kolegi około północy.
- Piotr, jesteśmy w burdelu !!! - powiedział do słuchawki, a właściwie zawył.
- Tu jest pięknie !!! - wykrzyczał i gwałtownie przerwał. Połączenie oczywiście.
My rozeszliśmy się zawiedzeni. A ja pomimo intensywnego wietrzenia pokoju obudziłem się w smrodzie, który przekonał mnie, że skręty które paliliśmy robione są ze zużytych skarpet piłkarzy Ajax'u.
Tajemnicę naszego niepowodzenia, wyjaśniła nam koleżanka. Jako, że była nowym pracownikiem i najmłodszą z nas, zbyt długo zbierała się na odwagę. Podobno należy się zaciągać nieco inaczej niż zwykłym papierosem. Z miłą tą koleżanką, wiąże się jeszcze jedno. Przedstawiła się nam na pierwszym spotkaniu i dodała, że jest "dzieckiem stanu wojennego". Na nasze zdumienie odpowiedziała:
- Urodziłam się we wrześniu 1982 roku...

Już jako dziecko zostałem dotknięty plagą narkomanii

Otóż do naprawy plastikowych samochodzików i innych zabawek, mój Tata używał kleju "TRI". Dostępny w każdym kiosku, sprawdzał się znakomicie. Z początkiem lat 70-tych wycofano go ze sprzedaży, bo podobno służył do odurzania się. A naprawa moich zabawek !!?? 😪😪
Podobne właściwości miał rzekomo proszek "IXI" podgrzewany na patelni. Butaprem w torbie foliowej i inne chore pomysły to lata nieco późniejsze.

Tu kończy mi się zapas dobrego humoru

Tak długo narkomania jest dla nas czymś odległym i właściwie z innego świata, póki nie dowiemy się, że problem ten dotyczy kogoś nam znajomego, komu dobrze życzymy. Tak temat nieistniejący, po jednej informacji staje się powodem ponurych przemyśleń.
W latach 70-tych czy 80-tych, właściwie każdy wiedział o narkotykach czy ich substytutach. Nawet będąc w szkole podstawowej wiedziałem, że można pojechać na skwer koło kina "Atlantic", czy przejść się pasażem za Domami Centrum i zakup był w zasięgu ręki. Nikomu jednak normalnemu, wychowywanemu, czy choćby hodowanemu w normalnym domu do głowy to nie przychodziło. O narkotykach myśleliśmy, jako o truciźnie, a widok wałęsających się półprzytomnych ćpunów i ich smród, odstraszał skutecznie. O wiele bardziej pożądliwe myśli powodował mój kolega z klasy Zenek Z., siedzący w parku na ławce z winem "patykiem pisanym" w jednym ręku i kolankiem koleżanki w drugim. Zenek studiował szkołę podstawową 10 lat.  

Czemu i co się zmieniło? 

Może dlatego, że ta droga na dno wydaje się dziś łagodniejsza, stopniowa? Można popróbować czegoś "niegroźnego", potem trochę mocniejszego i zanim się młody człowiek zastanowi, zaczyna się spirala nie do powstrzymania. A mając lat kilkanaście czy 20, rozumu ma się tyle co piec kaflowy. To jedno się nie zmieniło.
Z pewnością udoskonaliła się dystrybucja dragów i marketing, bo dla handlujących od hurtowników po detalistów to zarobek gigantyczny. Dopóki będą chętni do zabijania się w ten sposób, a będą zawsze, ten proceder nie zniknie.